- promocja
Birmańskie dni - ebook
Birmańskie dni - ebook
George Orwell, angielski pisarz i dziennikarz o lewicowych przekonaniach, autor "Folwarku zwierzęcego" i "Roku 1984", przez kilka lat przebywał w Birmie, brytyjskiej kolonii, służąc w Królewskiej Policji Imperialnej. Pokłosiem tego czasu jest powieść "Birmańskie dni".
Orwell opisuje losy Johna Flory'ego. Jego bohater należy do społeczności białych kolonizatorów, ale jest wrażliwy na wyzysk i krzywdę miejscowej ludności. Z szacunkiem odnosi się do birmańskiej kultury i religii, a także Chińczyków i Hindusów, którzy żyją w Birmie. Z tego powodu czuje się wyobcowany w świecie białych, którzy odnoszą się z wyższością i pogardą do Birmańczyków.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16965-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
U Po Kyin, sędzia podokręgowy z Kyauktada w Górnej Birmie siedział na swojej werandzie. Mimo że była dopiero ósma trzydzieści, w powietrzu już wisiała duchota, zapowiedź długich, parnych godzin południowych – w końcu to kwiecień. Od czasu do czasu słabe podmuchy wiatru, które wydawały się relatywnie chłodne, poruszały świeżo zmoczone storczyki zwisające z okapów. Za storczykami widać było zakurzony, zakrzywiony pień palmy, a dalej płonące ultramarynowe niebo. W zenicie, tak wysoko, że patrzenie na słońce oślepiało, krążyło kilka sępów, nie poruszając skrzydłami.
U Po Kyin, mężczyzna przypominający posąg wielkiego porcelanowego bożka, wpatrywał się w ostre słońce. Był po pięćdziesiątce, tak gruby, że od wielu lat nie podnosił się z krzesła bez pomocy, a mimo to foremny, a nawet piękny w swej masywności. Birmańczykom bowiem tłuste fałdy nie obwisają, jak dzieje się to w przypadku białych, lecz pokrywają się tłuszczem równą warstwą, przypominając pęczniejące owoce. Jego wielka twarz była żółta i pozbawiona zmarszczek, a oczy brązowe. Stopy – szerokie, z wysokim podbiciem i palcami tej samej długości – były bose. Na krótko ostrzyżonej głowie nie miał żadnego nakrycia. Nosił jeden z tych wyrazistych arakańskich _longyi_ w zielono-purpurową kratkę, jakie Birmańczycy noszą przy nieformalnych okazjach. Żuł betel z lakierowanego pudełka na stole i rozmyślał o swoim życiu.
Było naprawdę udane, nawet wspaniałe. Najwcześniejsze wspomnienie U Po Kyina, z lat osiemdziesiątych, to nagie dziecko z wydatnym brzuchem, obserwujące zwycięską defiladę brytyjskich wojsk ulicami Mandalaj. Przypomniał sobie przerażenie, jakie czuł przed tymi kolumnami wielkich, karmionych wołowiną ludzi, o czerwonych twarzach i w czerwonych kurtkach; długie karabiny na ramionach i ciężkie, rytmiczne tupanie butów. Po kilku minutach przyglądania się im, postanowił zwiać. Na swój dziecinny sposób zrozumiał, że jego własny lud nie może się równać z tą rasą olbrzymów. Choć był tylko dzieckiem, walka po stronie Brytyjczyków, połączona z pasożytowaniem na nich, stała się jego nadrzędnym celem.
W wieku siedemnastu lat starał się o posadę rządową, ale nie udało mu się jej dostać, ponieważ był biedny i nie miał przyjaciół, więc przez trzy lata pracował w śmierdzącym labiryncie bazarów w Mandalaj, jako ekspedient u handlarzy ryżem, a czasem kradł. Potem, gdy ukończył dwadzieścia lat, szantażem zdobył czterysta rupii, po czym natychmiast udał się do Rangunu i po wręczeniu łapówki zdobył posadę urzędnika. Praca była lukratywna, choć pensja raczej niewielka. W tym czasie krąg urzędników osiągał stały dochód z przywłaszczania zapasów rządowych, a Po Kyin (wtedy nazywano go po prostu Po Kyin; honorowe U dodano mu lata później) doskonale odnalazł się w tej sytuacji. Miał jednak zbyt wiele talentu, by spędzić życie w urzędzie, kradnąc nędznie anna i rupie. Pewnego dnia dowiedział się, że rząd, któremu brakuje chętnych na niższe stanowiska, zamierza dokonać kilku nominacji spośród urzędników. Wiadomość miała zostać upubliczniona za tydzień, ale jedną z zalet Po Kyina było to, że informacje zawsze docierały do niego tydzień przed innymi. Dostrzegł swoją szansę i doniósł na wszystkich swoich kolegów, zanim zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Większość z nich trafiła do więzienia, a Po Kyin został mianowany zastępcą naczelnika niewielkiego obszaru, w nagrodę za uczciwość. Od tego czasu stale piął się w górę. Teraz, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, jest sędzią podokręgowym, prawdopodobnie awansuje i zostanie zastępcą komisarza, zyskując status równy Anglikom – być może niektórzy z nich zostaną jego podwładnymi.
W swojej pracy sędziego wybierał proste metody. Nawet najbardziej hojne łapówki nie wpływały na wydawany przez niego wyrok, ponieważ wiedział, że sędzia, który wydaje jawnie krzywdzące wyroki, prędzej czy później zostanie przyłapany. Jego sposób, znacznie bezpieczniejszy, polegał na przyjmowaniu łapówek od obu stron, a następnie rozstrzyganiu sprawy w oparciu o ściśle prawne zasady. Dzięki temu zyskał pożyteczną reputację sędziego bezstronnego. Oprócz dochodów z procesów sądowych U Po Kyin pobierał stałą opłatę, rodzaj prywatnych podatków, od wszystkich wiosek znajdujących się pod jego jurysdykcją. Jeśli jakaś wioska nie złożyła opłaty, U Po Kyin stosował środki karne – bandy dakoitów atakowały wioskę, członkowie rady wsi trafiali za kraty na podstawie fałszywych zarzutów i tak dalej – zazwyczaj więc nie mijało dużo czasu, nim cała kwota zostawała wpłacona. Dzielił się także dochodami ze wszystkich większych napadów, do których dochodziło w okręgu. Oczywiście wiedzieli o nich wszyscy, z wyjątkiem przełożonych U Po Kyina (żaden brytyjski oficer nigdy nie uwierzy w winę swoich ludzi), ale próby zdemaskowania go niezmiennie kończyły się fiaskiem: jego poplecznicy, dopuszczeni do udziału w łupach, byli zbyt liczni. Kiedy wnoszono przeciwko niemu jakiekolwiek oskarżenie, U Po Kyin po prostu dyskredytował je z pomocą szeregu podległych sobie świadków, a następnie stosował kontroskarżenia, dzięki którym jeszcze bardziej wzmacniał swoją pozycję. Był praktycznie nietykalny, ponieważ zbyt dobrze znał się na ludziach, by kiedykolwiek posłużyć się nieodpowiednim narzędziem, a także dlatego, że pomimo bycia pochłoniętym intrygami, nigdy nie pozwolił sobie na nieostrożność czy ignorancję. Można stwierdzić z dużą pewnością, że nigdy nie zostanie przyłapany, że będzie kroczył od sukcesu do sukcesu, i w końcu zostanie pochowany z największymi honorami, wart kilka milionów rupii.
I nawet po śmierci jego sukcesy się nie skończą. Według buddyjskich wierzeń ci, którzy w swoim życiu czynili zło, następne wcielenie spędzą pod postacią szczura, żaby lub innego podrzędnego zwierzęcia. U Po Kyin był dobrym buddystą i zamierzał zabezpieczyć się przed tym niebezpieczeństwem. Poświęci ostatnie lata życia na dobre uczynki, gromadząc tyle zasług, że przeważą one nad niechlubnymi uczynkami. Prawdopodobnie te dobre uczynki przybiorą formę budowania pagód. Cztery pagody, pięć, sześć, siedem – kapłani już powiedzą mu ile – z rzeźbionymi kamieniami, pozłacanymi parasolami i małymi dzwoneczkami dzwoniącymi na wietrze, których każdy brzdęk to modlitwa. I wróci na ziemię w męskim ludzkim kształcie – bo kobieta plasuje się mniej więcej na tym samym poziomie co szczur lub żaba – lub w najgorszym razie jako jakieś dostojne zwierzę, na przykład słoń.
Wszystkie te myśli przepływały przez umysł U Po Kyina szybko i przeważnie w formie obrazów. Jego mózg, choć przebiegły, był też barbarzyński, i Kyin nigdy nie wytężał go, z wyjątkiem sytuacji wymagających osiągnięcia jakiegoś określonego celu; zwykła medytacja była ponad jego siły. Osiągnął teraz punkt, do którego dążyły jego myśli. Kładąc swoje małe, trójkątne dłonie na poręczach fotela, odwrócił się nieco i zawołał nieco chrapliwym głosem:
– Ba Taik! Hej, Ba Taik!
Ba Taik, sługa U Po Kyina, wyłonił się zza ozdobionej paciorkami zasłony werandy. Był niewysokim mężczyzną o dziobatej twarzy. Sprawiał wrażenie nieśmiałego i raczej głodnego. U Po Kyin nie płacił mu żadnej pensji, ponieważ był skazanym złodziejem, którego jednym słowem można było wysłać do więzienia. Gdy Ba Taik się zbliżał, wykonał _shiko_¹ tak nisko, że sprawiał wrażenie, jakby się cofał.
– Tak, najświętszy panie? – powiedział.
– Czy ktoś czeka na spotkanie ze mną, Ba Taik?
Ba Taik policzył gości na palcach:
– Naczelnik wioski Thitpingyi, wasza wysokość, który przyniósł prezenty, i dwóch wieśniaków, których wasza wysokość ma sądzić w sprawie o napad; oni też przynieśli prezenty. Ko Ba Sein, główny urzędnik biura zastępcy komisarza, chce się z panem widzieć, i jest Ali Shah, posterunkowy i dakoit, którego nazwiska nie znam. Zdaje się, że pokłócili się o jakieś złote bransoletki, które ukradli. Jest też młoda wieśniaczka z dzieckiem.
– Czego ona chce? – powiedział U Po Kyin.
– Mówi, że dziecko jest pańskie, najświętszy.
– Aha. Ile przyniósł naczelnik?
Ba Taik był zdania, że przyniósł tylko dziesięć rupii i kosz mango.
– Powiedz naczelnikowi – rzekł U Po Kyin – że powinno być dwadzieścia rupii, a jeśli jutro nie będzie pieniędzy, on i jego wioska będą mieli kłopoty. Zaraz przyjmę innych. Poproś Ko Ba Seina, żeby wszedł.
Po chwili pojawił się Ba Sein. Był wyprostowanym mężczyzną o wąskich ramionach, zdecydowanie wysokim jak na Birmańczyka, z dziwnie gładką twarzą, która przypominała budyń kawowy. U Po Kyin uważał go za przydatne narzędzie. Ba Sein nie został obdarzony wyobraźnią i nie bał się pracy, był za to znakomitym urzędnikiem, a zastępca komisarza Macgregor powierzał mu większość swoich służbowych tajemnic. U Po Kyin, wyraźnie w dobrym humorze, przywitał Ba Sein śmiechem i machnął ręką w kierunku pudełka z betelem.
– No, Ko Ba Sein, jak rozwija się nasza sprawa? Mam nadzieję, że, jak powiedziałby drogi pan Macgregor – U Po Kyin przerzucił się na angielski – „czyni zdecydowane postępy”?
Ba Seina ten żarcik jakoś nie rozbawił. Usiadł sztywno na krześle i odpowiedział:
– Doskonale, proszę pana. Nasz egzemplarz gazety dotarł dziś rano. Proszę spojrzeć.
Wyjął egzemplarz dwujęzycznej gazety „Patriota Birmański” Był to nędzny ośmiostronicowy szmatławiec, nikczemnie wydrukowany na papierze jakości bibuły, i składający się częściowo z wiadomości podkradzionych z „Gazety Ranguńskiej”, częściowo z marnych frazesów autorstwa „bohaterskich” nacjonalistów. Na ostatniej stronie przesunął się druk, przez co pozostała czarna niczym smoła, jakby symbolizując żałobę z powodu niewielkiego nakładu gazety. Artykuł, na który uwagę zwrócił U Po Kyin, miał inny charakter niż reszta. Oto jego treść:
W tych wspaniałych czasach, gdy nas, biednych czarnych podnosi na duchu potężna zachodnia cywilizacja, z jej różnorodnymi błogosławieństwami, takimi jak kinematograf, karabiny maszynowe, syfilis itp., jaki temat może być bardziej inspirujący niż prywatne życie naszych europejskich dobroczyńców? Uważamy zatem, że należy zainteresować naszych czytelników wydarzeniami z głębi kraju, z okręgu Kyauktada. A zwłaszcza działaniami pana Macgregora, zasłużonego zastępcy komisarza wspomnianego okręgu.
Pan Macgregor jest typem Dobrego Angielskiego Dżentelmena, takiego jakich w tych szczęśliwych dniach widujemy tak wielu. Jest „człowiekiem rodzinnym”, jak mawiają nasi drodzy angielscy kuzyni. Pan Macgregor jest bardzo rodzinnym człowiekiem. Do tego stopnia, że ma już troje dzieci w okręgu Kyauktada, gdzie przebywa od roku, a w swoim ostatnim okręgu Shwemyo pozostawił sześcioro młodych potomków. Być może jest to przeoczenie ze strony pana Macgregora, że zostawił te niemowlęta zupełnie bez środków do życia, ich matki głodują – itd., itd., itd.
Całą szpaltę wypełniały podobne brednie, lecz pomimo tak żałosnego poziomu, znacznie przewyższały pozostałą zawartość gazety. U Po Kyin uważnie przeczytał artykuł, trzymając gazetę w wyciągniętej ręce – był dalekowidzem – i w zamyśleniu otworzył usta, odsłaniając małe, idealne zęby, krwistoczerwone od soku z betelu.
– Wydawca pójdzie za to na sześć miesięcy do więzienia – powiedział w końcu.
– On nie ma nic przeciwko. Mówi, że tylko w więzieniu ma spokój z wierzycielami.
– I mówisz, że twój praktykant, Hla Pe, napisał ten artykuł zupełnie sam? To bardzo mądry chłopiec – bardzo obiecujący chłopiec! Nigdy więcej nie mów mi, że te państwowe szkoły średnie to strata czasu. Hla Pe z pewnością zostanie urzędnikiem.
– Myśli pan więc, że ten artykuł wystarczy?
U Po Kyin nie odpowiedział od razu. Zdyszany, zaczął wydawać mozolne dźwięki; próbował wstać z krzesła. Ba Taik znał te dźwięki. Wyłonił się zza paciorkowatej zasłony, po czym on i Ba Sein włożyli dłonie pod pachy U Po Kyina i podnieśli go na nogi. U Po Kyin stał przez chwilę, balansując ciężarem brzucha, wykonując ruchy tragarza rybnego, który dopasowuje obciążenie. Potem machnął ręką na Ba Taika.
– Nie wystarczy – odpowiedział Ba Seinowi – w żadnym wypadku nie wystarczy. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Ale to jest właściwy początek. Posłuchaj.
Podszedł do balustrady, żeby wypluć szkarłatny kęs betelu i zaczął przemierzać werandę krótkimi krokami, z rękami założonymi za plecami. Jego ocierające się o siebie ogromne uda sprawiły, że zaczął się lekko kołysać. Przechadzając się, mówił pospolitym żargonem urzędów rządowych – zlepkiem birmańskich czasowników i angielskich abstrakcyjnych zwrotów:
– Przemyślmy tę sprawę od początku. Zamierzamy przeprowadzić skoordynowany atak na doktora Veraswamiego, który jest lekarzem i zarazem naczelnikiem więzienia. Zamierzamy go oczernić, zniszczyć doszczętnie jego reputację i ostatecznie doprowadzić do ruiny. To będzie dość delikatna operacja.
– Tak, proszę pana.
– Nie ma żadnego ryzyka, ale musimy działać powoli i z rozwagą. Nie występujemy przeciwko nędznemu urzędnikowi lub policjantowi. Występujemy przeciwko wysokiemu urzędnikowi, a z wysokim urzędnikiem, nawet jeśli jest Hindusem, trzeba obchodzić się inaczej niż ze zwykłym urzędnikiem. Jak można zniszczyć zwykłego urzędnika? Łatwo: fałszywe oskarżenie, dwa tuziny świadków, zwolnienie z pracy i uwięzienie. Ale tutaj to nie wystarczy. Miękko, miękko, miękko to właściwa droga. Żadnej afery, a przede wszystkim żadnego oficjalnego śledztwa. Nie może być żadnych oskarżeń, którym można zaprzeczyć, a jednak w ciągu trzech miesięcy muszę wbić do głowy każdemu Europejczykowi w Kyauktada, że doktor to złoczyńca. O co mam go oskarżyć? O łapówkarstwo się nie da, lekarze zazwyczaj nie biorą łapówek. Więc o co?
– Być może moglibyśmy zorganizować bunt w więzieniu – zasugerował Ba Sein. – Jako naczelnik, doktor byłby za to odpowiedzialny.
– Nie, to zbyt niebezpieczne. Nie chcę, żeby strażnicy więzienni strzelali na oślep we wszystkich kierunkach. Poza tym byłoby to kosztowne. Pozostaje więc zarzut o nielojalność – nacjonalizm, wywrotowa propaganda. Musimy przekonać Europejczyków, że doktor szerzy nielojalne, antybrytyjskie opinie. To o wiele gorsze niż łapówkarstwo, w końcu miejscowi spodziewają się, że urzędnik przyjmie łapówkę. Ale niech choćby przez chwilę uwierzą w jego nielojalność, a będzie zrujnowany.
– Trudno będzie ją udowodnić – sprzeciwił się Ba Sein. – Doktor jest bardzo lojalny wobec Europejczyków. Wpada w złość, gdy mówi się o nich źle. Oni o tym wiedzą, nie sądzi pan?
– Nonsens, nonsens – odparł spokojnie U Po Kyin. – Europejczyków nie obchodzą dowody. Kiedy ktoś ma czarną twarz, samo podejrzenie jest już dowodem. Kilka anonimowych listów potrafi zdziałać cuda. To tylko kwestia wytrwałości: oskarżaj, oskarżaj, ciągle oskarżaj – tak się postępuje z Europejczykami. Jeden anonimowy list po drugim, po kolei do każdego Europejczyka. A potem, kiedy ich podejrzenia całkowicie się rozbudzą… – U Po Kyin wyciągnął krótką rękę zza pleców i pstryknął palcami. – Zaczniemy od tego artykułu w „Patriocie Birmańskim”. Europejczycy będą wściekli, gdy to przeczytają. Cóż, następnym krokiem będzie przekonanie ich, że napisał go nasz doktor.
– Będzie trudno, dopóki ma przyjaciół wśród Europejczyków. Wszyscy leczą się u niego. Wyleczył pana Macgregora ze wzdęć brzucha podczas monsunu. Wydaje mi się, że uważają go za bardzo mądrego lekarza.
– Jak mało rozumiesz myślenie Europejczyka, Ko Ba Sein! Jeśli Europejczycy udają się do Veraswamiego, to tylko dlatego, że w Kyauktada nie ma innego lekarza. Żaden Europejczyk nie wierzy w kompetencje człowieka o czarnej twarzy. Nie, w przypadku anonimowych listów chodzi tylko o wysłanie wystarczającej ich liczby. Dopilnuję, żeby wkrótce nie miał już żadnych przyjaciół.
– Jest pan Flory, handlarz drewnem – powiedział Ba Sein. (Wymówił to nazwisko „Porli”). – To bliski przyjaciel doktora. Widzę, jak zachodzi do jego domu każdego ranka, kiedy jest w Kyauktada. Dwukrotnie zaprosił nawet doktora na obiad.
– Ach, tutaj masz rację. Gdyby Flory był przyjacielem doktora, mogłoby to nam zaszkodzić. Nie możemy skrzywdzić Hindusa, który ma europejskiego przyjaciela. Taki znajomy podnosi jego – co to za słowo, które tak lubią Anglicy? – prestiż. Ale zapewniam, że Flory raczej szybko opuści swojego przyjaciela, jeśli ten będzie miał kłopoty. Ci ludzie nie mają poczucia lojalności wobec tubylców. Poza tym wiem, że Flory jest tchórzem. Dam sobie z nim radę. Twoim zadaniem, Ko Ba Sein, jest obserwowanie ruchów pana Macgregora. Czy pisał ostatnio do komisarza – to znaczy poufnie?
– Napisał dwa dni temu, ale kiedy otworzyliśmy list nad parą, okazało się, że nie ma w nim nic ważnego.
– No cóż, podsuniemy mu jakiś temat. A gdy tylko zacznie podejrzewać doktora, nadejdzie czas na inną aferę, o której ci mówiłem. Tak więc będziemy – jak to mówi pan Macgregor? Ach tak, „piec dwie pieczenie na jednym ogniu”. Całe mnóstwo pieczeni – ha, ha!
Śmiech U Po Kyina był obleśnym bulgotem, dochodzącym z jego brzucha, przypominającym preludium do kaszlu; brzmiał jednak całkiem wesoło, wręcz dziecinnie. U Po Kyin nie mówił już więcej o „drugiej sprawie”, która była zbyt prywatna, by omawiać ją nawet na werandzie. Ba Sein, widząc że rozmowa dobiega końca, wstał i ukłonił się w kanciasty sposób, niczym składana calówka.
– Czy jest coś jeszcze, czego życzy sobie wasza wysokość? – zapytał.
– Dopilnuj, żeby pan Macgregor otrzymał egzemplarz „Patrioty Birmańskiego”. Powiedz też Hla Pe, żeby dostał biegunki i trzymał się z dala od biura. Będę go potrzebował do pisania anonimowych listów. To wszystko na teraz.
– Więc mogę iść, proszę pana?
– Niech Bóg będzie z tobą – odparł roztargnionym tonem U Po Kyin i natychmiast ponownie zawołał Ba Taika. Nie marnował ani chwili swojego dnia. Nie zajęło mu dużo czasu uporanie się z innymi gośćmi i odprawienie z kwitkiem wieśniaczki, po obejrzeniu której z miejsca stwierdził, że jej nie poznaje. Teraz nastała jego pora na śniadanie. Gwałtowny napad głodu, który atakował go punktualnie o tej porze każdego ranka, zaczął dręczyć jego brzuch. Krzyknął zniecierpliwiony:
– Ba Taik! Hej, Ba Taik! Kin Kin! Moje śniadanie! Szybciej, umieram z głodu!
W salonie za kotarą nakryto już stół z ogromną miską ryżu, tuzinem talerzy z curry, suszonymi krewetkami i pokrojonymi zielonymi mango. U Po Kyin poczłapał do stołu, usiadł ze stęknięciem i od razu rzucił się na jedzenie. Usługiwała mu jego żona Ma Kin. Była szczupłą czterdziestopięciolatką o dobrodusznej, jasnobrązowej, nieco małpiej twarzy. U Po Kyin nie zwracał na nią uwagi podczas jedzenia. Trzymając miskę blisko nosa, wpychał w siebie pokarm szybkimi, tłustymi palcami, oddychając przy tym szybko. Wszystkie posiłki pochłaniał szybko, żarłocznie i w dużych ilościach; były to nie tyle posiłki, co orgie kulinarne z curry i ryżem w rolach głównych. Kiedy skończył, usiadł wygodnie, beknął kilka razy i polecił Ma Kin przynieść zielone birmańskie cygaro. Nigdy nie palił angielskiego tytoniu, który, jak twierdził, nie miał smaku.
Wkrótce, z pomocą Ba Taika, U Po Kyin przebrał się w swój strój biurowy i stał przez chwilę, podziwiając się w wysokim lustrze w salonie. Było to pomieszczenie o drewnianych ścianach, z dwoma filarami, z wciąż jeszcze widocznymi tekowymi pniami, podtrzymującymi sklepienie. Było ciemne i brudne, jak wszystkie birmańskie pokoje, chociaż U Po Kyin umeblował je „w stylu _Ingaleik_”, wyposażając w pokryty fornirem kredens i krzesła, kilka litografii rodziny królewskiej oraz gaśnicę. Na podłodze leżały bambusowe maty, mocno ochlapane sokiem z limonki i betelu.
Ma Kin siedziała na macie w kącie i szyła _ingyi_. U Po Kyin obrócił się powoli przed lustrem, próbując rzucić okiem na swój widok z tyłu. Ubrany był w _gaungbaung_ z jasnoróżowego jedwabiu, _ingyi_ z wykrochmalonego muślinu i _paso_ z jedwabiu mandalajskiego, wspaniałe, łososiowe z żółtym brokatem. Z wysiłkiem odwrócił głowę i z zadowoleniem spojrzał na obcisłe i lśniące _paso_ na swoich ogromnych pośladkach. Był dumny ze swojej otyłości, ponieważ uważał nagromadzony tłuszcz za symbol wielkości. Człowiek, który kiedyś był nikomu nieznany i wiecznie głodny, teraz był gruby, bogaty i budził strach. Uważał, że był utuczony ciałami swoich wrogów; z myśli tej wydobył coś bardzo bliskiego poezji.
– Moje nowe _paso_ kosztowało dwadzieścia dwie rupie. To niedrogo, prawda? Hej, Kin Kin? – zapytał.
Ma Kin pochyliła głowę nad szyciem. Była prostą, staromodną kobietą, która poznała jeszcze mniej europejskich zwyczajów niż U Po Kyin. Nie mogła usiedzieć na krześle, nie czując dyskomfortu. Codziennie rano szła na bazar z koszem na głowie, jak wieśniaczka, a wieczorami można ją było zobaczyć klęczącą w ogrodzie, modlącą się do białej iglicy pagody wieńczącej miasto. Od ponad dwudziestu lat była powierniczką intryg U Po Kyina.
– Ko Po Kyin – powiedziała. – Zrobiłeś wiele złego w swoim życiu.
U Po Kyin machnął ręką.
– A jakie to ma znaczenie? Moje pagody odpokutują za wszystko. Mam jeszcze mnóstwo czasu.
Ma Kin ponownie pochyliła głowę nad szyciem, w uparty sposób, jak robiła to, kiedy nie pochwalała czegoś, co robił U Po Kyin.
– Ale, Ko Po Kyin, po co ci te wszystkie intrygi i matactwa? Słyszałam, jak rozmawiałeś z Ko Ba Seinem na werandzie. Planujesz zrobić coś złego doktorowi Veraswamiemu. Dlaczego chcesz skrzywdzić tego indyjskiego lekarza? On jest dobrym człowiekiem.
– Co ty wiesz o tych urzędowych sprawach, kobieto? Doktor stoi mi na drodze. Przede wszystkim odmawia przyjmowania łapówek, co utrudnia życie nam wszystkim. A poza tym… Cóż, jest jeszcze coś, czego nigdy nie pojmiesz.
– Ko Po Kyin, stałeś się bogaty i potężny, i co dobrego ci to dało? Byliśmy szczęśliwsi, gdy byliśmy biedni. Ach, tak dobrze pamiętam, kiedy byłeś tylko naczelnikiem małego obszaru, i dostaliśmy pierwszy własny dom. Jakże byliśmy dumni z naszych nowych wiklinowych mebli i twojego wiecznego pióra ze złotym klipsem! A kiedy młody angielski policjant przyszedł do naszego domu, usiadł w najlepszym fotelu i wypił butelkę piwa, jakże byliśmy zaszczyceni! Pieniądze szczęścia nie dają. Po co ci jeszcze więcej pieniędzy?
– Nonsens, kobieto, nonsens! Zajmij się gotowaniem i szyciem, a urzędowe sprawy zostaw tym, którzy je rozumieją.
– Cóż, nie znam się na tym, ale jestem twoją żoną i zawsze byłam ci posłuszna. Ale przynajmniej nigdy nie jest za wcześnie na zasługi. Staraj się bardziej zasłużyć, Ko Po Kyin! Możesz na przykład kupić trochę żywych ryb i wypuścić je do rzeki. W ten sposób możesz się wielce zasłużyć. Również dzisiejszego ranka, kiedy mnisi przyszli po ryż, powiedzieli mi, że w klasztorze jest dwóch nowicjuszy, i że są głodni. Dasz im coś, Ko Po Kyin? Ja sama niczego im nie dałam, abyś ty mógł się zasłużyć.
U Po Kyin odwrócił się od lustra. Przemowa żony najwyraźniej go poruszyła. Nigdy, o ile można było to zrobić unikając zbytniej niewygody, nie przegapił szansy, by się zasłużyć. W jego oczach stos zasług był rodzajem stale rosnącego depozytu bankowego. Z każdą rybą wypuszczoną na wolność, z każdym prezentem podarowanym kapłanowi, przybliżał się do nirwany. Ta myśl go uspokajała. Polecił, aby do klasztoru wysłano kosz mango przyniesiony przez naczelnika wsi.
Wkrótce wyszedł z domu i ruszył drogą, a za nim szedł Ba Taik, niosąc pod pachą plik dokumentów. Szedł powoli, nienaturalnie wyprostowany, aby zrównoważyć masę ogromnego brzucha, nad głową zaś trzymał żółty jedwabny parasol. Jego różowe _paso_ lśniło w słońcu jak satynowa pralina. Szedł do sądu, aby rozpatrzyć sprawy, które miał na wokandzie.