- W empik go
Bieszczadzka kolęda - ebook
Bieszczadzka kolęda - ebook
Patrycja i Martyna planują wigilię w domu na wzgórzu. Chcą spędzić święta w gronie najbliższych.
Patrycja jest szefową przyszpitalnego hotelu, gdzie zajmuje się rodzinami chorych. Poznaje tam Erika – Szweda, którego brat właśnie przeszedł operację po wypadku w górach. Martyna kontynuuje swoją karierę architektki wnętrz, próbując dzielić czas między rodzicielstwo a związek z Bartoszem. Klaudia prowadzi rodzinny pensjonat, jednak wcale nie ma ochoty na spędzenie świąt z rodziną. Siostry, zajęte własnym życiem, nie dostrzegają, że dzieje się z nią coś złego…
Dlaczego Klaudia odsuwa się od bliskich?
Czy siostrom uda się mimo wszystko spędzić te święta razem?
Pełna emocji opowieść o skomplikowanych relacjach i o sile, jaką daje rodzina.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8274-199-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śnieg za oknem sypał obficie, zupełnie jakby ktoś z góry strząsał go ze stołu jak niechciane okruszki. Przysłaniał widok górskich szczytów w oddali, zasypywał chodniki i drogi, przykrywał dachy budynków. Niósł ze sobą obietnicę pięknych, białych świąt, na które wszyscy z niecierpliwością czekali. Wszyscy, poza pacjentami szpitala w Ustrzykach, których jedyną perspektywą było wypatrywanie pierwszej gwiazdki przez okno sali. I choć Patrycja zdawała sobie sprawę, że nie będą to ich wymarzone święta i nic tego nie zmieni, chciała z całych sił pomóc im przeżyć ten czas z uśmiechem na twarzy.
– Pani Patrycjo… – mruknął zniechęcony kobiecy głos, a Patrycja w odpowiedzi podniosła gwałtownie głowę, jak wywołana znienacka do odpowiedzi.
Zawiesiła się nad listą spraw do załatwienia przed urlopem, który zaplanowała już miesiąc wcześniej, i bardzo chciała dopiąć wszystko na ostatni guzik, nim na dobre zamknie drzwi gabinetu.
– Pani już dawno powinna być w domu! – Jagoda wepchnęła do pokoju wózek obwieszony różnymi szmatkami. Woda aż zachlupotała w wiadrach umocowanych przy kółkach. – Jest osiemnasta! – dodała z jeszcze większym wzburzeniem, wskazując na zegarek na swojej pulchnej dłoni.
Patrycja uśmiechnęła się szczerze i zagarnęła dłońmi włosy na ramię. Odkąd zdecydowała się je rozjaśnić, nie mogła się przyzwyczaić do nowej fryzury i wciąż starała się jak najmocniej je przygładzić.
– Dyrektor nie powinien wychodzić przed wszystkimi – odparła, odchylając się w fotelu.
– Ale żeby codziennie? Do późna? – Jagoda pokręciła głową i szarpnęła jedną ze ściereczek. Zwilżyła ją w wodzie i zabrała się do przecierania komody, na której Patrycja ustawiła doniczkę z zieloną roślinką, której nazwy nigdy nie poznała, kilka certyfikatów potwierdzających ukończone szkolenia i zdjęcia w drewnianych ramkach. – Przed świętami jest tyle to załatwienia…
– Właśnie dlatego wciąż tutaj jestem – zgodziła się i wróciła do listy.
– Do mnie w tym roku przyjeżdża córka – mówiła dalej kobieta, kompletnie nie przejmując się, czy swoim gadaniem nie rozprasza przełożonej. – To będzie pierwsza wspólna wigilia, odkąd się wyprowadziła. Mam nadzieję, że w prezencie przywiezie dobre wieści. A pani?
– Cóż… Myślałam, że spędzę święta z matką, ale… odmówiła przyjazdu – westchnęła, nie wiedząc, dlaczego mówi o tym Jagodzie.
Nie były przyjaciółkami ani nawet koleżankami. Kobieta zatrudniła się w przyszpitalnym hotelu zaraz po jego otwarciu. Była jedną z pierwszych osób, które przyjęła Patrycja po tym, jak objęła stanowisko dyrektora. Przekonała ją niesamowitą werwą, optymizmem i otwartością na innych.
– A pani się nie wybiera? – zapytała, nie odwracając się od komody. Przestawiała właśnie zdjęcia, by zetrzeć niewidzialny kurz.
– Nie chcę znów zostawić siostry samej. – Ponownie odłożyła długopis i przetarła dłonią zmęczone oczy. – To trochę skomplikowane… – dodała, starając się, by zabrzmiało to lekko, choć wcale takie nie było. – Chyba ma pani rację i pojadę do domu – stwierdziła, czując, że nie dopisze dzisiaj ani jednego celu na swojej liście, która już i tak wydała jej się wyjątkowo długa.
Wstała, żeby wyjrzeć przez okno. Ilość śniegu na dachu samochodu, którym rano przyjechała do pracy, zniechęciła ją do czegokolwiek. Przemknęło jej przez myśl, że szybciej wróci na piechotę, nim odśnieży swoje igloo.
– Ja to myślę, że nieważne, gdzie się spędza święta, byle z ludźmi, których się kocha. – Jagoda strzepnęła szmatkę. – A o to w dzisiejszych czasach najtrudniej.
– Fakt… – mruknęła w odpowiedzi Patrycja.
Obiecała sobie, że w tym roku zostanie w Równi, choćby się waliło i paliło, i zamierzała tego słowa dotrzymać, nawet jeśli jej matka miałaby się o to śmiertelnie obrazić. Co zresztą nie byłoby niczym nowym i zaskakującym, ale odkąd wyjechała z Irlandii i zamieszkała na stałe w Bieszczadach, zdążyła już nabrać wystarczająco dużo dystansu, by nie przejmować się Norą i jej pogróżkami bez pokrycia.
– Chciałabym, żeby te święta były wyjątkowe – westchnęła cicho z nadzieją, że Jagoda tego nie usłyszała.
– Tylko od nas samych zależy, jakie będą – odparła jednak kobieta. – W końcu nie bez powodu ludzie stają na głowie, żeby wszystko ogarnąć. Chcą czegoś wyjątkowego i zapominają przy tym, że żadna, nawet najbardziej wykwintna, kolacja nie sprawi, że nagle zaczną ze sobą rozmawiać.
Bardzo nie chciała przyznać kobiecie racji, ale podskórnie wiedziała, że niestety tak właśnie to wygląda, i bała się, że nawet jej najszczersze chęci nie sprawią, że nagle coś się zmieni.
– Niech pani jedzie do domu. Jutro też jest dzień. – Jagoda uśmiechnęła się i podpięła kabel do gniazdka, co oznaczało, że zaraz błogą ciszę zastąpi odgłos pracy odkurzacza.
Patrycja szybko zebrała z biurka notes, długopis i segregator, w którym przechowywała wszystkie umowy. Spakowała je do torby, po czym wyciągnęła z szafy wysokie zimowe kozaki i ciepły płaszcz. Przebrała buty przy akompaniamencie warkotu odkurzacza i próbując go przekrzyczeć, pożegnała się z Jagodą. Idąc korytarzem, zaglądała do innych biur, by się upewnić, że pozostali pracownicy już wyszli. Wiedziała, że w budynku została pielęgniarka odpowiedzialna za recepcję – no i Jagoda, która musiała posprzątać wszystko do dziewiętnastej. Stukot obcasów niósł się korytarzem. Cisza panująca na piętrze była błoga.
– Pani Patrycjo, ordynator potwierdził jutrzejsze spotkanie. – Pielęgniarka wyjrzała zza wysokiej lady. – I przyjechali rodzice tego chłopczyka z onkologii.
– Jutro z nimi porozmawiam. – Skinęła głową, owijając się szczelnie szalikiem.
Chłód uderzył ją w twarz silnym podmuchem wiatru, gdy tylko otworzyła drzwi wejściowe. Naciągnęła kaptur na głowę i podeszła do samochodu. Zdecydowała się odśnieżyć szyby, co utrudniały jednak niekończące się opady śniegu. Machała energicznie ramieniem, prób ując za jednym zamachem zgarnąć jak najwięcej puchu, a kątem oka zerkała na przyszpitalny budynek, w którym właśnie szykowali się do snu najbliżsi najmłodszych pacjentów. Od roku mogła nazywać to miejsce swoim drugim domem, bo nieraz zdarzyło jej się siedzieć całą noc nad dokumentami, wychodzić dopiero nad ranem, bo ktoś potrzebował rozmowy, czy po prostu przysnąć w gabinecie po ciężkim dniu.
– Beznadzieja – mruknęła pod nosem, gdy obeszła samochód, a przednia szyba znów pokryta była warstwą śniegu.
Wsiadła do środka i zatrzasnęła drzwi. Potarła o siebie skostniałe dłonie, klnąc na własną sklerozę o brak rękawiczek. Miała nadzieję, że nie odchoruje tego odśnieżania. Wyjechała z parkingu, czując, jak samochód ślizga się na każdym zakręcie. Na szczęście mieszkała niecałe pięć minut drogi od szpitala. Szybko przeanalizowała stan swojej lodówki i zrezygnowała z zakupów. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu, co okazało się niełatwym wyzwaniem – i to zresztą nie tylko dla niej, ale dla każdego kierowcy, który zdecydował się wyjechać samochodem do centrum Ustrzyk.
Dotarła pod blok po dwudziestu minutach i zziębnięta wpadła do klatki schodowej. Dopiero gdy zamknęła za sobą drzwi mieszkania i poczuła znajomy cytrusowy zapach olejku, który rozstawiła w każdym pokoju, odetchnęła z ulgą. Kozaki porzuciła pod drzwiami, płaszcz niedbale odwiesiła. Po powrocie ze szkoleń szukała mieszkania usytuowanego jak najbliżej szpitala, aby w razie potrzeby móc błyskawicznie zjawić się w przyszpitalnym hotelu, którym zarządzała. Mogła zamieszkać z Klaudią, ale… były aż dwa powody, dla których nie chciała tego robić. Jednym z nich był Ludwik, który zmarł rok wcześniej i z którego brakiem wciąż trudno było jej się pogodzić, a drugim Marek, który zamieszkał z Klaudią po śmierci ich ojca. Nie chciała czuć się jak piąte koło u wozu, a ponieważ ceniła sobie odzyskaną niezależność, własne mieszkanie wydało jej się idealnym wyjściem.
– Hej! – przywitała się z siostrą, gdy wstawiając wodę na herbatę, zdecydowała się do niej zadzwonić.
– Hej. Czyżbyś wyrwała się z pracy? – zapytała Klaudia z wyczuwalną ironią w głosie.
– Może delikatnie wydłużyłam sobie czas pracy – cmoknęła i wyciągnęła z szafki kubek. Wrzuciła do niego torebkę ulubionej herbaty z imbirem.
– Miałaś przyjechać po miód… – przypomniała jej, a Patrycja aż zamarła w bezruchu z łyżeczką w dłoni.
No tak… zapomniała.
– Wybacz – odchrząknęła.
– Wiesz, to nie ja będę płakać, że zabrakło mi miodu do herbaty. Przyjedź jutro, to jeszcze jajka ci odłożę.
– Postaram się – obiecała. – Myślałaś nad moją propozycją? – zagadnęła o trudny temat.
– Świąt? Obojętnie mi…
Takiej odpowiedzi się spodziewała. I wcale jej się to nie spodobało.
– Myślę, że nie do końca tak jest. – Zdecydowała się zagrać w otwarte karty.
Klaudia milczała przez chwilę, jakby się zastanawiała, czy Patrycja może mieć rację, aż w końcu powiedziała coś, co bardzo zabolało, ale przyjęła to, bo zdawała sobie sprawę, jak bardzo zawiodła.
– Nie było tak rok temu, przyznaję. Ale teraz jest mi to obojętne. Przyjedź po miód. Chyba że Marek ma ci go podrzucić?
– Przyjadę – zgodziła się, przełykając ogromną gulę, która nagle utkwiła jej w gardle. Zamieszała łyżeczką w herbacie, nie mogąc sobie przypomnieć, czy ją posłodziła. – I zadzwonię do Martyny… – dodała pospiesznie, bojąc się, że Klaudia zakończy rozmowę.
– W porządku. – Zgodziła się. – To do jutra…
Mieszała herbatę jeszcze przez dłuższą chwilę, wyglądając przez okno. Gdyby nie ciemność i wirujący w powietrzu śnieg, dostrzegłaby szczyty gór i drogę, którą dojechałyby do Pensjonatu na Wzgórzu, gdzie mieszkała Klaudia. Od śmierci Ludwika, ich ojca, minął ponad rok. Każda z nich, łącznie z Martyną, przeszła swoją własną żałobę i nigdy nie próbowały podzielić się tymi trudnymi emocjami ze sobą nawzajem. Mówią, że czas leczy rany, nie wspominają jednak, że pozostawia po sobie blizny, które wciąż przypominają o smutku i bólu. Gdy rok temu zbliżały się pierwsze święta w Równi, które miały spędzić bez ojca, Patrycja spanikowała. Bała się pustki, ciszy, żalu, miliardów pytań w oczach Klaudii i wyrzutów wyczuwalnych w milczeniu Martyny. Powiedziała, że nie przyjedzie, że musi zostać na szkoleniu, że to ważne. Wyjechała do Irlandii, by udawać, że wciąż potrafi się uśmiechać, i jak cień snuła się wieczorami po salonie w domu matki, płakała w poduszkę, by stłumić szloch, i próbowała sama siebie usprawiedliwić. Wiedziała, że zawiodła, że powinna była przyjechać do Klaudii, spojrzeć jej w oczy, przytulić ją i obiecać, że przetrwają te święta razem… Ale zwyciężył strach. Dlatego obiecała sobie, że te święta będą wyjątkowe.
***
Klaudia z westchnieniem odrzuciła komórkę na blat kuchenny i przyciągnęła do siebie talerz z kanapkami przygotowanymi na kolację. Spojrzała na nie beznamiętnie i skrzywiła się. Soczyste liście sałaty kontrastowały z czerwienią papryki. Wszystko okraszone ziarenkami pieprzu. Gdzieniegdzie przebijała się szynka lub żółty ser. Czuła zapach herbaty malinowej, zmieszanej z gęstym miodem z pasieki ojca, i zagryzła gwałtownie wargi, by nie wybuchnąć płaczem. Pogodziła się z jego śmiercią, choć wspomnienia wciąż mocno bolały. Nie odważyła się jeszcze wejść do jego sypialni i poukładać rzeczy. Wiedziała, że powinna, że tak kończyło się okres żałoby, ale… nie potrafiła się przemóc.
Podniosła wzrok, gdy światła samochodu wpadły przez kuchenne okno do środka, i poczuła gwałtowną ulgę. Rozpacz rozmyła się, a łzy przestały cisnąć się do oczu. Wyszła z kuchni, żeby otworzyć drzwi na ganek, i wyjrzała na zewnątrz. Samochód zaparkował bliżej starego budynku pensjonatu, co jej nie zdziwiło. Nasypało tyle śniegu, że z trudem przebrnęła rankiem na przystanek autobusowy. Objęła się ramionami, czując przeszywający chłód, a postać, która wysiadła z samochodu, przyspieszyła. Mężczyzna przepchnął furtkę, by zmieścić się w szparze pomiędzy nią a płotem, i wbiegł po schodkach na ganek.
– Hej… – wysapał Marek i wręczył Klaudii papierową torbę wypełnioną pieczywem. – Ledwo wjechałem za bramę. Trzeba jutro zadzwonić do Malickich i poprosić, żeby przyjechali do nas i odśnieżyli. – Włosy miał mokre od topniejących płatków śniegu, które zdążyły już osiąść nie tylko na jego głowie. Przeczesał je dłonią i rozpiął kurtkę. – Co się stało? – zapytał, gdy podniósł wzrok na dziewczynę.
Była pewna, że zdążyła się opanować i pozbyć wszystkich objawów zbliżającej się histerii, zanim mężczyzna wszedł do domu.
– Nic – wzruszyła ramionami i zanurzyła nos w papierowej torebce. Wciągnęła zapach pieczywa. Uwielbiała to. Przypominał jej letnie poranki w ogrodzie.
– Klaudia, przecież widzę… – Odwiesił kurtkę i wsparł dłonie na biodrach. – Płakałaś?
– Nie… – mruknęła zrezygnowanym tonem. Wiedziała, że ją przejrzał i że nie było sensu okłamywać go dalej. – Dzwoniła Pati. Oczywiście zapomniała, że miała przyjechać po miód. Chociaż może to i lepiej, skoro mamy taki kiepski wyjazd… – Wycofała się do kuchni.
Wstyd jej było, że znów przyłapał ją na chwili załamania. Odstawiła pieczywo na blat, wzięła talerz, kubek ciepłej herbaty i poszła do pokoju wychodzącego na ogród. Po śmierci Ludwika Marek odmalował go, wyrzucili starą wersalkę i kupili wygodną rogówkę, dzięki czemu wieczory mogli spędzać tutaj, a nie na niewygodnych krzesłach w kuchni. Walczyła wtedy z samą sobą. Z jednej strony chciała tych zmian, z drugiej wydawało jej się, że ojciec by tego nie chciał…
– Ale nie złapałaś doła dlatego, że nie przyjechała, co? – zagadnął, gdy chwilę później wszedł za nią do pokoju i przysiadł na kanapie. – Wiesz, że ma sporo na głowie.
– Jak było w pracy? – zmieniła temat umyślnie. Nie chciała poruszać z nim kwestii świąt, dopóki sama nie będzie pewna własnej decyzji.
Utkwił w niej przeszywające spojrzenie i gwałtownie wciągnął powietrze. Przysiadł bokiem i wolną dłonią pogłaskał ją po policzku.
– Nie rozmawiając o problemie, nie sprawisz, że on zniknie.
Skinęła tylko głową. Wiedziała, że nie będzie naciskał. Nigdy tego nie robił.
– A w pracy do przeżycia – odparł zgodnie z jej oczekiwaniami i sięgnął po kromkę chleba.
– Nie mam problemu z Patrycją, tylko z jej oczekiwaniami – wyznała nagle, podciągając kolana pod brodę. Zupełnie jakby jego dotyk dodał jej odwagi. – Jakiś czas temu zaproponowała, żebyśmy spędziły te święta razem.
– Ty i ona?
– MY… – Spojrzała na niego gwałtownie – ona i Martyna.
– Podoba mi się to MY. – Uśmiechnął się, co rozładowało trochę napięcie. – Nie chcesz?
– Nie wiem… Rok temu jej nie zależało?
– Wiesz, że to i tak by się nie udało. – Dojadł kanapkę i podniósł kubek herbaty. – Martyna była w szpitalu.
– Wiem. Ale sam fakt, że… nie chciała.
– Twierdzi, że nie mogła.
– Wierzysz w to? – Zmrużyła oczy, a on tylko wzruszył ramionami.
– Chcesz, żebym ci doradził?
– A jeśli nie, to przemilczysz?
– Nie… – odparł szczerze po chwili namysłu i przysunął się bliżej dziewczyny, tak by objąć ją ramieniem. – To twoje siostry i nie chcesz stracić z nimi kontaktu.
– Chcesz mi to wmówić? – uśmiechnęła się.
– Myślę, że w głębi serca tak właśnie myślisz. – Trącił nosem jej policzek i przytulił czoło do skroni. Przymknął oczy. – Możemy znowu pojechać do cioci do Krakowa i spędzić tam całe święta…
– Hm… – Nie pomyślała o tym, a szkoda, bo może to pohamowałoby plany Patrycji. – Może to nie jest taki zły pomysł? A może zaprosimy ją tutaj? Twoja ciocia jeszcze u nas nie była.
Marek spiął się mimowolnie, zupełnie jakby te słowa wyzwoliły w nim negatywne emocje. Odwróciła twarz w jego stronę i napotkała chłodne spojrzenie.
– Nie? – Uniosła lekko brwi, a uśmiech sam cisnął jej się na usta. Nie mogła przyzwyczaić się do jego powagi.
– Ile dzisiaj ciast upiekłaś? – zapytał ni stad, ni zowąd.
– A co to ma do rzeczy? – obruszyła się.
– Pytasz, jak było u mnie w pracy, więc czy ja nie mogę zapytać o to samo?
– Nie chcesz o tym rozmawiać? – domyśliła się. – Wiesz, że nie mówiąc o prob… – urwała w pół słowa, gdy zamknął jej usta pocałunkiem.
Przyzwyczaiła się, że jest obok. Zawsze, niezależnie od pory roku czy godziny. Był i stawał na głowie, by poukładać wszystko jak cegła po cegle w równy, solidny fundament, na którym mogliby zbudować coś wspólnie. Ona otrząsnęła się dopiero wczesną wiosną, gdy otępiały wzrokiem wpatrywała się w ogród matki i rozpaczliwie szukała dla siebie pomocy. Musiała coś zrobić, podnieść się, wziąć w garść i zacząć żyć… Przeżyła śmierć ojca chyba najmocniej z nich wszystkich. Patrycja wyjechała, Martyna próbowała odnaleźć się w nowej roli w Sanoku, a ona wciąż tkwiła w tym samym miejscu i gdyby nie Marek, być może już by jej nie było. Tamtego dnia wrócił ze stolarni i zapytał, czy nie upiekłaby ciasta dla znajomego z pracy. Upiekła, bo nie miała nic lepszego do roboty. Od tamtej pory nie było dnia, by ktoś nie zadzwonił z zamówieniem.
– Chcesz jeszcze jeść? – udało jej się zapytać między kolejnymi muśnięciami warg.
– Chcę iść na górę… – szepnął, i aż zadrżała, gdy mocniej przygarnął ją do siebie.
Roześmiała się i delikatnie odepchnęła.
– Muszę wyciągnąć biszkopt… – wyjaśniła, wstając szybko z kanapy, zanim zdążył ją złapać za rękę. – I napisać wiadomość – dodała ciszej, gdy zniknęła za ścianą i była pewna, że jej nie usłyszy.
***
– Oczywiście, że rozumiem, co do mnie mówisz. Nie rozumiem jednak, dlaczego uważasz, że Klaudia by tego chciała? – Martyna uniosła brwi w szczerym zdumieniu i zerknęła do lusterka, by poprawić idealne rzęsy. Tknęła je delikatnie palcem, a ta jedna niesforna wskoczyła na swoje miejsce.
– Nie mówię, że ona tego chce. Ale potrzebuje na pewno. Rok temu została sama…
– Z Markiem.
– A kim on dla niej jest? – rzuciła oschle Patrycja.
– Też uważam, że powinien się oświadczyć – zgodziła się Martyna, wrzucając bieg. Samochód ruszył płynnie przez skrzyżowanie.
– Chodzi mi o to, że jesteśmy jej najbliższą rodziną.
– No gdyby był jej mężem…
– A ty planujesz się ustatkować? – warknęła na nią starsza siostra, a Martyna zaśmiała się pod nosem.
Uwielbiała wyprowadzać Patrycję z równowagi. Dojechała do kolejnych świateł i rozejrzała się wokół. Śniegu prószył leniwie. Było go tak niewiele, że aż żal było jej spędzić te święta w Sanoku.
– Postawmy sprawę jasno – odetchnęła, odkręcając mocniej ogrzewanie. – Ty potrzebujesz świąt w pensjonacie z Klaudią i ze mną. Czyżby zeszłoroczne były nieudane?
– Twoje może były? – mruknęła w odpowiedzi kobieta.
– Wspaniała sala wieloosobowa, dwie rodzące i ja z przedwczesnymi skurczami, w akompaniamencie kolędy Bóg się rodzi złożyłyśmy sobie życzliwie życzenia. – Aż zamrugała powiekami, słysząc własny sarkazm. – Było parszywie… – dodała, przestając się uśmiechać. – Przyjedziemy, ale będziemy mogli spać w domku. Nie wyobrażam sobie nasłuchiwać odgłosów zza ściany…
– Martw się lepiej o przespanie jakiejkolwiek nocy. – Poradziła jej Patrycja, ale w tonie jej głosu dało się wyczuć ulgę. – Wątpię, by miała jakiekolwiek obiekcje. Teraz pewnie i tak nie mają gości.
– W porządku.
– Nie musisz się o nic martwić, ogarnę wszystko.
– Chyba mi nie wmówisz, że przygotujesz wigilię na kilka osób sama? Polską wigilię… – doprecyzowała, wjeżdżając na parking przed apartamentowcem. – Muszę kończyć, bo dojechałam do domu. Potwierdzę ci, kiedy przyjedziemy – dodała, nie dopuszczając siostry do słowa, i rozłączyła się.
Zaparkowała, wyłączyła silnik i spojrzała na budynek, by odszukać wzrokiem okna swojego mieszkania. Pudrowe zasłonki nie pozwalały zerknąć ciekawskim do środka, ona jednak dostrzegła znajome cienie, które tańczyły na materiale, i już wiedziała, że Bartek jeszcze nie wrócił.
Wysiadła, wdeptując przy tym w breję, która może wcześniej była biała i puszysta, ale teraz wyzwoliła w Martynie jedynie obrzydzenie dla tej wyjątkowo niefortunnej pory roku. Niosąc torbę z laptopem i kilka notesów z planami, lawirowała między błotem a kałużami, które pozostały po roztopionych płatkach śniegu.
Już na klatce schodowej słyszała śmiech Kuby. Brzmiał beztrosko, perliście i zaraźliwe. Nie mogła się nie uśmiechnąć, gdy wsuwała kluczyk do zamka w drzwiach, i choć wiedziała, że ten dobry humor oznacza dla niej długi wieczór i randkę z gumowymi klockami, czuła, że podoła.
– A kto to wrócił? – Usłyszała dziewczęcy głos z wnętrza mieszkania, a po kilku chwilach na horyzoncie pojawił się raczkujący niemowlak.
– No hej! – Przywitała się radośnie, przykucając przed maluchem. Przebierał rękami i nogami tak szybko, że była pewna, że zaraz się wywróci, ale na szczęście dotarł bezpiecznie, pozostawiając za sobą długi szlak śliny.
Pociągnęła go w górę, ukrywając w ramionach, i tylko gęsta czupryna brązowych włosków wystawała ponad puchowe rękawy płaszcza.
– Mamy dzisiaj wyjątkowo dobry dzień? – zapytała, spoglądając na pyzatą buzię synka. Naturalnie nie otrzymała żadnej odpowiedzi, choć jego szeroki bezzębny uśmiech mogłaby właśnie tak potraktować.
– Wszystko było w porządku. Odebrałam go ze żłobka, zjadł i bawiliśmy się w najlepsze – wyrecytowała dziewczyna, którą z polecenia Martyna zatrudniła do popołudniowej opieki nad Kubą.
– W przyszłym tygodniu wyjedziemy do moich sióstr, myślę, że możemy się spotkać dopiero po świętach. – Kobieta podała jej Kubę, by szybko zdjąć wierzchnie ubranie.
Nie rozmawiały zbyt długo, była to zwykła wymiana informacji i uprzejmości. Aż w końcu została z synkiem sama. Zmieniła eleganckie spodnie na dres, koszulę na zwykły trykot, chyba nawet ubrudzony kaszką z poprzedniego wieczoru, i usiedli na dywanie, by znów po raz setny układać klocki, czytać te same historie i gryźć po kolei wszystkie gryzaki. Jeszcze przez godzinę, do dwudziestej… godziny granicznej.
Bawili się, a ona spoglądała na zegarek, raz po raz, czując coraz większe napięcie. Nie pozwoliła jednak na to, by ogarniające ją wątpliwości zaburzyły rytuał Kuby. Szybka kąpiel, mleko na dobranoc i usypianie przy delikatnym morskim szumie. Zostawiała go samego w sypialni, a on po prostu zasypiał, by przebudzić się dopiero około trzeciej w nocy na kolejne karmienie. Była z siebie dumna, że udało jej się uporządkować plan dnia i dostosować do niego siebie, Kubę i Bartka. Choć ten ostatni najwyraźniej miał nowe plany na wieczór, bo gdy zajrzała do Kuby przed dwudziestą pierwszą, by sprawdzić, czy usnął, mężczyzny wciąż nie było.
Wrzuciła wszystkie zabawki synka do ogromnego kosza, który stał pod przestronnym oknem mieszkania, i zadzwoniła do Bartka, przełamując własną niechęć. Po porannej sprzeczce nie odezwała się do niego ani razu w ciągu dnia, a i on milczał, co już było sygnałem, że coś jest nie tak.
– Słucham…? – odebrał tak poważnym tonem, że aż spojrzała na wyświetlacz w obawie, czy na pewno dobrze się dodzwoniła.
– Co słucham?! – warknęła półgłosem, by nie obudzić Kuby. – Wracasz do domu?
– Powiedziałaś, że jak coś mi się nie podoba, to droga wolna.
– I co? Spakowałeś się i wyprowadziłeś? – prychnęła, choć szybko rozejrzała się w poszukiwaniu jego osobistych rzeczy, choćby takich jak kapcie, których noszenia nie rozumiała i wręcz wyśmiewała.
– Nie… postanowiłem pojeździć trochę dłużej, aż ochłoniesz.
– Już ochłonęłam – syknęła.
– Właśnie słyszę. Spokojnej nocy – dodał i się rozłączył.
Dysząc wściekle, by poskromić wybuch gniewu, rzuciła komórkę na kanapę. Kto jak kto, ale Bartosz potrafił doprowadzić ją do szału tym swoim opanowanym głosem. Gdy wiózł ją do porodu, miała ochotę udusić go za samo powtarzanie: „już niedaleko”, a gdy przyszedł pierwszy rodzicielski kryzys, nadmiar pampersów, kropli na kolki i dobrych rad sąsiadek sprawił, że spała ledwo po dwie, trzy godziny w nocy, a Bartosz ze swoim stoickim spokojem oświadczył, że powinna trochę wyluzować, poprosiła – o ile można tak to określić – żeby się wyprowadził. Oczywiście tego nie zrobił. Wrócił po pracy jak zwykle i zastał ją siedzącą przy łóżku, szlochającą, z Kubą uwieszonym na piersi. Tamtego wieczoru uzgodnili, że zatrudnią nianię, a ona wróci do pracy…