- promocja
Bill, bohater galaktyki - ebook
Bill, bohater galaktyki - ebook
„Najzabawniejsza powieść science fiction, jaką kiedykolwiek napisano”. Terry Pratchett.
Paragraf 22 literatury SF, znakomita satyra na militaryzm.
Bill jest prostym chłopakiem mieszkającym na rolniczej planecie Phigerinadon II, położonej na totalnym zadupiu galaktyki. Jego największym życiowym marzeniem jest zostać operatorem mechanicznych roztrząsaczy obornika. Niestety tak się akurat składa, że ludzie prowadzą w tym czasie wojnę z Chingerami, którzy – jak głosi patriotyczna propaganda – są rasą ogromnych i krwiożerczych jaszczurek. Bill, umięśniony i niezbyt rozgarnięty byczek, idealnie nadaje się na żołnierza, więc zostaje podstępem wcielony do cesarskiej armii. Trafia do obozu szkoleniowego Lew Trocki, pod komendę okrutnego sierżanta Kostuchy Dranga, który zamierza pozbawić go wszelkich ludzkich cech i zamienić w maszynę do zabijania…
Niestety wciąż aktualna, pełna absurdalnego humoru i dzikich pomysłów parodia gloryfikujących wojnę książek, takich jak Żołnierze kosmosu Heinleina.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-764-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bill w gruncie rzeczy nigdy sobie do końca nie uświadomił, że wszystko zaczęło się od seksu. Gdyby owego ranka słońce nie świeciło tak mocno na wypolerowanym niebie Phigerinadonu II i gdyby Billowi nie śmignął śnieżnobiały, baryłkowaty tyłeczek kąpiącej się w strumieniu Ingi-Marii Calyphygii, to zamiast roztrząsać zawiłe problemy różnicy płci, przyłożyłby się bardziej do pługa i w momencie, kiedy na drodze rozbrzmiały upojne dźwięki muzyki, znajdowałby się już po drugiej stronie wzgórza i nic by nie usłyszał, a jego życie wyglądałoby zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Tak się jednak nie stało, toteż Bill puścił rączki pługa ciągniętego przez robomuła i zaczął gapić się na drogę.
Widok był zaiste imponujący. Na czele pochodu szedł robot orkiestra, wysoki na dwanaście stóp, znakomicie się prezentujący w wielkiej futrzanej czapie kryjącej zestaw głośników hi-fi. Kroczył pewnie na swoich złotych, podobnych do kolumn nogach, a jego trzydzieści ramion rżnęło, szarpało i naciskało, co się tylko dało w oszałamiającej liczbie instrumentów. Wydobywała się z nich dziarska wojskowa muzyka i nawet chamskie stopy Billa zaczęły się ruszać w drewnianych chodakach, kiedy błyszczące buty maszerujących za robotem żołnierzy odmierzały donośnym stukotem doskonale równy rytm. Medale pobrzękiwały na szerokich piersiach wojaków i w sumie był to bez wątpienia najbardziej podniosły widok, jaki można sobie wyobrazić. Za żołnierzami maszerował sierżant, wspaniały w swym półpancerzu, galonach, medalach, baretkach, przy szpadzie i krócicy, przecięty niemal na pół wojskowym pasem. Jego stalowy wzrok spoczął na gapiącym się zza płotu Billu; wykrojone jakby z kawałka blachy usta wykrzywiły się w przyjacielskim uśmiechu, skinął nieznacznie głową i mrugnął porozumiewawczo. W chwilę później mały oddział pomaszerował dalej, a wraz z nim zakurzona horda podskakujących, pełzających czy jadących na kółkach robotów pomocniczych różnej maści. Kiedy i one zniknęły, Bill przelazł z trudem przez płot i pognał za nimi co sił w nogach. Zazwyczaj na Phigerinadonie II dochodziło do co najwyżej dwóch interesujących wydarzeń na każde cztery lata, toteż nie miał zamiaru stracić czegoś, co zapowiadało się jako trzecie.
Kiedy zadyszany Bill wpadł na rynek, zebrał się tam już spory tłum przysłuchujący się porywającemu koncertowi. Robot orkiestra rzucił się najpierw w gąszcz podniosłych taktów _Gwiezdnych żołnierzy w niebo równym krokiem_, wyrąbał sobie drogę do _Rakietowego grzmotu_, aż wreszcie omal się doszczętnie nie zdemolował w pogmatwanym rytmie _W piekle saperzy dzielnie kopią dziurę_. Ostatni akord zaakcentował z takim przejęciem, że jedna z jego nóg wystrzeliła nagle wysoko w powietrze, ale została zręcznie schwytana w locie i robot zakończył popis, balansując na jednej nodze i wybijając takt oderwaną kończyną. Po finałowym, rozrywającym bębenki forte na blachach robot użył oderwanej kończyny jako wskazówki, kierując uwagę tłumu na przeciwległą stronę placyku, gdzie ustawiono trójwymiarowy ekran i budkę z napojami orzeźwiającymi. Żołnierze zniknęli już w knajpie i promieniujący serdecznym uśmiechem sierżant został sam wśród robotów.
– A teraz słuchajcie! Napoje na koszt cesarza, a tymczasem, żeby wam się nie nudziło, parę kapitalnych, przygodowych scenek z dalekich krajów! – zawołał donośnym, twardym głosem.
Tłum skierował się w tamtą stronę, Bill oczywiście także i tylko paru zgorzkniałych, starszawych osobników, od wielu lat skutecznie unikających zaciągu do wojska, zniknęło między domami. Napoje chłodzące serwował robot z kurkiem w miejscu pępka i niewyczerpanym zapasem plastykowych kubeczków w biodrze. Bill pociągnął z zadowoleniem smakowity trunek, chłonąc jednocześnie bajeczne przygody żołnierzy z Oddziałów Kosmicznych, w kolorze, z efektami dźwiękowymi i stymulującym podkładem poddźwiękowym. Było tam wszystko – bitwa, chwała i śmierć, chociaż ginęli tylko Chingerzy, jedyną zaś szkodą, jakiej doznawali żołnierze, były estetyczne, małe ranki na kończynach, które dawały się bez problemów przykryć niewielkimi opatrunkami. Bill zajęty był podziwianiem tego wszystkiego i nie miał zielonego pojęcia, że go z kolei podziwia rekrutujący nowych żołnierzy sierżant Grue, którego małe, świńskie, płonące chciwością oczka przywarły do jego karku.
– To ten! – zarechotał pod nosem, nieświadomie oblizując wargi językiem pokrytym żółtawym nalotem.
Już niemal czuł w kieszeni premię, jaką dostanie za tego osiłka. Tłum zebrany na placu składał się głównie z podstarzałych mężczyzn, tłustych kobiet, dzieciaków i innego nienadającego się do służby materiału. Wyjątek stanowił ten barczysty, umięśniony kęs elektronicznego mięsa armatniego. Z precyzją świadczącą o dużej wprawie sierżant nieco zmniejszył poddźwiękowy podkład i skierował w potylicę swej ofiary wąski strumień stymulacyjny. Bill aż zadrżał cały, biorąc niemal udział w rozgrywającej się przed jego oczami wspaniałej bitwie.
Kiedy przebrzmiał ostatni akord i ekran zgasł, robot barman załomotał donośnie o swoją metalową pierś, wykrzykując: „Napoje! Napoje!”. Publiczność jak stado baranów pospieszyła gromadnie w jego kierunku, Billa natomiast zatrzymał na miejscu mocny uchwyt czyjejś ręki.
– Hej, mam tu coś dla ciebie – powiedział sierżant, wręczając Billowi kubek płynu zawierającego tak straszliwe stężenie środków osłabiających osobowość, że na dnie naczynia zaczęły się tworzyć ich kryształy. – Fajny z ciebie chłopak i na moje oko te dupki się do ciebie nie umywają. Myślałeś kiedyś o karierze w wojsku?
– Ja tam sze do tego nie nadaję, szerżancze. – Bill kłapnął parę razy szczęką i splunął, bo coś mu się dziwnie ciężko mówiło. Nie mógł też zebrać myśli, ale i tak o jego odporności dobrze świadczyło to, że po takiej dawce chemicznych i poddźwiękowych stymulantów w ogóle jeszcze trzymał się na nogach. – Nie nadaję się. Ja tam chcę być dobry w tym, co lubię. Już prawie skończyłem korespondencyjny kurs na operatora mechanicznych roztrząsaczy obornika i…
– Eee, to trochę obciachowa robota dla takiego bystrego faceta – powiedział sierżant, poklepując go kontrolnie po bicepsie. Skała. Z trudem powstrzymał się od odchylenia Billowi wargi i obejrzenia mu zębów. Zdąży to zrobić później. – Niech to robią ci, co muszą, tu nie masz żadnej szansy na awans. W wojsku możesz zajść ho, ho, albo i wyżej. Weź na przykład admirała Pflungera – przeszedł, jak to się mówi, przez całą długość dyszy: od szeregowca do wielkiego admirała. I co ty na to?
– No, to bardzo miłe dla pana Pflungera, ale dla mnie roztrząsanie obornika jest jednak znacznie ciekawsze. O rany… ale mi się chce spać. Chyba gdzieś się położę.
– Najpierw zrób mi małą przysługę i popatrz na to – przerwał mu sierżant, wskazując książkę trzymaną przez małego robota. – Strój tworzy człowieka, a większość ludzi wstydziłaby się pokazać w tym nędznym chałacie, jaki masz na sobie, albo w takich buciorach. Czemu masz tak wyglądać, skoro możesz tak?
Gruby paluch wskazał Billowi, gdzie ma patrzeć – na kolorową stronę w książce, na której dzięki cudom techniki zastosowanej do zwyrodniałych celów w pysznej czerwieni munduru Oddziałów Kosmicznych pojawiła się twarz Billa. Sierżant przewracał strony i na każdej z nich mundur był jeszcze wspanialszy, ozdobiony insygniami coraz to wyższej szarży. Ostatni należał do wielkiego admirała i Bill zamrugał z niedowierzaniem na widok wyzierającej spod ozdobionego pysznym pióropuszem kapelusza twarzy, co prawda pokrytej zmarszczkami i z eleganckim, szpakowatym wąsikiem, niemniej jednak bez wątpienia jego własnej.
– Tak będziesz wyglądał, kiedy staniesz na szczycie drabiny – wyszeptał mu do ucha sierżant. – Pewnie chciałbyś przymierzyć mundur. Krawiec!
Kiedy Bill otworzył usta, żeby zaprotestować, sierżant wetknął w nie monstrualnych rozmiarów cygaro i zanim Bill zdołał je wyjąć, podjechał na swych kółkach krawiec, otoczył go ramieniem-parawanem i rozebrał do naga.
– Hej! Hej! – rzucił Bill.
– To nie będzie bolało – zapewnił sierżant, wetknąwszy za parawan wielką głowę. Obrzucił pełnym aprobaty spojrzeniem umięśnione kształty Billa, dziabnął go palcem w mięsień piersiowy (skała) i cofnął głowę.
– Aua! – powiedział Bill, kiedy krawiec dźgnął go zimną linijką przy zdejmowaniu wymiarów.
Po chwili w pękatym brzuchu robota coś zaszurgotało i ze szczeliny w jego przedniej ściance poczęła się wyłaniać olśniewająco czerwona bluza. W mgnieniu oka znalazła się na Billu, złote guziki zostały zapięte, po chwili doszły do tego paradne spodnie i błyszczące, sięgające kolan buty. Oszołomiony Bill zachwiał się nieco, kiedy parawan zniknął, a zamiast niego pojawiło się samobieżne, duże lustro.
– Dziewczyny wprost szaleją za mundurami – oznajmił sierżant – i trudno im się dziwić.
Wspomnienie idealnie okrągłych pośladków Ingi-Marii Calyphygii zmąciło Billowi na moment ostrość widzenia, a kiedy ją odzyskał, stwierdził, że ściska w ręku długopis i zabiera się właśnie do podpisania jakiegoś formularza podsuniętego mu przez sierżanta.
– Nie – powiedział, sam nieco zdziwiony swoim uporem – naprawdę nie chcę. Operator mechanicznych roztrząsaczy obornika…
– Nie tylko dostaniesz ten wspaniały mundur i premię, ale lekarz zbada cię zupełnie za darmo, a w dodatku czekają jeszcze na ciebie piękne medale. – Sierżant otworzył płaskie pudełko, pokazując błyszczące rządki poukładanych ciasno odznaczeń. – To na przykład – powiedział z namaszczeniem, przypinając do szerokiej piersi Billa coś, co przypominało mały inkrustowany brylantami obłoczek – jest Honorowy Order dla Wstępujących do Armii, to Cesarski Pozłacany Róg Gratulacyjny, to Gwiezdny Krzyż Zwycięzców, to Cześć i Chwała Matkom Poległych Bohaterów, to zaś Wieczny Róg Obfitości. Co prawda nic to nie znaczy, ale ładnie wygląda i można w tym nosić prezerwatywy.
Odstąpił krok wstecz, by móc w pełni rozkoszować się widokiem pokrytej wstążkami, kawałkami metalu i błyszczącymi szkiełkami piersi Billa.
– Ale ja nie mogę – rzekł Bill. – Dziękuję za propozycję, ale…
Sierżant tylko się uśmiechnął, przygotowany na większy nawet opór, i nacisnął guzik na swoim pasie. Guzik ten uruchomił hipnotyczną igłę zamontowaną w obcasie rekruckiego buta. Nieodparty impuls szarpnął rękę Billa, a kiedy dziwna mgła ustąpiła mu z oczu, zobaczył, że właśnie złożył podpis.
– Ale…
– Witamy w Oddziałach Kosmicznych! – zagrzmiał sierżant, waląc go po plecach (skała) i wyjmując mu długopis ze zdrętwiałych palców. – Zbiórka! – zaryczał jeszcze głośniej i żołnierze zaczęli się wysypywać z knajpy.
– Cóżeśta zrobili z moim synem? – wrzasnęła matka Billa.
Wpadła na rynek, jedną ręką trzymając się za pierś, drugą zaś ciągnąc młodszego brata Billa, Charliego. Charlie rozbeczał się i zsikał w majtki.
– Pani syn służy teraz ku chwale cesarza – odparł sierżant, ustawiając w szereg obwisłoszczękich i garbatych rekrutów.
– Nie! Nie możeta tego zrobić! – rozpaczała matka, rwąc sobie z głowy posiwiałe włosy. – Jestem biedna wdowa, on jest moja jedyną nadzieją, nie możeta…
– Mamo… – odezwał się Bill, ale sierżant wepchnął go z powrotem do szeregu.
– Niech pani będzie dzielna – powiedział. – Nie może być dla matki większego powodu do dumy. – Wepchnął jej do ręki dużą, świeżo wybitą monetę. – To premia zaciągowa, cały nowiutki szyling cesarza. Wiem, że on sam chce, żeby to pani dostała. Baczność!
Ze stukiem obcasów niezgrabni rekruci wyprostowali plecy i wypięli piersi. Ku swemu niemałemu zdumieniu to samo zrobił Bill.
– W prawo zwrot!
Płynnie wykonali polecenie, kierowani impulsami hipnotycznych igieł ukrytych w obcasach ich butów.
– Naprzód marsz!
Ruszyli jak jeden mąż, cały czas pod tak ścisłą kontrolą, że Bill, chociaż próbował ze wszystkich sił, nie mógł nawet odwrócić głowy czy pożegnać matki choćby jednym gestem. Została z tyłu i tylko jeszcze jeden udręczony szloch dotarł do niego poprzez grzmot żołnierskiego kroku.
– Zwiększyć tempo do 130 – polecił sierżant, spoglądając na zainstalowany pod paznokciem małego palca czasomierz. – Dziesięć mil do lądowiska, a potem na noc do obozu, chłopaki.
Dyktujący tempo robot zgodnie z rozkazem przestawił metronom, nogi poczęły żwawiej się poruszać, a żołnierze pocić. Kiedy dotarli do lądowiska, było już prawie ciemno. Mundury z czerwonego papieru wisiały na nich w strzępach, złocenia starły się z metalowych guzików, zniknął powierzchniowy ładunek chroniący przed kurzem ich cieniutkie buty. Byli zeszmaceni, wykończeni i brudni, i czuli się dokładnie tak, jak wyglądali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki