- promocja
Bilet dla zabójcy - ebook
Bilet dla zabójcy - ebook
W mrocznym labiryncie tajemnic.
W podziemiach Dworca Centralnego policjanci znajdują zwłoki mężczyzny z rozbitą czaszką. To nie pierwsze tego typu zabójstwo – w podobny sposób w ciągu ostatnich miesięcy zginęły trzy inne osoby. Zamordowanych łączy tylko jedno. Wszyscy regularnie podróżowali tym samym pociągiem relacji Działdowo-Warszawa.
Do zespołu śledczego dołącza Olga Bojko z komisariatu kolejowego policji. Wkrótce odkrywa szereg podobieństw między sposobem działania sprawcy ochrzczonego przez media mianem. Trepanatora oraz innego seryjnego zabójcy z terenów kolejowych, ujętego ćwierć wieku temu.
Człowiek ten przebywa obecnie w „ośrodku dla bestii” i teraz ma dla policji zaskakującą wiadomość. Tylko… czy można mu uwierzyć?
Nowym członkiem załogi feralnego pociągu zostaje Kacper Słubicki, który w rodzinnym.
Działdowie dorobił się opinii wyrzutka Praca na kolei ma sprawić, że stanie na nogi, ale wkrótce wszystko się komplikuje.
A Trepanator jest bliżej, niż mogłoby się wydawać…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-119-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Listopad 2021 r.
Dochodziła północ, ale niebo nad Pałacem Kultury nigdy nie jest ciemne. Wisząca nad miastem pomarańczowa łuna zdawała się muskać skorodowaną iglicę, a w powietrzu wirowały płatki pierwszego w tym roku śniegu. Olga Bojko zamknęła służbowy notatnik i wyciągnęła zmarzniętą dłoń. Między palcami trzymała poplamiony dokument — książeczkę wojskową.
— Czy zgłosił pan utratę dowodu?
W jej akcencie pobrzmiewały wschodnie nuty, ale legitymowany mężczyzna był zbyt otępiały, by cokolwiek mogło go zdziwić.
— Zgłoszę — obiecał, chowając książeczkę do obszarpanej kurtki.
Chciał odejść, a ona miała ochotę mu na to pozwolić, bo odór niemytego ciała przyprawiał o mdłości.
— Jeszcze chwilę. W nocy będzie przymrozek. Czy ma pan dokąd pójść?
Przesunął brudną czapkę na tył głowy, odsłaniając wysokie czoło. Nie był już młodzieniaszkiem.
— Tak — odparł krótko, unikając jej badawczego wzroku. — Miałem właśnie pójść do znajomego.
W pierwszej chwili chciała podać mu adres najbliższej noclegowni, ale byłaby to strata czasu. Facet nie był nowicjuszem. Poznała wielu takich jak on. Żył na ulicy od dawna, być może od wielu lat.
— Pan nie jest stąd, prawda?
Bezdomni z okolic Dworca Centralnego tworzą zamkniętą społeczność i niechętnie witają obcych. Chciała go ostrzec, ale łypnął na nią tak niechętnie, że zmieniła zdanie. Już dawno wyzbyła się złudzeń. W tym środowisku życzliwość traktowano z podejrzliwością, zwłaszcza jeśli była okazywana przez funkcjonariuszy policji.
— I co z tego? — burknął z nieukrywaną wrogością. — Pani też nie jest stąd.
Dalsza wymiana zdań nie miała sensu. Olga skinęła na towarzyszącego jej mężczyznę. Miał ze dwa metry wzrostu i sylwetkę, która ledwo mieściła się w mundurze Straży Ochrony Kolei, ale gabaryty nie przekładały się na pewność siebie. Ruszył za nią potulnie jak baranek.
— Nie wkurza cię to? — spytał nieśmiało, gdy weszli do opustoszałego przejścia podziemnego.
Uśmiechnęła się, bo od chwili, gdy kilkanaście minut temu wyruszyli na wspólny patrol, milczał jak głaz. Okazało się, że jednak umiał mówić. Sokiści, z którymi współpracowała, byli na ogół wygadanymi pięćdziesięciolatkami, ale on dopiero zaczynał służbę.
— Co masz na myśli? — spytała z przymrużeniem oka, ale nie załapał.
— No… — zaciął się i poczerwieniał. — Nie zrozum mnie źle. Świetnie mówisz po polsku i w ogóle…
— Daj spokój. Wiem, jak mówię. Jak babina spod Hrubie-
szowa.
Chciała mu powiedzieć, żeby wyluzował, ale nie zdążyła. Radiotelefon wydał z siebie alarmujący pisk.
— Tak, szefie?
— Dwie sprawy. — Głos dyżurnego był tak wyraźny, jakby stał obok niej, a nie gapił się w ekrany kilkaset metrów dalej, w centrum monitoringu. — Po hali głównej kręci się facet. Wygląda jak ktoś od ciebie.
Przewróciła oczami. Przywykła już do takich uwag, ale wciąż nie rozumiała, dlaczego dla niektórych kolegów ze służby każdy, kto zachowuje się podejrzanie, musi być Ukraińcem. Tym szowinistycznym komentarzom kres miała położyć dopiero zbrodnicza napaść Putina i wywołana przez niego wojna w Ukrainie, ale wtedy — w listopadzie dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku — prawie nikt nie wierzył, że takie bestialstwo w ogóle jest możliwe.
— A druga sprawa?
— Mam zgłoszenie o pijaku. Siedzi przy wejściu na przystanek tramwajowy przy Chałubińskiego. Tym od Burger Kinga.
— Przytomny?
— Nie wiem. Jest poza światłem kamery.
— No dobrze. — Przyspieszyła kroku. Młody sokista ruszył za nią niczym wyjątkowo wyrośnięty owczarek niemiecki. — Będę za dwie minuty. Wstaw wodę.
Wyjście na przystanek tramwajowy znajdowało się zaraz obok zlokalizowanego w podziemiach dworca komisariatu. Komisariatu Kolejowego Policji, będącego od blisko pół roku jej miejscem pracy. Uznała, że marznący pijak ma pierwszeństwo przed potencjalnym złodziejem, ale dyżurny miał inne
zdanie.
— Najpierw idź do hali głównej. Facet wyraźnie czeka na okazję. Gdybyś mogła zobaczyć jego dres. Jak ze Stadionu.
Żyła w Polsce wystarczająco długo, by wiedzieć, że nowoczesny Stadion Narodowy był kiedyś ogromnym targowiskiem z trefnym towarem, w tym z podrabianymi ciuchami. Umieściła radiotelefon z powrotem na biodrze, posłała młodemu sokiście oszczędny uśmiech, a potem podciągnęła maseczkę.
— Słyszałeś? Skoro facet ma obciachowy dres, to na pewno jest Ukraińcem. Dobre, co?
— Niezbyt dobre — odparł, wbiegając po kilku stopniach. Podziemia dworca zaprojektowano w czasach, gdy nikt nie zawracał sobie głowy udogodnieniami dla niepełnosprawnych. — Uważam, że takie uwagi…
— Daj spokój. Jak znam swojego pecha, to zaraz się okaże, że miał rację.
Z komunikatu dyżurnego wynikało, że potencjalny złodziej miał grasować w hali głównej, ale to nie było precyzyjne wskazanie. Po remoncie hala podzielona była na dwa poziomy. Olga bez wahania ruszyła w kierunku antresoli. Ruchome schody jak zwykle nie działały, zatem skorzystała ze zwykłych.
— Nie tup tak — upomniała niedoświadczonego partnera, po czym wysforowała się na czoło ich dwuosobowego patrolu.
Z usytuowanej na antresoli poczekalni rozciągał się widok na całą ogromną halę. Zwykle była zatłoczona, ale o tej porze obok pracowników firmy sprzątającej znajdowała się tam zaledwie garstka zapóźnionych podróżnych. Na ławkach poczekalni siedziało tylko kilka osób. Facet w dresie od razu rzucał się w oczy. Nie tylko z powodu ubioru. Jako jedyny nie siedział,
tylko stał.
— Cześć, Antonio.
Czując, jak spada jej adrenalina, zbliżyła się do mężczyzny, opuszczając maseczkę. Było to wbrew procedurze, ale chciała, by ją rozpoznał. To, że nie był złodziejem, wcale nie oznaczało, że nie mógłby narobić problemów. A ona nie chciała problemów. Nie dzisiaj. Nie w taką senną pogodę.
— Królewno. — W uśmiechu, który zapamiętała, brakowało górnych siekaczy. Gdy widzieli się po raz ostatni, były lekko nadpsute, lecz od tamtego czasu minęły przynajmniej trzy lata. — Co to za strój?
Miała ochotę zapytać o to samo, bo jego dres był nie tylko niemodny, ale również podarty. Przez dziury na wysokości kolan widać było blade, bezwłose ciało.
— Teraz jestem panią starszą posterunkową.
— Widzę. I gratuluję. To było twoje marzenie, prawda?
Usiłował przygarnąć ją do piersi, ale nie zdążył. Kamil, barczysty sokista, wkroczył między nich niczym sędzia-olbrzym między bokserów wagi muszej. Olga położyła mu dłoń na ramieniu.
— Spokojnie. To tylko stary przyjaciel. Daj nam chwilę.
Nie wiedziała, jak nazywa się naprawdę. W dawnych czasach wszyscy znali go tu jako Antonia — łagodnego dziwaka, który brzdąkał na mandolinie i usiłował żebrać, utrzymując nieodmiennie, że brakuje mu na bilet do Bydgoszczy. Dlaczego właśnie do Bydgoszczy? To akurat owiane było tajemnicą. Dla nikogo nie było natomiast tajemnicą, że jego ekscentryzm od czasu do czasu wymykał się spod kontroli. Ostatecznie wymknął się do tego stopnia, że piękny Antonio wylądował w szpitalu. Na oddziale zamkniętym psychiatryka.
Dochodziły słuchy, że czuje się tam jak ryba w wodzie, ale Olga nigdy w to nie uwierzyła. Szpitale psychiatryczne nie były miejscem, które mogło się dobrze kojarzyć. Komukolwiek. Jednak teraz, gdy na niego patrzyła, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Antonio wygląda zdrowiej. Gdyby nie ten nieszczęs-
ny dres…
— Uciekłeś?
Odchylił głowę do tyłu i wybuchnął dudniącym śmiechem, który tak dobrze pamiętała. Gdy po przyjeździe do Polski dostała pracę w ochronie dworca, widywali się prawie codziennie.
— Przecież przed chorobą nie da się uciec. Kto jak kto, ale ja wiem to lepiej niż inni.
Kilkakrotnie wspominał jej, że kiedyś — w innym życiu — był lekarzem. Nie miała pojęcia, czy to prawda. I nigdy się nad tym nie zastanawiała. Z jednej strony życiorysy bezdomnych kryły wiele niespodzianek, ale z drugiej… co ją to obchodziło? W tej chwili istotne było coś innego. Czy piękny Antonio nawiał ze szpitala? Jego słowa pozostawiały pole do interpretacji.
— Co tu robisz? — spytała, ważąc w dłoni radiotelefon.
Stare znajomości należało pielęgnować, ale nie za cenę wymarzonej pracy. Zdawała sobie sprawę, że jako naturalizowana Polka jest na cenzurowanym. Przełożeni obserwowali każdy jej krok.
— Nazwijmy to podróżą sentymentalną. Powrotem na stare śmieci.
— Naprawdę chcesz tu wrócić?
— To powrót metaforyczny — oznajmił, zbijając ją z pan-
tałyku.
Kiedyś zachowywał się podobnie. Dobierał słowa w taki sposób, że musiała się wysilać, by go zrozumieć.
— Wracasz czy nie?
— Nie wracam. Dostałem od miasta lokal socjalny. Na Muranowie. Ale czasem lubię poszwendać się po starych kątach. Zawsze można spotkać kogoś znajomego.
Olga obróciła głowę i pomachała do kamery. Miała świadomość, że każdy jej ruch jest uważnie śledzony. Dyżurujący przed monitorami Maciek, którego tytułowała żartobliwie szefem, był ambitnym policjantem zesłanym tu z komendy stołecznej za jakieś domniemane lub prawdziwe przewinienie. Marzył o tym, by się wykazać. Bijąca od nich zażyłość musiała być niczym sól na jego rany. Pisk radiotelefonu wydał jej się bardziej natarczywy niż zazwyczaj.
— Potrzebujesz wsparcia? — spytał, gdy tylko wsadziła do ucha słuchawkę.
Doszukiwał się w jej machaniu drugiego dna, którego nie było.
— To stary znajomy — wyśpiewała swym wschodnim akcentem. — Jest w porządku.
— Twój rodak?
— Nie. Twój.
Kazał jej spisać dane Antonia, co sprawiło jej autentyczną przykrość. Na szczęście Antonio podszedł do sprawy ze zrozumieniem. Gdy przepisywała dane z dowodu, zasypywał ją pytaniami. Odpowiadając, uświadomiła sobie, jak wiele się zmieniło.
— Nie mam pojęcia, co u Jaśka — przyznała, usiłując wywołać z pamięci twarz byłego chłopaka. — I chyba nie chcę tego wiedzieć.
— Miałaś za niego wyjść — przypomniał Antonio. — Chociaż ja zawsze uważałem, że to błąd. Obywatelstwo można uzyskać również w inny sposób.
Obywatelstwo polskie było niezbędne, by ubiegać się o pracę w policji. Otrzymała je prawie dwa lata temu. Otworzyła usta, by pochwalić się swoim sukcesem, ale jej słowa zagłuszył komunikat o opóźnionym ekspresie z Zakopanego, a potem sygnał radiotelefonu.
— Co jest, szefie?
— Nie błaznuj — warknął Maciek. — Jest kolejne zgłoszenie o tym kolesiu z przystanku tramwajowego, tak więc przestań szczebiotać i…
Rozmowy przez radiotelefon podlegały rejestracji. Miarą jego zdenerwowania było to, że okrasił polecenie kwiecistym przekleństwem. Chciała odpowiedzieć, że przecież się nie pali, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Już i tak żyli ze sobą jak pies z kotem. A przecież nie szukała wrogów.
— Ciągle siedzi? — spytała, oddając dokumenty.
Antonio uśmiechnął się domyślnie. Określenie „siedzi” w ustach policjantki kojarzyło się jednoznacznie, ale nie miała na myśli więzienia, tylko pozycję, którą przybrał mężczyzna z przystanku. A raczej z wiodących na przystanek
schodów.
— No właśnie… nie bardzo. Teraz podobno leży. I nie reaguje.
Olga również miała ochotę zakląć. Na poprzednim dyżurze reanimowała kobietę, która zasłabła, a kilka dni wcześniej — pijaka po ataku epilepsji. Dzisiejszej nocy takim problemom mogła towarzyszyć hipotermia. Idąc nad peronami, kątem oka dostrzegła spóźniony pociąg z Zakopanego, z którego właśnie wysypywali się podróżni.
— Wezwałeś karetkę?
— Dałem znać, by czekali w gotowości. Ocenisz na miejscu, czy będzie potrzebna.
Jakiś facet na ruchomych schodach, widząc policyjny mundur, zaczął w panice szukać maski. Odruchowo pogroziła mu palcem, ale myślami była daleko. Podczas ostatniego dyżuru czekali na karetkę ponad godzinę. Większość załóg pogotowia skierowano na front walki z covidem.
— Znasz się na pierwszej pomocy? — zagadnęła towarzysza.
Sokista, który na swych długich nogach zdążył ją wyprzedzić, zwolnił i energicznie pokiwał głową.
— Skończyłem kurs ratownictwa medycznego.
— Nawet nie wiesz, jak cię lubię.
Poganiani przez dyżurnego minęli wejście do komisariatu i chwilę potem dotarli do miejsca, w którym od korytarza odbijały schody. Mężczyzna leżał w ich połowie, na dwumetrowym wypłaszczeniu. Głowę miał odchyloną, i to pod bardzo dziwnym kątem. Olga przestała się spieszyć. Zbliżyła się, zakładając gumowe rękawiczki.
— Halo. Proszę pana.
Miał na sobie skórzaną kurtkę, zbyt krótką jak na dzisiejsze przymrozki. Twarz ukryta była w cieniu.
— Proszę pana!
W głosie Olgi nie było wielkiej nadziei. Włączyła latarkę i usłyszała za sobą suchy kaszel. Kamil usiłował w ten sposób powstrzymać mdłości. Kurs ratownictwa nie przewidywał takich wyzwań. Głowę mężczyzny pokrywała szarawa maź przypominająca półpłynny klej. Olga nie miała wątpliwości. Kiedyś, jeszcze we Lwowie, widziała coś podobnego.
Facet wyglądał, jakby pływał we własnym mózgu.
Skóra mężczyzny wciąż była ciepła. Olga przez ułamek sekundy miała nadzieję, że facet jakimś cudem przeżył. Szeroko otwarte, nieruchome oczy nie świadczyły jeszcze o śmierci — widywała już nieprzytomnych z właśnie tak wytrzeszczonymi oczami. Wszelkie wątpliwości rozwiewał jednak kształt jego czaszki. Była z jednej strony spłaszczona. Jakby przejechał
po niej tir.
Odszukała wzrokiem Kamila. Sokista opierał się o poręcz. W świetle latarki jego twarz wyglądała na upiornie bladą, ale jej twardy wyraz dowodził, że chłopak szybko dochodzi do siebie. Wszyscy sokiści, których poznała, mieli mocne żołądki. Ofiary potrąceń przez pociąg, do których jeździli, wyglądały zazwyczaj znacznie gorzej niż ta.
— Stań w przejściu i kieruj ludzi naokoło.
— Czyli gdzie? — spytał z przejęciem, przestępując z nogi na nogę.
— Gdziekolwiek — odwarknęła, łącząc się z dyżurnym.
Mała słuchawka wypadła jej z dłoni, więc przełączyła na głośnomówiący.
— Facet nie żyje.
Miała ochotę dodać, że doszło do zabójstwa, ale postanowiła nie uprzedzać faktów. Procedury i tak były takie same. Taśma, karetka, patrole prewencyjne, a na końcu prokurator. Dyżurny nie zadawał pytań. Mieli to przecież przećwiczone. Dworzec Centralny był świadkiem niejednej śmierci. Ale Olga jeszcze nigdy nie była świadkiem czegoś takiego.
Oderwała wzrok od zmasakrowanej głowy i wspięła się na poziom przystanku. Schody były strome, lecz nie było ich tyle, by upadek — nawet z samej góry — mógł spowodować aż takie obrażenia. Zgoda, przy splocie nieszczęśliwych okoliczności mógł zakończyć się nawet śmiercią. Ale przecież nie zmiażdżeniem czaszki.
Niebo zasłonięte było wstęgą wiaduktu, po którym przejeżdżał sportowy samochód. Gdy ryk silnika przebrzmiał, usłyszała od strony wejścia do podziemia stanowczy głos Kamila. Straciła jeszcze ułamek sekundy, by sprawdzić, jak sobie radzi. Po oddalających się głosach pasażerów poznała, że był skuteczny. Ruszyła przed siebie, dając znaki motorniczemu wjeżdżającego na przystanek tramwaju. Motorniczy przyhamował na skraju przystanku i otworzył swoje drzwi.
— Niech pan się wstrzyma — nakazała, a potem ruszyła szybkim krokiem w kierunku trzech oczekujących osób. — Dobry wieczór, policja. Proszę zostać na swoich miejscach.
Wiele spraw o zabójstwo rozwiązywano w pierwszych minutach od zgonu, względnie odnalezienia ciała. Te minuty były bezcenne. Każdy świadek mógł okazać się na wagę złota, ale entuzjazm w ich pozyskiwaniu nie mógł przysłonić względów bezpieczeństwa. Każdy świadek był bowiem potencjalnym zabójcą. Spośród trzech osób, do których się zwróciła, dwie zareagowały pełnym zaniepokojenia zdziwieniem, ale Olga skoncentrowała się na tej trzeciej — młodym mężczyźnie w kurtce z polaru i narciarskiej czapce. Facet obrzucił ją wzrokiem, a potem rozejrzał się na wszystkie strony. Tak, jakby rozważał swoje szanse… ale na co? Na ucieczkę? Czy atak? Na wszelki wypadek położyła dłoń na kaburze.
— Proszę pozostać na swoich miejscach — powtórzyła, zezując w stronę wejścia do podziemi. Koledzy powinni już tu być. Komisariat znajdował się kilkadziesiąt metrów stąd, a zasada była taka, że w jego obrębie zawsze dyżurował rezerwowy patrol. — I proszę przygotować dokumenty.
Słowo „dokumenty” okazało się katalizatorem sytuacji, której wolała uniknąć. Facet w wełnianej czapce nagle odepchnął stojącą mu na drodze dziewczynę i zerwał się do biegu. Jego stopy zadudniły po płytach chodnika. Po sekundzie dopadł do przeciwległej części przystanku i zaczął zbiegać po schodach.
Olga ruszyła w tamtą stronę, ściskając radiotelefon.
— Podejrzany mężczyzna ucieka do podziemi w kierunku…
Zaklęła. Części podziemia miały swoje nazwy, ale w tej chwili pamiętała tylko, że w tamtym segmencie znajduje się piekarnia, w której od czasu do czasu kupowała drożdżówki. Wierzyła, że Maciek zrozumie, o co jej chodzi. W końcu z przystanku można było dostać się do podziemi jedynie na dwa sposoby, a trudno oczekiwać, by podejrzany o zabójstwo wybrał drogę obok swej ofiary.
Z oddali dobiegały odgłosy karetki. Olga, nie spiesząc się szczególnie, nakazała dwójce pozostałych oczekujących na tramwaj — starszemu mężczyźnie i umalowanej dwudziestolatce — by zaczekali na jej kolegów, a potem potruchtała za uciekinierem. Wiedziała, że w sprincie nie ma z nim szans, ale gdy postawiła stopę na pierwszym stopniu, zrozumiała, że te szanse nieoczekiwanie wzrosły. Facet podnosił się powoli, głośno jęcząc z bólu. Dzieliła ich jedynie wysokość schodów, z których najwyraźniej upadł.
— Stój! — nakazała.
W jej dłoni zamiast radiotelefonu zmaterializował się pistolet, ale mężczyzna w czapce nie posłuchał. Rzucił się przed siebie, jednak nie zrobił tego tak szybko, jak wcześniej. Wyraźnie oszczędzał nadwerężoną kostkę. Uważając, by nie podzielić jego losu, Olga zbiegła ostrożnie po wyślizganych stopniach i nie usiłując zmniejszyć dzielącej ich odległości, ruszyła za nim. W jej prawej dłoni znów zamiast pistoletu pojawił się służbowy radiotelefon.
— Wychodzi na zewnątrz przy Marriotcie — wydyszała do słuchawki.
A potem zaczerpnęła powietrza niczym niedoszły topielec. Krótki oddech nie był efektem zmęczenia, tylko stresu.
Maciek poinformował ją, że wysyła tam posiłki, po czym już innym, nieformalnym tonem nakazał jej, by nie robiła nic głupiego. To akurat nie było potrzebne. Była zbyt doświadczona, by grać bohaterkę, ale oni wszyscy traktowali ją jak rekrutkę w służbie przygotowawczej, a nie doświadczoną funkcjonariuszkę, która w ciągu sześciu lat służby w milicji metropolitalnej we Lwowie dochrapała się stopnia sierżanta i dwóch blizn po ranach postrzałowych — na udzie i ramieniu.
— Dwoje ludzi na przystanku…
— Mamy ich. Niczym się nie przejmuj.
Zanim znalazła się na powierzchni, miejsce radiotelefonu znów zajął pistolet. Prawo nie pozwalało jej strzelać, ale dotyk zimnej stali dodawał odwagi. Uciekający mężczyzna z każdym krokiem jęczał z bólu. Przedtem brała go za swojego rówieśnika, teraz jednak dostrzegła, że bliżej mu do dwudziestki niż do trzydziestki.
— Zatrzymaj się! — wrzasnęła, a on po raz pierwszy się zawahał.
Patrząc na niego, miała wrażenie, że patrzy na przestraszonego chłopca.
Przestraszeni chłopcy nie rozwalają ludziom czaszek. A jeśli nawet, to nie czekają potem na tramwaj.
— Stój, chłopcze. Bo załatwisz sobie nogę. Chcesz do końca życia chodzić o kulach?
Przez okrągłą sekundę miała wrażenie, że się podda, ale nie doceniła jego determinacji. Z dzikim okrzykiem rzucił się przed siebie i przebiegł przez ulicę, tuż przed jadącym samochodem. Damski okrzyk zza pleców uświadomił Oldze, że mimo późnej pory nie są sami. Z tyłu krzyczała kobieta, zszokowany kierowca otarł się o latarnię i wjechał kołami na krawężnik, a po drugiej stronie ulicy przechodzień wskazywał ich palcem. Musiała to przerwać, zanim ktoś zrobi coś głupiego.
— Stój!
Włożyła w ten okrzyk całe serce, ale chłopak był już po drugiej stronie Chałubińskiego i biegł, kuśtykając, wzdłuż ulicy. Ruszyła, początkowo równolegle do niego, omiatając wzrokiem jezdnię. Gdy zniknęła z niej ostatnia taksówka, przebiegła na przeciwną stronę i — na wysokości Nowogrodzkiej — znalazła się tuż za uciekinierem. Jęczał tak, jakby na kostce z każdym stąpnięciem zaciskały mu się zęby dobermana. Nie puszczając broni, wolną ręką usiłowała chwycić go za ramię, ale strącił jej dłoń i przyspieszył niczym podcięty batem.
W pobliżu rozległy się nagle dźwięki syreny. Radiowóz przejechał przez torowisko i sunął obok nich, a z głośnika rozległ się komunikat nakazujący natychmiastowe zatrzymanie. Chłopak jednak zdawał się go nie słyszeć. Przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem niespodziewanie skręcił i wpadł do budynku. Oczy Olgi zatrzymały się na przytwierdzonej do muru tabliczce i rozszerzyły z przerażenia. Białe litery informowały, że w budynku mieścił się Szpital Kliniczny
Dzieciątka Jezus.
— Uzbrojony?
Spojrzała na przejętą funkcjonariuszkę, która wyskoczyła z radiowozu.
— Jeśli już, to najwyżej w młotek — odparła lekkim tonem, bo podczas pościgu przestała wierzyć, że goni zabójcę.
Człowiek, który przed chwilą rozwalił bliźniemu czaszkę, nie umykałby jak zając przed kobietą sięgającą mu najwyżej do pachy.
— Zaczekaj!
Kobieta chciała przejąć komendę, ale Olga nie zamierzała słuchać obcej baby. Pchnęła drzwi i podobnie jak przed chwilą ścigany młodzieniec weszła do holu. Jedyną osobą, którą tam napotkała, była wiekowa sprzątaczka. Na umytej niedawno podłodze wyraźnie rysowały się ślady męskich butów.
— Tam? — spytała, wskazując na pogrążony w półmroku korytarz.
— W łazience — sprostowała sprzątaczka.
Nie wyglądała na przestraszoną, nie była też zdziwiona widokiem munduru. Była zła. Zła, że ktoś zniweczył jej wysiłek, brukając posadzkę.
Olga wstrzymała oddech i wpadła do łazienki. Pistolet, który trzymała, okazał się niepotrzebny. Chłopak siedział na podłodze, ściskając skręconą kostkę. Wyglądał jak kupka nieszczęścia. Gdy wyciągnęła kajdanki, z oczu popłynęły mu łzy.
Policjantka, która próbowała przejąć kontrolę nad akcją zatrzymania w szpitalu Dzieciątka Jezus, miała na imię Agata i była komisarzem. Tak się przedstawiła: komisarz Agata jakaś tam, zastępca naczelnika wydziału w Komendzie Stołecznej Policji. Olga starała się unikać osób, które lubiły podkreślać swój stopień i znaczenie, ale w tej sytuacji nie miała wyjścia. Agata miała zostać szefem zespołu śledczego. Pewność, z jaką wydawała polecenia, podziałała nawet na dyżurnego prokuratora, który stosował się do jej życzeń niczym prymus stający na uszach, by zadowolić surowego nauczyciela.
— Ach, to ty — mruknęła. — Usiądź. Nie poznałam cię w tej szmacie. Zdejmij.
Olga posłusznie zdjęła maseczkę, by zaraz znów zasłonić twarz. Tym razem dłonią, którą przyłożyła do ust, chcąc bezskutecznie stłumić ziewanie. Była czwarta nad ranem. Zwłoki mężczyzny z rozwaloną czaszką pojechały do kostnicy, technicy ze stołecznej zabezpieczyli wszelkie możliwe ślady i przed kwadransem wyjście z podziemi zostało przywrócone do ruchu. Od tego czasu usiłowała rozgrzać ręce, ale wciąż były zgrabiałe. Te kilka godzin, które spędziła, strzegąc przy policyjnej taśmie dostępu do miejsca zbrodni, wyssało z niej większość ciepła i niemal całą energię.
— Mogę sobie zrobić kawy?
Stołeczna urządziła sobie tymczasowe miejsce dowodzenia w pokoju socjalnym, odcinając ich od kofeiny. Nie czekając na pozwolenie, Olga włączyła czajnik i sięgnęła po kubek ze swoim imieniem i dużym, różowym sercem — upominek, który dostała od załogi na imieniny. Agata posłała jej nieprzychylne spojrzenie, które jednak nie zrobiło na niej wrażenia. Była u siebie.
— Poznałam kiedyś taką jak ty — burknęła Agata. Olga zmrużyła oczy, przygotowując się w duchu na obraźliwą uwagę o charakterze narodowościowym, ale starszej koleżance chodziło o coś innego. — Też chciała zostać bohaterką. Wlazła za typem do łazienki, a on wyciągnął nóż i pociął jej tę piękną buźkę. Tutaj — dotknęła policzka, a potem przesunęła palcem po górnej części szyi. — I tutaj. Ledwo ją pocerowali. Chcesz tak skończyć?
Zapytana wzruszyła ramionami. Agata była z jednej strony przemądrzała, a z drugiej — protekcjonalna. Nie były to największe z możliwych wad. Takie teksty spływały po Oldze jak po kaczce.
— Mogę jakoś pomóc? — spytała pogodnie, nie chcąc tracić czasu na drętwe gadki, Agata jednak najwyraźniej nie miała jeszcze dość.
— To był tylko rozpieszczony gówniarz z gramem zielska. Ale przecież nie mogłaś tego wiedzieć. A gdyby wyciągnął młot i walnął cię nim w łeb? Co byś zrobiła?
— Jestem szybka — zażartowała, lecz policjantka wciąż patrzyła na nią z powagą. Niczym matka na nastoletnią córkę, która wróciła z randki o pół godziny za późno. — Wiedziałam, że to dzieciak. Uciekał, bo bał się, że znajdziemy przy nim narkotyki?
— Zgadza się. Nie miał pojęcia, że na schodach leżały zwłoki. Przechodził obok denata, ale myślał, że to bezdomny. Zresztą stosowanie słowa „myślał” powinno w jego przypadku zostać uznane za nadużycie. Typowy przykład patointeligencji. Rozpieszczony synalek zamożnych rodziców, lekarza i prawniczki…
— Ojciec pracuje w tym szpitalu?
— Nie. Synalek chce pójść w jego ślady. Studiuje medycynę. To szpital Uniwersytetu Medycznego.
Olga nie lubiła wydawać pochopnych ocen. Nawet z tak nieodpowiedzialnego chłopaka mógł wyrosnąć świetny lekarz. Pod warunkiem że odstawi marihuanę.
— Puściliście go?
Policjantka pokręciła głową.
— Uznałam, że noc w POZ-ie dobrze mu zrobi. Będzie miał czas, by przemyśleć sobie kilka rzeczy. To oczywiście poza protokołem, a skoro już jesteśmy przy protokole…
— Jeszcze jedno. — Olga wiedziała, że będzie musiała złożyć zeznanie, ale najpierw chciała się dowiedzieć, czy jej działanie przyniosło jakiekolwiek rezultaty. — Tych dwoje świadków…
— Nic nie widzieli. Przyszli na przystanek schodami od południa. — Olga zmarszczyła czoło, usiłując umiejscowić przystanek względem stron świata, tymczasem Agata mówiła dalej: — Udało się nam skontaktować z osobami, które poinformowały nas o sytuacji. Zwłoki najpierw pozostawały w pozycji siedzącej, a potem się osunęły. Od pierwszego ze zgłoszeń do chwili, gdy znalazłaś się na miejscu, minęło prawie dwadzieścia minut. Trochę długo, prawda?
Kierunek, jaki obrała ich rozmowa, nie był dla Olgi zaskoczeniem. Myślała o tym od momentu, gdy dotknęła szyi zamordowanego. Była ciepła, co mogło wskazywać na to, że w chwili, gdy wpłynęło zgłoszenie, wciąż jeszcze tliło się w nim życie. Gdyby zareagowali wcześniej…
— Treść zgłoszenia nie wskazywała na priorytetowy charakter interwencji — wyrecytowała płynnie.
Mogła się zacinać na trudniejszych słowach, ale akurat policyjny slang miała opanowany do perfekcji.
— Skąd wiesz? Odsłuchałaś to zgłoszenie?
Zgłoszenie przyjął Maciek, ale nie zamierzała zrzucać na niego całej winy.
— Nie, ale wiem, że była w nim mowa o mężczyźnie, który siedział. To raczej nie kojarzy się zbyt…
— Dramatycznie, tak? — Agata popatrzyła na nią z ukosa. Bojko wiedziała, co jest grane, ale nie zamierzała pogrążać dyżurnego. Ewentualne stawianie zarzutów natury dyscyplinarnej leżało w kompetencjach Biura Spraw Wewnętrznych. — No dobrze, zjawiłaś się na miejscu i…
Olga opisała jej te kilka minut, które upłynęły od chwili, w której znalazła ciało, do momentu, w którym pochwyciła i skuła dzieciaka. Policjantka klepała w klawiaturę, notując każde słowo. Nie dodawała nic od siebie. Protokół nie zdobyłby nagrody w nawet najbardziej poślednim konkursie literackim, ale był zrozumiały. Prawie w całości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki