- W empik go
Biesy - ebook
Biesy - ebook
"Petersburg topił się w pomroce. Żółta, zimna mgła, niby opary z dna głębokiego grobu, przelewała się poprzez granitowy parapet wybrzeża, otulała potężne szare bloki, podtrzymujące posągi dwóch sfinksów, sączyła się spoza żelaznych krat zasypanego śniegiem skweru, ze szczelin w odłupanym tynku żółtych budynków rządowych i z liści akantu, zdobiących głowice kolumn na gmachu Akademii Sztuk Pięknych. Sama ziemia nawet — stwardniała, skuta mrozem, opancerzona brukiem z okrągłych kocich łbów, kurzyła się kłębami i smugami mgły, która hamowała oddech, kleiła powieki i wchłaniała bez śladu żółte plamy palących się latarń ulicznych, chociaż zegar na wieży fortecy niedawno wybił drugą po południu…. Najciemniej i najzimniej jednak było w wąskich uliczkach, biegnących ku morzu. Ponad lodową jego skorupą unosiły się ciężkie, lepkie pasma oparów…"
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-735-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I.
Petersburg topił się w pomroce. Żółta, zimna mgła, niby opary z dna głębokiego grobu, przelewała się poprzez granitowy parapet wybrzeża, otulała potężne szare bloki, podtrzymujące posągi dwóch sfinksów, sączyła się z poza żelaznych krat zasypanego śniegiem skweru, ze szczelin w odłupanym tynku żółtych budynków rządowych i z liści akantu, zdobiących głowice kolumn na gmachu Akademii Sztuk Pięknych. Sama ziemia nawet — stwardniała, skuta mrozem, opancerzona brukiem z okrągłych kocich łbów, kurzyła się kłębami i smugami mgły, która hamowała oddech, kleiła powieki i wchłaniała bez śladu żółte plamy palących się latarń ulicznych, chociaż zegar na wieży fortecy niedawno wybił drugą po południu.
Najciemniej i najzimniej jednak było w wąskich uliczkach, biegnących ku morzu. Ponad lodową jego skorupą unosiły się ciężkie, lepkie pasma oparów. W jednej z uliczek stała brudnoszara kamienica, odrapana, pozbawiona w wielu miejscach tynku i gzymsów nad oknami. Na parterze, tuż z okrytego lodem chodnika, można było wstąpić do szynku, mieszczącego się na prawo od bramy, a po drugiej stronie — do warsztatu trumien i krzyżów, pomalowanych na biało. Trzecie wejście, szumnie nazywane „paradnym“, miało drzwi frontowe o dwóch wybitych szybach, które pomysłowy stróż zastąpił denkami od beczułek, i prowadziło na cuchnące schody o zaśmieconych i zdeptanych stopniach i kiwających się poręczach. Przy wejściu widniała tabliczka blaszana, głosząca, iż w tym domu mieszka i udziela porad akuszerka — Helena Juśmin.
Przez bramę wchodziło się na obszerne, lecz niebrukowane, zaśnieżone podwórze. Na przeciwległym końcu jego czerniała długa, parterowa szopa, sklecona ze zmurszałych desek, — cała w strupach rdzawych porostów, wyłomach i wystających gwoździach, okryta połataną, zrudziałą papą. Szopa ta wyzierała bielmami pięciu zamarzniętych okien i czarną głębią wejścia, pozbawionego odrzwi.
W ciemnej sieni o zapadającej się podłodze z nieheblowanych i nigdy niemytych desek stała duża kadź, przykryta starym workiem z grubego płótna, a wydobywające się na zewnątrz wyziewy świadczyły, iż niegdyś przechowywano w niej kiszoną kapustę.
W mroku można było dostrzec dwoje drzwi, prowadzących z sieni do wnętrz mieszkań. Widniały na nich tabliczki: na lewo — drewniana deszczułka z jednym słowem: Stróż, z przeciwległej strony — tekturowa. Na tej pięknie stylizowanymi literami cerkiewno-słowiańskiego alfabetu ktoś umieścił następujący napis:
To ohydne legowisko
zajmują
wielcy artyści-malarze
Wiliums Sprogis i Ernest Lejtan.
Szron, podobny do waty, okrywał drzwi; przy klamce i zawiasach potworzyły się mętne sople lodu.
Wnętrze siedziby „wielkich artystów-malarzy“ nie było bardziej pociągające od ogólnego wyglądu nędznej szopy i ciemnej sieni, cuchnącej wyziewami kapusty i ukrytego gdzieś w pobliżu ustępu.
Duża izba o trzech oknach posiadała niegdyś otapetowanie. Tam i sam pozostały jeszcze odklejające się coraz bardziej i zwisające szmaty niebieskiego papieru w żółte kwadraciki — tych najtańszych, „wesołych“ tapet, używanych dla przyozdobienia przedpokojów małych lokali mieszczańskich. Z dawnej wspaniałości pozostały jednak tylko te żałosne ślady, gdyż całą powierzchnię ścian okrywały pożółkłe płachty starych dzienników, upstrzone dużymi, czarnymi plamami i wyschłymi strugami rdzawych nacieków.
Ściany świeciły pustkami, bo „wielcy artyści-malarze“ obawiali się widocznie dotykać ich pędzlem lub węglem. Za to na ogromnym, niegdyś pobielanym piecu w półmroku, panującym w izbie, z jakąś wprost bezczelną zuchwałością mienił się krwawą czerwienią i bił w oczy oryginalny i niezwykły w swej kompozycji obraz.
Widzowi ukazywała się głęboka perspektywa wiejskiej łaźni: pułap i ściany z zakopconych belek, ławy, ociekające wodą i poplamione pianą mydlaną, a w głębi — buchający żarem płomień ogniska, rozszalałego na stosie czarnych kamieni. Falująca płachta dymu zasnuwała wiązania pułapu. Na tle krwawych języków ognia odcinały się sylwetki nagich kobiet.
Ramionami zasłaniając oczy przed żarem płomienia, chlustały wodę na palenisko, a fantastyczne kłęby pary jak gdyby się tuliły lubieżnie do połyskujących wilgocią ciał. Na pochylone plecy spływały mokre, sklejone pasma włosów. Inne kobiety leżały na ławkach, omdlewające, rozleniwione panującym tu skwarem i zaduchem dymu, buchającej pary i wyziewów potu; niektóre z nich myły się, nacierając mydłem i zwojami cienkiego łyka rozrosłe piersi i szerokie biodra. Wyczuwało się jakieś dzikie, pogańskie misterium, ni to szabas wiedźm, ni to orgię nieznaną. Wrażenie to potęgowały tajemnicze zjawy i potwory, wyglądające spod ław, z mroku, czającego się za kadzią z wodą, i z czarnych zakamarków łaźni. Jakieś drobne istotki, brodate, ogoniaste, o sterczących rożkach koźlich, okryte kłakami sierści, to znów — blade cienie, ledwie majaczące na ciemnym tle mokrej ściany, jak odbicie płonącej świeczki na zalanej słońcem powierzchni zwierciadła, — tłoczyły się wszędzie. Ledwie dostrzegalne w obłokach pary i w smugach dymu, do mgławicowych plam podobne tam i sam wirowały postacie małych kobietek o włosach rozwianych, ramionach wzniesionych w obłędnej, niemej ekstazie. Głębiej, z ciemni najdalszego kąta, jednym zaledwie błyskiem ogniska zdradzone wyzierało upiorne, rozchichotane, pogardliwe oblicze jakiegoś ducha, który, zdawało się, panował tu niepodzielnie i wszechwładnie.
Gdy wzrok odrywał się od obrazu, napotykał natychmiast pośrodku mieszkania malarzy dziwaczny mebel, przypominający długą i wysoką ladę, a przy niej — dwa białe zydle. W odległości pół metra od każdej z przeciwległych ścian stały dwa drewniane leżaki. Pomiędzy oknami tkwiły stalugi, a tuż, wprost na podłodze, poniewierały się stare pudła z farbami, podramki, gliniany dzbanek z pędzlami, kawałki zagruntowanego płótna, zwój brystolu, jakieś blaszanki, pogryzione ołówki, kawałki węgła, szpatle i inny sprzęt malarski.
Na ladzie, okrytej gazetami, sapał „primus“, a z postawionego na nim rondla dobywała się para i natychmiast opadała, ścięta chłodem, panującym w izbie.
Gdyby nie syk palącej się nafty w maszynce, nic nie mąciłoby ciszy tego ohydnego legowiska.
Z leżaków aż do desek brudnej podłogi zwisały rogi sienników z brunatnego, konopnego samodziału i szare, wyświechtane koce.
Szyby, zasnute grubą powłoką oszronionego lodu, sączyły mętne, żółtawe światło, z trudem przedzierające się przez stłoczone kłęby mgły za oknami. Chłód i szary zmrok panowały w ubogiej przestronnej izbie. Zdawało się, że ludzie od dawna porzucili ją uciekając przed czymś strasznym lub tragicznym, mającym tu swe siedlisko. Prawdopodobnie nie mogli tu wytrzymać, może nietyle z powodu zimna i nędzy, ile z przerażenia wobec straszliwej tęsknicy, wiejącej zewsząd. Poplamione ściany, oklejone starymi dziennikami, drukowanymi za niepamiętnych, być może, mikołajewskich czasów, a przeczytanymi przez ludzi, dawno już nieżyjących, nieznanych, „niepotrzebnych“ obywateli rosyjskiego imperium; wyszargane deski podłogi, pokaleczone obcasami setek zapomnianych mieszkańców; małe szyby, ze starości połyskujące tęczowymi plamami, popękane tu i ówdzie, sklejone sczerniałym kitem i paskami grubego papieru; dziury w suficie o opadającym tynku; zardzewiała szafka umywalki ze śladami olejnej farby; koszlawe i kulawe zydle drewniane i te ławy o wysokich oparciach i poręczach, obarczone brudnymi siennikami i szarymi kocami, wionącymi mdłym, kwaśnym zapachem; pajęczyny po kątach i trupy much, przyczepionych do zakopconego sufitu, — wszystko to tchnęło pustkowiem, w którym rozpostarła swe bezbarwne skrzydła rozpacz, wyzierająca nie wiadomo skąd głębią tysięcy swych nieruchomych owadzich oczu.
Gdyby nawet ktoś, zabrnąwszy przypadkowo do tej półciemnej izby, spostrzegł wiszące na wbitym w ścianę haku — sztywne ciało samobójcy, zapewne nie zdziwiłby się zbytnio, wyczuwszy w tym niezbadaną, lecz nieodwołalną logikę zjawisk.
Tymczasem stojący na ladzie „primus“ zaczął raptem charczeć i prychać.
Jeden z koców poruszył się, odsłaniając rozwichrzoną, jasną głowę.
Blada twarz, jak gdyby jaśniejsza nieco plama na bezbarwnym, szarym tle, uniosła się nad posłaniem, a stalowe, ostre oczy wpiły się w drgającą, niebieską rozetkę płomienia maszynki.
Niewysoki, lecz rozrośnięty w ramionach młodzieniec, w palcie i filcowych butach, gwałtownym, jakby rozpaczliwym ruchem odrzuciwszy koc, szybko podszedł do lady i jął majstrować przy pompce. Znowu rozległo się miarowe syczenie płomienia. Błyski jego padły na pochyloną głowę mieszkańca izby. Młoda, wychudła twarz raziła bladością, ostrym spojrzeniem jasnoszarych oczu i wyrazem przykrego, złego uporu na mocno zaciśniętych wargach.
Otworzywszy szafkę w ladzie, wyjął papierową torebkę, wsypał z niej do rondla resztkę kakao, dorzucił dwa kawałki cukru i wydobył z szuflady kilka czarnych sucharów.
Coraz mocniej zaciskając cienkie wargi, jakimś rozpaczliwym ruchem mieszał gorący płyn, wreszcie, postawiwszy obok maszynki dwa kubki blaszane, odezwał się:
— Wstawaj, Ernest! Musimy posilić się i postanowić coś...
Z ławy, stojącej w pobliżu okna, rozległ się słaby i obojętny głos:
— Nie chcę... Zjedz wszystko sam, Wiliumsie...
Blady młodzieniec nic nie odpowiedział. Marszcząc jasne brwi, nalał do kubka dymiące kakao i, zbliżywszy się do ławki, trącił kolanem leżącego towarzysza, mrucząc po łotewsku:
— Pij, a potem — wstawaj! Dość tego! Nie zamierzam zdychać tu z głodu lub zamarzać powoli...
Odchodząc od posłania, zaklął ciężko i ponuro.
Sapiąc głośno pił gorący napój i zdrowymi zębami kruszył twarde suchary, nieruchomy wzrok wbijając w bielmo okna, za którym zgęszczała się i ciemniała mgła.
Wreszcie cisnął kubek na ladę i wybuchnął złym, syczącym głosem:
— Na szubienicę należałoby posłać naszych rodziców!... Urodzili się w tak zwanych „dobrych, starych czasach“, gdy istniał popyt na inteligenta, a więc mogli z powodzeniem udawać „wybrańców“ i „wyższe istoty“! Tfu, do diabła! Mój ojciec miał powodzenie, jako weterynarz... W Tukkumie i w okolicznych wsiach nazywano go nawet doktorem... Cha-cha-cha! Pan doktór Aksel Sprogis!... Za małżonkę pojął sobie panienkę z ukończoną pensją, oczytaną i skłonną do marzeń wzniosłych, ha — nawet swego czasu wiersze pisała!... I taka to czcigodna para nie zatroszczyła się o uposażenie mnie w nic innego, jak tylko w głupie inteligenckie upodobania i taką samą psychologię, a, zamiast zrobić ze mnie wprawnego, sprytnego rzemieślnika, niezależnego od kaprysu losu i obojętnego na porywy ducha, — z lekkim sercem skazała na nędzne życie!... Nic poza marzeniami i ambicjami nie posiadając, inteligenci mają śmiałość rodzić dzieci i wstrzykiwać w ich żyły jadowite tęsknoty, wytrącając im z ręki zwykłą, istotną broń do walki o byt!... Zbrodniarze!... Leżą teraz na cmentarzu, pyszni z romantycznych napisów na pomnikach, a głusi i bezsilni, aby dopomóc synowi, który ani razu nie zaznał młodej radości... Radości — do diabła rogatego!... Głupie słowo...
Umilknął i chodził, bijąc się rękami po bokach, aby się rozgrzać.
— A ja?... — jęknął żałosny głos drugiego mieszkańca ohydnego legowiska.
— Milcz! — przerwał mu Wiliums. — Milcz, Erneście Lejtan, marnotrawny synu czcigodnego pastora, Michała Lejtana!... Co ty tu masz do powiedzenia? Powinieneś był wstąpić na teologię w Dorpacie i kontynuować doskonały fach swego „patra“, a ciebie wiatry szalone poniosły też na malarstwo!
Zapadło milczenie.
Skrzypiały deski pod stopami Sprogisa, szybko chodzącego z kąta w kąt. Wytwarzany tym ruchem prąd powietrza rozchybotał zwisające szmaty odklejonych tapet i czarną sieć pajęczyn za piecem.
Długo krążył po izbie, aż stanął wreszcie przed obrazem i znowu zaklął, spluwając na podłogę:
— Tyle pracy i wszystko — na marne!
Spod koca wyjrzał Ernest Lejtan. Na długiej, ściągłej twarzy pałały ogromne, ciemne, męczeńskie oczy, a na wysokie, białe czoło spadały pasemka czarnych włosów.
Ujrzawszy towarzysza przyglądającego się obrazowi wiszącemu na piecu przymknął powieki i zżymnął się cały.
— Konkursowy obraz — „Mit“... — zamruczał zjadliwie Sprogis. — Cóż mogło być wyraźniejszego od ogłoszonego tematu? Namalowałem więc nasz łotewski mit z bladymi „deklami“ — duchami łaźni, z „Wilkatisem“ — biesem domowym, i z tymi dziewuchami, które, jako niekrwawe ofiary, oddane są niewidzialnemu Molochowi życia... Profesorowie schodzili się, kręcili głowami, podziwiali... i nagle zjawiło się to książątko, nikłe, jak krzak wrzosu, i wystawiło swój „Mit“...
Sprogis skoczył, zerwał wiążący na sznurku obraz i z hałasem cisnął go za piec.
— Moje malowidło to — nieudolna bazgranina rzemieślnika wobec płótna tego arystokratycznego wymoczka! Jakim cudem mógł znaleźć on w swym nędznym, wątłym ciele tak potężny temat i wykonać go z takim szatańskim talentem?! Nic niby szczególnego, a jednak — ile w tym siły, prawdy, myśli i sztuki?! Niewielkie płótno... Niemal czarne tło, a z jego głębi wynurza się głowa Sfinksa, o oczach tajemniczych, zielonych i fosforyzujących... Ach te oczy! Gdym patrzał na nie, czułem, że wchłaniają w siebie wszystkie moje myśli, każdy odruch duszy i wypalają mi w mózgu i sercu zagadkowe słowa: „Jam jest alfa i omega“.
Zapalając się, wykrzykiwał wysokim falsetem:
— Bo czyż nie tak? Religia, etyka a nawet nauki ścisłe zrodziły się w łonie tego, bodaj, najstarszego i nieodcyfrowanego mitu, a wtajemniczeni z zielonych źrenic Sfinksa porywają skrawki jego tajemnicy... zupełnie tak, jak my, z przypadkowego błysku oczu ludzkich, zgadujemy ich myśli, zamiary i uczucia... Książę Panin! O, zjawił się wielki, genialny malarz...
Urwał, bo w sieni rozległy się czyjeś kroki. Ktoś tupał głośno strząsając śnieg z obuwia i dobijał się do przeciwległych drzwi. Nieznajomy głos pytał o mieszkanie Sprogisa. Zachrypły bas pijanego stróża huknął z poza drzwi:
— Tam! Naprzeciwko!
Po chwili czyjaś ręka z lekkim szmerem jęła dotykać ściany, szukając dzwonka, lecz nie znalazłszy ostrożnie nacisnęła klamkę.
— Proszę wejść!... — zawołał Sprogis.
Drzwi uchyliły się i w ciemności, poprzez zadymkę buchającej pary zamajaczyła nieznajoma postać, otulona w futro z wysoko podniesionym kołnierzem.
— Czy tu mieszka student Akademii Sztuk Pięknych, pan Wiliums Sprogis? — zabrzmiał dźwięczny głos.
— Tutaj, proszę wchodzić szybko, bo w sieni mróz większy, niż w tym barłogu! — odburknął Wiliums.
Gość starannie zamknął drzwi za sobą i zwrócił się do stojącego przed nim studenta.
Sprogis nie poznał go. W izbie już zmrok zapadał, coraz gęstsza sadź okrywała mętne szyby, a mgła pożółkła jeszcze bardziej i ściemniała.
Nieznajomy rozpiął futro, odrzucił puszysty kołnierz i zdjął czapkę mrużąc oczy, aby lepiej rozejrzeć się wokół.
Wiliums Sprogis, duma Akademii, niedawno pierwszy kandydat do wielkiej nagrody malarskiej, osłupiał, wpatrzony przed siebie.
W tym szczupłym, niskiego wzrostu młodzieńcu, o zarumienionej na mrozie delikatnej, prawie niewieściej twarzy, ożywionej blaskiem dużych szafirowych, niewymownie łagodnych oczu, poznał swego zwycięskiego współzawodnika — księcia Romana Panina.
Skończywszy z oględzinami lokalu gość zwrócił się do stojącego przed nim Sprogisa.
— Ach... tak, tak! — rzekł z lekkim ukłonem, odgarniając opadające mu na czoło gęste, płowe włosy. — Tak, poznaję... Pokazywano mi pana podczas konkursu... Wystawiliście, kolego, piękne malowidło!
Łotysz parsknął głośno i mruknął:
— Nie po to chyba fatygował się książę, aby przyszedłszy tu prawić mi komplementy?
To rzekłszy posunął nogą zydel i mruknął:
— Proszę siadać... O co chodzi?
Panin usiadł i wyjmując papierośnicę spytał spokojnie i uprzejmie:
— Czy mogę panu służyć papierosem?
— Palę... lecz teraz, gdy nie mam na kawałek chleba, stałem się abstynentem... — zaśmiał się Sprogis złośliwie, nie patrząc na gościa.
— No, to tym bardziej proszę zapalić! Po dłuższej przerwie sprawia to prawdziwą rozkosz — odparł gość kładąc otwartą papierośnicę na stół.
Student zgrzytnął zębami. Zachowanie księcia zakrawało na znęcanie się nad powalonym przeciwnikiem. Sprogis uczuł, że coś mu się porusza w głębi piersi, coś się ślizga z powierzchni mózgu i z wnętrza serca, mknie z zawrotną szybkością, buntując każdy nerw i kurcząc mięśnie z taką siłą, że tępy ból biegł po muskułach nóg i ramion.
Pochylił głowę i zaciskając zęby, mówić zaczął przedrzeźniając gościa:
— Ach... tak, tak! Poznaję... Pokazywano mi księcia podczas konkursu... Przyszedł pan tu, aby się pastwić nade mną — zwyciężonym! Zwyciężony jest mój talent, który uległ geniuszowi, nie zaś ja — Łotysz, syn skromnego prowincjonalnego weterynarza! Ja mogę urwać panu głowę tak doszczętnie, że nie będzie już na co włożyć korony książęcej, ani też... cha, cha, cha... wieńca laurowego!
Panin nie spuszczając ze Sprogisa łagodnego wzroku pięknych oczu wybuchnął wesołym, beztroskim śmiechem mówiąc:
— Pewnemu bykowi katalońskiemu pokazano rzeźbę Bernarda Ortegi, przedstawiającą szarżującego byka. Wie pan, co uczyniło katalońskie bydlę? Grzmotnęło rogami w dzieło wielkiego rzeźbiarza i odwaliło mu łeb... Nie stosuję tego bynajmniej do kolegi, lecz przypominam mu, że historia nieraz się powtarza...
Zapalił nowego papierosa i oparłszy się o ladę puszczał małe kółeczka dymu, śledząc jak znikały w ciemności pod pułapem.
Zmieszany Sprogis milczał.
Ernest Lejtan, przyglądający się tej scenie, bez szmeru usiadł na posłaniu i, zdawało się, że zamarł w trwożnym oczekiwaniu.
— Proszę zapalić lampę, kolego, zawsze wolę dokładnie widzieć rozmówcę, aby wyciągnąć ze swych wrażeń wzrokowych należyty wniosek — śpiewnym głosem przemówił Panin.
— Nie mamy lampy! — odburknął Łotysz, lecz schyliwszy się po chwili wyjął z lady butelkę z kawałkiem świecy i zapalił ją.
— Niech pan mówi dalej, bo kolega nie skończył jeszcze — zaproponował gość z lekkim skinieniem głowy.
Sprogis usiadł na ławie i milczał.
Panin dopiero wtedy spostrzegł Lejtana i podszedł do niego.
Spojrzenia ich skrzyżowały się. Lejtan nigdy nie widział zwycięzcy swego przyjaciela i teraz patrzał na niego z mimowolnym szacunkiem. Przyzwyczaił się przecież wierzyć w niedoścignioną wyższość i niezwykłe zdolności Sprogisa. Zapatrzony w piękną, uduchowioną twarz młodego księcia, Ernest nie spostrzegł dziwnego błysku w jego szafirowych oczach, w których na mgnienie oka przemknął strach; nie uświadomił też sobie, że drobne zmarszczki, zbiegające ku wargom, wyraziły nagłe przerażenie, z trudem pohamowane.
Na kilka uprzejmych słów księcia, wymówionych zduszonym głosem, ciemnooki Ernest odpowiedział krótkim, urwanym frazesem i znowu umilkł, nie oddychając i oczekując czegoś z namiętną niecierpliwością.
Milczenie trwało i stawało się kłopotliwym.
Panin jednak zachowywał niewzruszony spokój, tylko na białym czole poruszały mu się chwilami ledwie dostrzegalne zmarszczki, dowodzące, że boryka się z myślami i tłumi w sobie jakieś żywsze wrażenia.
— Eh! — westchnął z goryczą. — To nie tak wypadło, jak myślałem!
Szybkim krokiem zbliżył się do Sprogisa i wyciągnął dłoń.
— Nie przechodźmy na stopę wojny, bo to byłoby ze szkodą dla mnie i dla kolegi!... — szepnął urywanym głosem. — Przyglądając się „Mitowi“ pana wyczułem w autorze mistyka ziemi, piewcę nadziei i kultów, zrodzonych w niej... Natomiast mój „Mit“ jest tworem mistyka słońca... a więc tego, co wznosi się ponad ziemię, stając pomiędzy synem człowieczym, a synem bóstwa... Ja i pan stanowimy społem to, co powinno być celem i przeznaczeniem ludzkości... Dalej i wyżej tego człowiek, z pierwiastków ziemi złożony i ożywiony duchem, nie zajdzie!... Świadczy o tym Sfinks — wcielenie cech dzikich tworów ziemi i cech wielkiej, boskiej tajemnicy...
— Czegóż pan chce ode mnie? — syknął Sprogis ponuro patrząc w ziemię.
— Wspólnego dążenia ku sławie! — zawołał Panin i porwawszy dłoń Łotysza z siłą ją potrząsnął.
— Niech kolega Lejtan będzie świadkiem naszej umowy! — dodał w jakimś uniesieniu.
Uspokoił się w jednej chwili, a tak nagle po silnym, zdawało się, wybuchu, że Lejtanowi mignęła myśl o afektacji i nieszczerości gościa.
Ćmiąc papieros za papierosem i częstując nowych swoich znajomych, Panin wypytywał się o ich życie. Dowiedział się, że koledzy do niedawna sami zarabiali na własne utrzymanie, że ustało to nagle, gdy Sprogis oddał się niepodzielnie swemu „Mitowi“. Pokładali w nim całą nadzieję i byli niemal pewni zdobycia nagrody, sięgającej olbrzymiej dla nich sumy trzech tysięcy rubli. Nadzieja ta zawiodła, bo plon prawie całorocznej wytężonej pracy wyrwał im on — książę Panin, bogacz, dziedzic licznych majątków, pałaców i przedsiębiorstw, należących do jego ojca, generała świty cesarskiej i ulubieńca monarchy.
Młody arystokrata słuchał syczącego głosu Sprogisa, który opowiadał, że z początku Lejtan pracował i dopomagał starszemu koledze, lecz kilka miesięcy temu zachorował obłożnie. Nędza zajrzała w oczy przyjaciołom. Malarz nie mógł przerwać swej pracy konkursowej i starać się o poboczny zarobek, więc przyjaciele posprzedawali wszystko, co tylko mieli, i, gdy cały plan ich runął nagle i beznadziejnie, znaleźli się w ciężkim położeniu.
Panin wysłuchawszy opowiadania malarza milczał i tarł czoło.
Po chwili nieśmiałym głosem rzekł:
— Koledzy! Muszę się przyznać, że mam wyrzuty sumienia, bo jestem (jakby to określić?)... najeźdźcą...