- nowość
- W empik go
Bílá Voda. Tom 1 - ebook
Bílá Voda. Tom 1 - ebook
Bílá Voda. Opuszczona wieś w górach na pograniczu czesko-polskim. Jest tu tylko podupadły klasztor, szpital psychiatryczny i tonący w morzu róż cmentarz. Imiona na nagrobkach wskazują, że pochowano na nim wyłącznie kobiety.
Lena Lagnerová ma powody, by uciec na ten koniec świata. Mieszkanki klasztoru – ekscentryczne siostry zakonne – dają jej azyl i zadanie: ma uporządkować stare dokumenty. Żmudna praca prowadzi do zdumiewającego odkrycia dramatycznych losów tego miejsca i osiadłych w nim sióstr.
W roku 1950 zamknięto czechosłowackie klasztory, a zakonnice przewieziono do ośrodków internowania – jeden z nich mieścił się w Bílej Vodzie. Warunki izolacji były fatalne, a całej sprawie przyświecał jasny cel: zakony i ich członkinie miały zniknąć na zawsze.
Jak udało im się przetrwać? Czy to możliwe, że za kołnierzem siostry Ewarysty bieli się koloratka? I skoro prześladowania rzeczywiście zakończyły się wraz z upadkiem komunizmu, dlaczego kilkanaście lat później siostry nadal czują się zagrożone?
Kateřina Tučková poświęciła Bílej Vodzie ponad 10 lat pracy i została za nią uhonorowana czeską Nagrodą Państwową w dziedzinie literatury. Podobnie jak w bestsellerowych Boginiach z Žítkovej autorka łączy autentyczne wydarzenia z fikcją, by stworzyć pasjonującą opowieść, odsłonić mroczne karty historii i oddać sprawiedliwość jej ofiarom – wyjątkowym kobietom.
Wydanie polskie podzielono na dwie części – stanowią one fabularną całość.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-76-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
† Felix Maria Davídek, biskup Kościoła podziemnego w Czechosłowacji
A potem z grupy wystąpiła starsza zakonnica (całkiem żółta na twarzy), wskazała na rozporządzenie wyborcze i oznajmiła: „Piszą tam, że kto zagłosuje na listę Frontu Narodowego, udowodni poparcie dla obecnych władz. A ja ich nie popieram i nie poprę dopóty, dopóki prześladowany będzie nasz Kościół, zamykane Domy Boże, księża zsyłani do kopalń na ciężkie roboty, a my przepędzane i zmuszane do życia w podłych warunkach. Dopóki nie oddadzą nam wolności. Bo ja, w obecnym systemie, czuję się jak więzień”.
Raport sytuacyjny powiatowego sekretarza ds. wyznań
Františka Maličkiego z agitacji wyborczej,
klasztor internowania Bílá Voda, kwiecień 1954
(Archiwum Narodowe w Pradze, zbiór PU ds. W, k. 53,
Powiatowa Rada Narodowa Jeseník 1950–1956)
Po prostu miałam to w sobie (…) i to On prowadził do mnie tych wszystkich ludzi.
Ludmila Javorová, ksiądz katolickiPrzy życiu
2007
Najpierw widzi tylko kolory.
Oślepiająca biel. Promienie słońca odbijają się od ściany naprzeciwko i kłują oczy tak boleśnie, że w kącikach zbierają się łzy. Gorący, mokry ślad na lewej skroni: słona strużka toruje sobie drogę przez siatkę drobnych zmarszczek, by spłynąć po płatku ucha i wsiąknąć w poduszkę. Lepiej zamknąć oczy.
Atramentowy granat. Przecięty zimnym blaskiem księżyca, czy może ulicznej latarni, jest mniej męczący dla wzroku. Mimo to woli znów z całych sił zacisnąć powieki. Nie wie, który już raz.
Po jakimś czasie dostrzega kontury pomieszczenia, brzeg łóżka i swoje bezwładne ciało okryte kołdrą, nagie białe ściany, błękitne wiosenne niebo za oknem, uchylone drzwi.
– Pani leży! – nakazuje kobiecy głos, a wydobywający się z aparatury nad głową monotonny pisk zdaje się wtórować pielęgniarce. – I lepiej niech śpi, nie ma co za szybko się zrywać.
Wreszcie budzi się z głodu.
Jest późne popołudnie. Oczy lepiej znoszą miękkie światło zmierzchu. Rozgląda się. Sala wydaje się jakaś inna. Coś naruszyło jej szpitalną surowość. Wędruje wzrokiem w stronę nocnego stolika.
Skąd się tu wziął wazon? W nim róże. Pełne czerwone pąki krzyczą w samym środku białej ciszy, infekują pomieszczenie ciężkim, słodkim zapachem. Drażni ją bezczelność, z jaką woń kwiatów zawładnęła pokojem, i to, że wniosły tu ślad świata z zewnątrz, o którym nie chce nic wiedzieć.
Nie zniesie tych kwiatów, niech je szlag!
Gwałtowny zamach ręką, i wszystko ląduje w kałuży wody, ciężkie szkarłatne pąki i ostre odłamki porcelany.
Zdejmuje pulsoksymetr z palca, zrywa z piersi przyssawki, spod kołdry powoli wysuwa bose stopy.
Mokra, chłodna podłoga.
Nim zdąży stanąć, kolana odmawiają posłuszeństwa. Ciche plaśnięcie ciała.
Szpitalna koszula pije wodę, łodygi kaleczą kolcami jej nagie przedramiona, opuszki palców haczą o odłamki. Nie wpasuje się już tych kawałków w krągły kształt wazonu – rozbity jest bezwartościowy, zupełnie jak ona. Przeszłości nie da się zmienić. Ale ona wie, jak od niej uciec.
– Pani to odłoży! – rozlega się krzyk. – Pani to natychmiast odłoży – powtarza już spokojniejszym głosem pielęgniarka, podnosząc z podłogi jej niewładne ciało.
Odłamek, który wyrywa z jej zaciśniętej pięści, głęboko kaleczy wnętrze dłoni. Nie czuje bólu, nie czuje zupełnie nic, jakby krew, która zbiera się w liniach papilarnych i zostawia czerwony łańcuszek na podłodze, nie była jej krwią. Naprawdę jest tak do niczego, że nawet nie potrafi odebrać sobie życia?
– To nie jest rozwiązanie! – wyrzuca jej pielęgniarka.
Jej twarz wydaje się znajoma: śniada, gładka skóra, ciepłe i przenikliwe ciemnobrązowe oczy. Czy to możliwe, że już ją kiedyś widziała?
Delikatnie opatruje Lenę, zdejmuje z niej mokrą koszulę, na bezwolne ciało naciąga czystą, i kładzie ją z powrotem do łóżka. Jej palce zręcznie biegają po kołdrze, wsuwają rogi pod materac, muskają policzki Leny, kiedy poprawia jej poduszkę. Gdy niedbale odrzuca w tył długie, ciemne włosy zgarnięte nad czołem złotawą opaską, Lena dostrzega identyfikator wpięty w kieszeń fartucha. Maria.
– A co jest rozwiązaniem, Mario?
Rozbiegane palce przystają. Maria podnosi na nią oczy. Nie jest tak młoda, jak się Lenie wydawało. Jest pewnie w jej wieku, może nawet odrobinę starsza, jej czoło też pokrywają delikatne zmarszczki, oczy widziały zapewne niejedno. Gdyby Lena miała w sobie choćby trochę woli życia, gdyby nie uschła w środku, pewnie pragnęłaby otuchy. Ale słowa Marii jej nie obchodzą. Wie, co tamta powie. Ile razy można słuchać o tym, że czas leczy rany?
A Maria uważnie na nią patrzy, po czym, jakby znała odpowiedź od dawna, tylko nie była pewna, czy może ją zdradzić, mówi pewnym, spokojnym głosem:
– Bílá Voda.Ciemna noc Leny Lagnerovej
maj 2007
W to miejsce prowadzi tylko jedna droga. Wije się na północ, pod stromymi zboczami wzgórz, między urwistymi porębami i falami pól, by za ostatnim grzbietem masywu, tuż przy granicy czesko-polskiej, zatoczyć pętlę długim zakrętem, po którym właśnie telepał się autobus. Od pół godziny była jedyną pasażerką.
– Do klasztoru czy do wariatkowa? – błysnął dowcipem kluchowaty kierowca i mrugnął do Leny w lusterku wstecznym.
Milcząc, patrzyła na niego zza dużych ciemnych okularów, z absolutnie nieruchomą twarzą, tak długo, aż jego uśmiech zniknął. Przez resztę trasy rzucał jej już tylko krótkie, nerwowe spojrzenia.
– Klasztor jest tutaj. A jak do szpitala, to pani minie cmentarz i dalej prosto, aż do lasu – dodał nieco urażony, kiedy wysiadała.
Ledwo podeszwy jej tenisówek dotknęły ziemi, drzwi pojazdu zatrzasnęły się z sykiem i kierowca ruszył gwałtownie z powrotem. Lena była u celu, ale czuła się, jakby oplatała ją pętla nie autobusowa, a szubieniczna. Zawisła na niej tu, na końcu świata, skąd kolejny autobus odjedzie dopiero jutro.
Było późne majowe popołudnie. Na placyku żywej duszy. Przez jego środek płynął potok, po obu brzegach obsadzony rozłożystymi lipami, których szum tylko wzmacniał niesamowitą ciszę. Przerwał ją dochodzący od strony polskich pól szczebiot parki oknówek. Gorączkowo przefrunęły nad jej głową, omal nie zderzyły się z fasadą kościoła, w ostatniej chwili wyhamowały, poszybowały w górę i zniknęły za kościelną wieżą.
Gmach, który rozpościerał się przed Leną, zupełnie nie przypominał skromnego kościółka w górskiej prowincji. Monumentalną barokową świątynię z falistą fasadą, podzieloną kolumnami i wolutami, wieńczyła nie baniasta kopuła, tylko nieprzystający do reszty blaszany dach wieżowy. Sfatygowaną żółtą elewację przecinały bruzdy nagiego muru, niczym otwarte rany, a zabite okna budziły skojarzenie z pustymi oczodołami, którymi kościół łypał na plac. Podobnie przerażające odczucia wywoływał przylegający do świątyni masywny klasztor. Oba budynki wspierały się o siebie jak dwóch ślepców cudem wyratowanych z katastrofy, która najwyraźniej dotknęła to miejsce. Bílá Voda przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy.
Tępy ból w lędźwiach przypomniał Lenie o ciężkim, źle spakowanym plecaku. Podrzuciła go wyżej, nad biodra, po czym ruszyła zgodnie z instrukcjami Marii przez wieś, dróżką między rzadko rozsianymi domostwami.
Już za pierwszym zakrętem dostrzegła szereg strzelistych tuj, zza których prześwitywał wysoki mur przerwany furtką. Równiutko skoszony trawnik, zadbane iglaki i świeżo pomalowana bramka z kutym ornamentem – wszystko to wyraźnie odstawało od zapuszczonej wsi.
Po chwili wahania nacisnęła klamkę, furtka stęknęła cicho i ustąpiła.
Cmentarz cmentarzowi nierówny.
Te, które Lena odwiedziła w swoim życiu, zlały się w jej głowie w jeden brudnoszary ciąg nagrobków, obsadzonych mrozoodpornymi krzewami. Na płytach coraz częściej królowały jaskrawe sztuczne kwiaty z budki Wietnamczyka, tu i ówdzie tliły się znicze.
Ten cmentarz był inny. Przypominał czarodziejski ogród, w którym groby wraz z kwiatami tworzyły idealną harmonię. Niskie białe pomniki kuliły się w rozłożystych ramionach lawendy, skromne drewniane krzyże stały ustrojone w żółte główki rudbekii, ozdobne tablice na wysokich metalowych nóżkach wyglądały zza drżących łodyg jastruna. Dalej krucyfiksy, piękna kowalska robota z rzetelnie oddanym wizerunkiem Chrystusa, do którego stóp pięły się setki białych, różowych i czerwonych róż wszelkich odmian. Historyczne Cardinal de Richelieu, dzikie Serafini, piżmowe Mozart.
Zupełnie jak w rajskim ogrodzie, pomyślała Lena, oszołomiona intensywnym zapachem kwiatów i bzyczeniem pszczół. Z koron lip rosnących po drugiej stronie cmentarza dobiegał ptasi świergot. Nigdzie, na całym tym ponurym pustkowiu, nie było tyle życia co tu, w miejscu wiecznego odpoczynku.
Naraz z gęstwiny kolorowych pąków wynurzyła się jakaś postać. Niezbyt wysoka, szczupła, stanęła tam nagle jak wykrzyknik na końcu pilnej wiadomości. Padające z tyłu promienie słońca tworzyły wokół jej głowy aureolę. Osobliwy widok. Lena niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Nie miała nic do stracenia, poprawiła więc znowu plecak i ruszyła po wysypanej piaskiem ścieżce w tamtą stronę.
– Czyli jednak się zdecydowałaś. – Kobieta powitała ją uśmiechem. Wątłe starcze ciało zupełnie nie pasowało do głosu, niskiego, schrypniętego, o ciemnym, wibrującym tembrze, za jaki dałaby się zabić niejedna knajpiana diwa.
Może to napięcie, które towarzyszyło Lenie przez całą drogę, może zmęczenie i głód, albo widok pęku czerwonych róż na ramieniu staruszki, takich samych, jak te, które Lena rozrzuciła na szpitalnej podłodze, sprawiły, że zakłuło ją w piersiach i poczuła suchość w gardle. Skinęła głową, bezpiecznie ukryta za ciemnymi szkłami okularów. Nie miała siły na nic więcej. Jeśli stara zapyta o cokolwiek, to na próżno, bo w tym stanie Lena nie wydusi z siebie ani słowa. Ale ona o nic nie pytała.
– Pewnie jesteś zmęczona. – Podniosła z ziemi mały sekator, pikownik i łopatkę, wsadziła narzędzia do kosza, na wierzchu ułożyła róże i oddała kosz Lenie. – No to trzymaj. Chodźmy. Wszystko dla ciebie naszykowałyśmy. – Schyliła się jeszcze po konewkę i, wsparta na motyce jak na kosturku, wskazała głową wyjście. – I prawda, nie ma co się tu dłużej naszym siostrom pałętać, niech spoczywają w pokoju, jutro też mają szansę na chwalebne zmartwychwstanie.
Dopiero teraz do Leny dotarło, co w tym miejscu od początku, choć może tylko podświadomie, wydało jej się niepokojące. Te dziwne imiona na otaczających ją nagrobkach: wszystkie bez wyjątku należały do kobiet.
Z wczesnego majowego wieczoru wciąż sączył się skwar, ale wewnątrz było chłodno. Grube mury i jedno wąskie okienko nie przepuszczały wiele światła ani ciepła.
Lena usiadła na łóżku, naciągnęła na dłonie rękawy swetra z golfem i objęła się ramionami. Rozejrzała się wkoło. Cela była ciasna, sprawdziła: dokładnie pięć na siedem kroków. Pod jedną ze ścian stało łóżko z szafką nocną, pod drugą, naprzeciwko, komoda, a nad nią duży drewniany krzyż.
Nigdy wcześniej nie była w klasztornej celi. A teraz miała ją tylko dla siebie, podobnie jak niemal całe piętro. Kiedy Ewarysta ją tu prowadziła, wskazała głową jedne z zamkniętych drzwi.
– To cela Agnieszki – powiedziała. – Dobrze, że nie będzie tu już sama.
Odetchnęła, gdy minęły pokój Agnieszki bez zaglądania do środka; wolała uniknąć grzecznościowej pogawędki z sąsiadką. Pragnęła ciszy, samotności, najchętniej zamknęłaby się w tej maleńkiej celi na cztery spusty, a jeszcze zabiła drzwi deskami.
Drgnęła z irytacją, gdy jakiś czas później rozległo się pukanie.
– Masz tu kolację. – Ewarysta nie spuszczała z oczu tacy z dzbankiem parującej herbaty i chwiejnie podskakującą filiżanką. Na talerzu obok leżały dwie kromki chleba, masło, kawałek sera i nóż. Pod pachą trzymała nocną lampkę, z kieszeni wystawała jej latarka. Nim Lena zebrała się, żeby pomóc, stara umieściła tacę i lampę na komodzie.
– Nieraz wysiada prąd. Lepiej mieć pod ręką. – Podała jej latarkę, rozglądając się, gdzie mogłaby wpiąć trzymaną w drugiej dłoni wtyczkę. Po dłuższej chwili znalazła wiekowe, okrągłe gniazdo elektryczne, a wtedy pogrążony w mroku pokój rozjaśnił snop ostrego światła.
Nie było gdzie usiąść, więc z rękami w kieszeniach drelichowych roboczych spodni oparła się o ścianę i patrzyła, jak Lena nalewa sobie herbaty i niezgrabnie smaruje chleb masłem. Długie rękawy swetra nie zdołały ukryć zabandażowanych nadgarstków. Lena czuła na sobie wzrok Ewarysty. Z kromką chleba w jednej dłoni i filiżanką herbaty w drugiej odwróciła się do starej plecami. Podeszła do okna, niby to popatrzyć na ogród.
– Nie do wiary, że kiedyś mieściłyśmy się tutaj w dziewiątkę! – odezwał się po chwili schrypnięty głos. – Jak nas tu przywieźli, w pięćdziesiątym, na łóżku takim jak to spały trzy najstarsze siostry. A reszta pokotem na podłodze. Jak się któraś chciała przewrócić na drugi bok, to na raz musiałyśmy wszystkie.
Lena ze wzrokiem utkwionym w okno bez słowa przeżuwała chleb.
– A dzisiaj na odwrót. Luksusy! Dziesięć cel na jedną chętną – ciągnęła Ewarysta niezrażona obojętnością słuchaczki. – Jakby ci się w tej nie spodobało, to masz innych w bród.
Powinna jakoś skomentować te słowa, o coś spytać. Choćby z grzeczności. Ale to oznaczałoby przedłużanie rozmowy, na którą nie miała najmniejszej ochoty. Chciała tylko zostać sama. W celi zapadła więc krępująca cisza, przerywana jedynie miękkim szelestem drelichu. Najwyraźniej Ewarysta próbowała wyszperać z przepastnej kieszeni spodni kolejny skarb.
– Gdyby ci się nudziło – Lena kątem oka zobaczyła, że stara kładzie na stoliku nocnym cienką broszurkę – to sobie poczytaj.
Pożółkłą okładkę zdobiła czarno-biała fotografia klasztoru z jego lepszych czasów i tytuł _Bílá Voda – cudowny zakątek Gór Złotych_. Tym razem Lena wymamrotała „dziękuję”.
– Nic tu po mnie – poddała się Ewarysta, widząc, że z tej rozmówczyni niczego dziś nie wyciągnie. Odwróciła się i, już z dłonią na klamce, dodała: – O wpół do siódmej spotykamy się na dole w kaplicy na jutrznię, potem jest śniadanie, w refektarzu, obiad punkt dwunasta. Kolacja zazwyczaj o szóstej, kompleta o dziewiątej. Ale jeśli wolisz jutro cały dzień przespać, nikt ci tego nie broni. Przyjdź, jak będziesz gotowa.
Wyszła, pozostawiając za sobą ciężki zapach tytoniu.
Lena, z resztką kromki w dłoni, odwróciła się z powrotem do okna. Zapadał zmrok. W trawie pod drzewami klasztornego ogrodu słychać było świerszcze, gdzieś w pobliżu zawył pies. Na jego przenikliwy skowyt zakłuło Lenę w piersiach, tak samo jak w szpitalu na widok róż. Zadygotała. To, co z trudem udało jej się opanować na cmentarzu, gdy spotkała Ewarystę, teraz dopadło ją ze zdwojoną siłą. Gwałtowny ucisk w gardle, ból rozsadzający skronie, drżenie kończyn. Wypuściła z dłoni kawałek chleba, oparła się o ramę okienną i całą sobą próbowała odeprzeć zbliżający się atak. Bestia, czająca się gdzieś w mrokach głowy, zniecierpliwiona, szamotała się na łańcuchu słabej woli, stawała na tylnych łapach, wyrywała się, wyła, żeby wreszcie rzucić się na Lenę. Obrona zawiodła. Bestia zerwała się z uwięzi, skoczyła jej do gardła. Kiedy Lena opadła na czworaki, by wyrzucić z siebie niestrawione jedzenie i długi, stłumiony szloch, po opustoszałej górskiej wsi poniosło się pierwsze uderzenie wieczornych dzwonów.Polecamy
Proza czeska
Jan Balabán _Wakacje / Możliwe, że odchodzimy_ • _Którędy szedł anioł_ Bianca Bellová _Jezioro_ • _Mona_ Tereza Boučková _Rok Koguta_ Roman Cílek _Ja, Olga Hepnarová_ Emil Hakl _Zasady śmiesznego zachowania_ Petra Hůlová _Plastikowe M3, czyli czeska pornografia_ • _Macocha_ • _Krótka_ _historia_ _Ruchu_ Zdeněk Jirotka _Saturnin_ MARKÉTA PILÁTOVÁ _Ciemna strona_ Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář _Godzina w niebie_ Petra Soukupová _Zniknąć_ • _Pod śniegiem_ • _Najlepiej dla wszystkich_ • _Sprawy, na które przyszedł czas_ Petr Šabach _Gówno się pali_ • _Podróże konika morskiego_ • _Masłem do dołu_ • _Pijane banany_ • _Dowód osobisty_ • _Babcie_ Marek Šindelka _Zostańcie z nami_ • _Mapa Anny_ • _Zmęczenie materiału_ ZDENĚK SVĚRÁK _Opowiadania i wiersz_ Kateřina Tučková _Boginie z Žítkovej_ • _Wypędzenie Gerty Schnirch_
Seria Czeska Bajka
Radek Malý _Popieliczki_ Vojtěch Matocha _Truchlin_ • _Truchlin. Czarny merkuryt_ • _Truchlin. Biała Komnata_ Iva Procházková _Pyszna środa_ • _Nawet myszy idą do nieba_ Petra Soukupová _Bercik i niuniuch_ Pavel Šrut, Galina Miklínová _Niedoparki_ • _Niedoparki powracają_ • _Niedoparki na zawsze_
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina _Przedawnienie_ • _Południca_ Petra Klabouchová _Źródła Wełtawy_ Daniel Petr _Siostra Śmierć_ Iva Procházková _Mężczyzna na dnie_ • _Roznegliżowane_ • _Zagraj mi na drogę_ Michal Sýkora _Człowiek pana ministra_ • _To jeszcze nie koniec_ • _Pięć martwych psów _František Šmehlík _Usłyszeć śpiew jeleni_
czeskie smaczki
Zofia Tarajło-Lipowska _Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf_ Michael Žantovský _Havel od kuchni_
Ekonomia i polityka
Václav Klaus _My, Europa i świat_
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk _Mama umiera w sobotę_