Bitwa Nieśmiertelnych - ebook
Bitwa Nieśmiertelnych - ebook
Śmierć Shughisa nie uratowała Nipponu.
Kotul, młody Chan, jest jeszcze groźniejszy od ojca: rozkochany w wojnie i żądny nowych zwycięstw, ale także mądry i cierpliwy. Nie musi się śpieszyć. Wie, że półmilionowa armia rzuci mu Nippon do stóp. Pierwsi zdrajcy już przyłączają się do Chana i ruszają przeciwko bratnim klanom.
W morzu ognia, krwi i zdrady trwa ostatnia wyspa: twierdza Ten no Iwa, Niebiańska Skała. Siedziba rodu Toyotomi zdaje się ostatnią nadzieją uciekinierów i tych, którzy chcą walczyć przeciwko Mandukom. Daimyo rodu jest młody, ale mądrością i odwagą zdobył już fanatyczną miłość swoich poddanych.
Duch znalazł trzeciego Pana.
Wojnę, którą rozpętali ojcowie, skończą teraz synowie. Srebrny Smok zmierzy się z Czerwonym Koniem. Magia, z której upleciony jest Nippon rzuci wyzwanie stalowej pięści Stepów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-726-2 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cichną miecze
Gaśnie ogień
Smok ze srebra i koń z czerwieni
Ostatni taniec
Wierzy się, że Nippon został stworzony przez oręż. Że boscy rodzice Izanagi i Izanami, spacerując po bezmiarze oceanu, zanurzyli grot włóczni yari w wodzie i spływające zeń krople uformowały się w to, co znamy dziś jako nippoński archipelag.
O tym właśnie myślał młody chan – Kotul, płynąc okrętem flagowym Bukhdyn Mori, Rumak Bogów, przez Morze Zielone na wschód, właśnie ku wyspom.
Był wczesny poranek. Młody chan nie mógł tej nocy zasnąć. Wiedział, że kolejnego dnia dotrą do Nipponu, krainy, która opierała się manduckiej hordzie przez tak wiele lat, choć stanowiła przecież jedynie drobinkę przy kontynentalnej potędze imperium jego ojca.
Cóż to za podły kraj! Maleńkie wysepki ledwie zaznaczono na mapach, a jednak ostatnie lata podbojów poświęcono tylko im! Ojciec, który wkrótce będzie gnał na spienionym rumaku po Równinach Przodków, poświęcił koniec swego życia i resztę sił na ujarzmienie tych kilku skał.
Nippon... Młody chan spojrzał ku wyraźnie widocznym wyspom na wschodzie.
Wbrew temu, czego się spodziewał, kraina nie była jedynie garstką kamieni wystających z oceanu. Nawet z kołyszącego się pokładu Bukhdyn Mori chłopak... nie, teraz już mężczyzna dostrzegł brzeg: klify i pieniące się pod nimi fale, a dalej różowo-białe korony drzew, złote i czerwone liście, zieleń traw... brązowe kwadraty wiosek oraz przystani, strzelistą latarnię morską. O tak, Nippon zaskoczył młodziutkiego władcę.
Kotul usiadł na poduszce na kasztelu rufowym, skrzyżował nogi i opuścił ręce w takiej pozycji, by naturalne energie jak najswobodniej przepływały przez ciało. Tak nauczali mędrcy z Zhongguo, krainy na zachodnim kontynencie, klejnotu w manduckiej koronie.
Zamknął oczy, pogrążając się w medytacji. Musiał oczyścić umysł z tego, co znał, i otworzyć się na to, co nowe, na to, co czekało go w Nipponie.
Bogowie wraz z przodkami zerknęli z gwiazd na młodego chana. I zesłali mu wizję.
Kotul spodziewał się ujrzeć ojca, może dziada, siostry i ich mężów, strzegących prowincji zachodu, gdy on ruszył okiełznać wschód, zamiast tego jednak dostrzegł coś innego. I jego serce zamarło.
Krwawe pole. Stosy ciał. Kwik zwierząt. Kałuże krwi. Ogień, ogień, ogień!
Srebrny smok jest kolosem. Jego potężny, wąsaty łeb miota błyskawice, a płynny metal tryska spomiędzy kłów. Naprzeciw niego staje Akai Uma, Czerwony Koń. Gna, a z jego grzywy tryska krew i ogień.
Zderzają się na samym środku pola, wzniecając burzę. Czerwony Koń rozwiera paszczę – rozszerza się ona, wystają z niej potężne kloce zębów. Łapie nimi srebrnego smoka za kark i nagle czerwień zalewa srebro. Gad jednak nie daje za wygraną. Oplata Akai Umę, dusi go, miotając gromy, które ścierają się z ogniem.
Pole wybucha, gleba tryska gejzerami, gdy kopyta i łapy drą ją na strzępy. Krew w kałużach aż się gotuje, gdy dwie potęgi walczą na śmierć i życie. Nikt już nie został przy życiu, nikt poza chanem nie widzi tej walki, ale jest to najważniejsze ze starć, największa z bitew – pojedynek samych bogów.
Akai Uma wygrywa! Duszony przez smoka, uderza go kopytami, przebija łuski, łamie grzbiet. Smok wydaje ostatnie tchnienie, już ma ulec przed potęgą manduckiego bóstwa...
Lecz wtedy dzieje się coś, czego nie spodziewają się niebiosa. Zebrawszy ostatnie siły, srebrny smok podnosi łeb, szarpie pazurami, owija swe cielsko wokół konia i go miażdży! Otwiera jeszcze pysk, błyszczą świetliście kły.
Koń kwiczy boleśnie, gdy srebrny smok łapie go za gardło, wpija weń zęby, rozrywa tętnice i jednocześnie dusi jego cielsko swoim własnym!
Chan zadrżał, widząc, jak dwójka bogów upada na skrwawioną glebę, przygniata resztki traw i szczątki wojowników swym ciężarem. Srebrny smok i Czerwony Koń niemal jednocześnie wydają ostatnie tchnienia. Martwi bogowie.
Kotul otworzył oczy.
Widać już było drobinki ludzi na brzegu, płonące smolnice i żelazne kosze. Wypływały ku nim stateczki pilotów, kilka okrętów zrzuciło kotwice, chroniąc podejście dla jednostki chana.
Nippon rozciągał się przed nim w całej okazałości, lecz młody władca myślał tylko o starciu bogów. I o tym, jak się zakończyło.
Wielki Shughis-chan spoczywał w otwartej lektyce, niesionej przez stu niewolników. Tak jak wyruszał do bitwy, tak odchodził ku Övög Deedsiin Tegsh Tal, Równinom Przodków. Tam będzie gnał na ognistym rumaku u boku swego ojca, dziada, pradziada i wszystkich tych, których docenili bogowie i duchy. Tam będzie spędzał dnie na strzelaniu z łuku, polowaniach, ściganiu się z wiatrem, a noce – na ucztowaniu w jurtach duchów, jedzeniu koźliny i piciu złotego kumysu.
Ciało trzymano w lodzie i nacierano wonnościami, jednak zanim syn chana otrzymał wieść i zdołał dotrzeć z zachodniego kontynentu, minęło wiele dni i cuch zgnilizny dochodził wyraźnie do niosących mary niewolnych. Ale dla nich nie miało to znaczenia, ponieważ przyboczni Gal Daichin, Wojownicy Ognia, już czekali i każdy z tych stu za chwilę odda życie, by służyć swemu panu także tam, w zaświatach.
Ułożono ciało na pogrzebowym stosie. Wielki chan obleczony był w złoto, srebro i stal, a jego twarz zakrywała bojowa maska, uformowana na kształt wykrzywionego oblicza demona.
Wojownicy Ognia unieśli miecze – niewolni ginęli dziesiątkami, mordowani tak, by ich krew tryskała na ciało chana. Jako dar, błogosławieństwo i ostatni chrzest. Chan bowiem musiał spotkać się z przodkami tak, jak żył – zbryzgany krwią tych, których niewolił.
Kotul spoglądał na to z wysokości odziedziczonego po ojcu konia. Była to stara chabeta, która najlepsze lata miała już za sobą. Niemal na pewno ojciec nie dosiadał jej w boju.
Czy rodzic w ogóle ostatnimi laty osobiście walczył? Kotul, który od urodzenia nieczęsto go widywał, a więc jego wspomnienia o ojcu były ulotnymi strzępami, uznawał to za wątpliwe. Udając się do Nipponu wiele lat wcześniej, by dokończyć dzieło podboju, Shughis był mężczyzną potężnym i silnym. Oczywiście nie przebywał na archipelagu cały czas, kampania toczyła się bowiem nierównym rytmem. Tak jak jego ojciec i dziad, którzy pierwotnie napadli na wyspy, sam Shughis mógł pochwalić się zarówno szybkimi zdobyczami, jak i długimi, trwającymi niekiedy lata okresami zastoju, kiedy to niedostępny nippoński teren i twardzi mieszkańcy utrudniali mu szybkie zakończenie dzieła. Powracał wówczas na zachodni kontynent, by odpoczywać i z Zhongguo zarządzać resztą imperium. Podczas jednej z takich wizyt spłodził swego jedynego męskiego dziedzica. Owszem, z wysp przybywały kolejne dzieci chana, spłodzone z nippońskimi brankami, lecz były to same dziewczynki.
Kotul miał dwadzieścia dziewięć sióstr. Był jedynym mężczyzną w rodzie.
I to on władał teraz imperium Manduków.
Z jego pleców spływał płaszcz z gronostajów, pierś okrywała zbroja zszyta z żelaznych płytek, na głowie zaś miał spiczasty szyszak z kitą barwioną w końskiej krwi. Najważniejsze elementy władzy trzymał w dłoniach: wodze w prawej i sztandar Manduków w lewej. Sztandar ze stojącym na czarnym polu czerwonym koniem o grzywie uplecionej z ognia.
Akai Uma, Czerwony Koń. Najważniejsze bóstwo Manduków. Pan gniewu, podboju i ognia... nie tylko trawiącego wrogów, ale i tego, który daje ciepło w jurcie, pozwalając posilić się, ogrzać siebie, kobietę i maleńkie dzieci.
Teraz ogień ten strzelił w niebo, zamieniając noc w dzień, gdy stos pogrzebowy buchnął żółcią i pomarańczem.
Stary chan odchodził wraz z iskrami, a zgromadzeni na ceremonii ludzie obrócili się ku jego następcy.
Na mnie! Patrzą na mnie! – myślał gorączkowo młodzian.
Wzniósł sztandar drżącą dłonią.
Niewolnicy, nałożnice, wolna służba... wojownicy, konni, piesi, ochotnicy i z poboru, uzbrojeni w szable, łuki, dzidy, oszczepy, topory, włócznie, kusze, okrągłe dyski czakram i wszelką inną broń, wpatrywali się w nowego chana. A potem padli przed nim na twarz.
– Teraz, panie! – szepnął Chungdo, siedzący obok na koniu przyboczny Kotula, wierny, poddany Mandukom Zhongguończyk.
Chan klepnął konia piętami i chabeta powoli przeszła przez szpaler schylonych ludzi. Brnęli ku ogniom stosu, a Kotul czuł, jak ręka drętwieje mu od dzierżenia sztandaru. Nie dlatego, żeby był słaby – był bardzo silnym młodzieńcem... Ale ten sztandar symbolizował ciężar całego imperium, dokonań ojca, dziada, pradziada... taka odpowiedzialność, takie dziedzictwo na barkach mężczyzny, któremu dopiero co na twarzy wysypywał się meszek zarostu.
Koń zatrzymał się, czując żar od stosu, i wtedy, zgodnie z ceremoniałem, Kotul machnął ręką i rzucił sztandar w płomienie.
Ogień trawi to, co stare, dając miejsce dla tego, co nowe.
– Chan alga bolloo! – zakrzyknął Chungdo. – Chan urt naslaarai!
Chan odszedł! Niech żyje chan!
Dwójka wojowników niosła już nowy sztandar, większy i piękniejszy nawet od tego, który należał do Shughisa. W świetle ognia Kotul dostrzegł, że tę nową chorągiew zszyto z barwionych kawałków innych...
Z chorągwi sashimono! Charakterystycznych sztandarów noszonych do walki przez samurajów z Nipponu! Piękny dar i jednocześnie wyzwanie – horda ofiarowała nowemu chanowi chorągiew zszytą z resztek symboli podbitych ziem. „Następco – zdawali się mówić – twój ojciec podbił te ludy! Ponieś ją i zdobądź kolejne! Albo umrzyj, próbując!”
Umrzyj, próbując.
Chwycił drzewce.
– Tal ruu!!! – ryknął młody władca. – Övög deedsiin tsusny tölöö!!! Mandu!!!
Za równiny. Za krew przodków. To my, Mandukowie!
– Mandu! – krzyknęli niewolni.
– Mandu! – wzniósł się głos wojowników.
– Mandu! Mandu! Mandu!!! – ryczeli wszyscy, a konie szalały od ognia, woni krwi i hałasu.
W końcu okrzyki ucichły, zabrzmiały piszczałki, zapraszając na pogrzebową ucztę.
Nowy chan z ulgą oddał sztandar przybocznemu.
Z jurt wybiegły skąpo odziane niewolnice – wszystkie zgrabne, zadbane, pochodzące z ostatnich zdobyczy poprzedniego chana. Niektóre były jeszcze dziewicami, młodziutkie Nipponki... pożegnalny dar władcy dla wiernych wojowników.
Wytoczono wozy z jadłem, lał się kumys. Uczta.
– Panie, dołączymy? – zapytał rozochocony Chungdo.
– Jeszcze nie – odparł młodzian. – Chcę ich zobaczyć.
Przyboczny spoważniał natychmiast, pokiwał głową. Był wiernym przybocznym, ale też przyjacielem Kotula. Znał jednak swoje miejsce i gdy wielki chan chciał załatwić coś jeszcze przed ucztą, to jego słowo było prawem.
– Oczywiście, mój panie! Czekają!
Odjechali kawałek poza krąg światła wciąż bijącego ze stosu pogrzebowego, ku odległej części obozu.
Tu stały jurty inne niż wszędzie, wykonane ze smoliście czarnego materiału. Pokrywały je czerwone symbole, będące jakby mieszaniną nippońskich znaków kanji i manduckich ideogramów.
– Nie stawili się na pogrzebie? – zapytał zaniepokojony chan.
– Stawili... Odprawiali własne rytuały, ale czcili twojego ojca tak samo jak wszyscy. Będą ci wiernie służyć – Chungdo odparł na niezadane, ale oczywiste pytanie.
– Wezwij ich!
Przyboczny stanął w strzemionach.
– Wyjdźcie! Powitajcie chana! – krzyknął.
Zatrzepotały poły jurt, coś poruszyło się w ciemności.
Kotul dostrzegł błyski złota, upiorne bojowe maski, wysokie szyszaki, broń.
Aż drgnął! A więc to była prawda!
Stali przed nim wojownicy. Dziesięciu, dwudziestu, potem setka. Nieśmiertelni!
To, o czym przed śmiercią pisał ojciec, było prawdą! Akai Uma pobłogosławił hordę ostatnim darem!
Kotul uczył się o Nieśmiertelnych. Podobno byli to ludzie obdarzeni przez bóstwa darem wiecznego życia. Trwając przez stulecia, z czasem sami stawali się bogami i obejmowali swą opieką dziedzinę, którą trudnili się za życia.
Nigdy jednak, przenigdy żaden Nieśmiertelny nie objawił się wśród Manduków. Nigdy bogowie nie pobłogosławili agresywnego ludu tym darem... aż do teraz, gdy zesłali mu cały zastęp półbogów!
Setka Nieśmiertelnych, odpornych na choroby, trudy i ciosy, mogła zdobyć Nippon w trzy dni. I to on, Kotul, ma ich poprowadzić.
Ku zaskoczeniu przybocznego wielki chan zsiadł z konia. Natychmiast zauważył, że jest o głowę niższy od najniższego z wojowników. Nie przeszkadzało mu to jednak. Był ich władcą, czy to pieszo, czy w siodle, i to oni powinni kulić się przed jego potęgą. To właśnie chciał zademonstrować.
Gest był skuteczny. Uklęknęli, chyląc głowy.
– Kto dowodzi tym zastępem? – zapytał władca. – Niech powstanie!
Z głębi klęczącej grupy podniósł się masywny wojownik. Przeszedł obok swoich towarzyszy i przyklęknął przed władcą. Zdjął hełm, odsłaniając kwadratowe oblicze o grubo ciosanych rysach.
– Ja dowodzę, o największy z wielkich, panie równin i gór!
– Jak cię zwą?
– Nazywają mnie Babur, o królu nad królami.
– Babur. Służyłeś mojemu ojcu, a od dziś służysz mnie. Czy jesteście gotowi do walki? Czy jesteście gotowi zdobyć Nippon i rzucić go pod kopyta mojego konia?
– Panie... – Babur jakby się zawahał, starając się dobrać odpowiednie słowa. – Na to się narodziliśmy, by dotrzeć do końca tej drogi.
– Wstań, bracie. Idź i ucztuj wraz z pozostałymi, pożegnaj mojego ojca, a jutro... – Kotul odwrócił się ku przybocznemu. – Jutro ofiarujecie mi Nippon.OMOTE 1
NIEBIAŃSKA SKAŁA
Ostatni brzeg
Ostatni zamek
Twierdza wzniesiona z kamienia
I odwagi ludzkich serc
Obóz rozbito nad samą krawędzią pól ryżowych, tak że dojechać doń dało się wygodnie tylko z dwóch kierunków, groblami. Miał być przyczółkiem dla manduckich lotnych oddziałów, bazą wypadową do rajdów na północ. To tu odbierano rozkazy, posilano się i zatrzymywano na wypoczynek.
Teraz obóz był ruiną.
Jurty płonęły, wozy były wybebeszone, część zapasów zrabowano, w błocie bieliły się rozsypane ziarnka ryżu, których nie zabrali napastnicy.
Trupy. Poskręcane, zmasakrowane ciała manduckich wojowników. Głębokie rany cięte, odrąbane kończyny, poszarzałe, brudne, wykrzywione przerażeniem twarze. Leżały zarówno na ścieżkach między jurtami, jak i w wodzie ryżowych pól, barwiąc ją czerwienią. Kilka spoczywało na groblach i wiodących z nich pomostach.
Brudni od błota i krwi jeźdźcy już znikali w pobliskim lesie. Kilku zostało, by zwieńczyć dzieło zniszczenia: podpalić resztę namiotów, dobić konających.
Coś zachlupotało w kanale przy grobli. Z brudnej, jasnobrązowej wody wygrzebał się ranny Manduk. Zbroja wojownika była pocięta, paskudne rany gorzały szkarłatem. Nie mógł chodzić, więc jedynie pełzł w brudnej wodzie, chwytając się palcami trawy i próbując wspiąć się na brzeg.
Samuraj był odziany w kunsztowną pełną zbroję, błękitną z białym klanowym monem na plecach, przedstawiającym potrójną spienioną falę. Stopy miał brudne od błota, a samą zbroję w kilku miejscach plamiła krew.
Stanął nad wyczołgującym się z błocka Mandukiem. Ten uniósł głowę i dostrzegł, że Nippończyk ma tylko jedną rękę.
– Dokąd zmierzasz, przyjacielu? – zapytał samuraj. – Twoja armia jest w odwrotnym kierunku. – Wskazał ostrzem miecza na południe.
Pokręcił głową, uśmiechnął się.
Dobił Manduka precyzyjnym krótkim sztychem w plecy. Potem wyszedł z kanału, strącił krew z miecza zgrabnym ruchem chiburui. Gwizdnął.
Rumak podbiegł niemal natychmiast, słysząc głos pana.
Kitsune Hayai wsunął ostrze do pochwy i sprawnie mimo kalectwa wspiął się na siodło.
– W drogę! – krzyknął, podrywając wierzchowca do biegu.
Przejechał groblę i skręcił w prawo. Zostawiwszy za sobą płonące resztki obozu, pognał ku oczekującym go na skraju lasu samurajom.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.