Bitwa o kulturę #Przyszłość - ebook
Bitwa o kulturę #Przyszłość - ebook
Horyzontem, który wyznacza nasze poszukiwania jest rok 2045. Perspektywa stosunkowo bliska, jak na futurologię, a jednocześnie odległa, jeśli wziąć pod uwagę przyspieszenie technologiczne i tempo zmian cywilizacyjnych. Ustalając dystans czasowy na 30 lat chciałem, aby prognozy i przewidywania obejmowały aktywne życie zawodowe moich rozmówców i rozmówczyń, abyśmy snując fantazje, starali się wyobrazić w nich siebie. [...]
Pomieszczone w tej książce prognozy nie są po to, aby wywołać lęk przed #przyszłością, ale by uruchomić refleksję na temat możliwych scenariuszy dla Polski, Europy, świata. William Gibson, twórca gatunku cyberpunk, który m.in. opisał Internet na długo przed jego powstaniem, twierdził, że #przyszłość jest teraz, tylko nierówno rozłożona. Kultura może nam pomóc ją dostrzec, ale to od nas będzie zależało, co z tą wiedzą zrobimy.
(ze wstępu autora)
Kategoria: | Rozmowy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65369-52-9 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten projekt wziął się z potrzeby zajrzenia za horyzont. Polska modernizuje się w dynamiczny sposób, zmienia się paradygmat społeczno-cywilizacyjny, zmiany obejmują praktycznie wszystkie sfery aktywności społecznej: od prawa, przez gospodarkę, po kulturę i style życia. Jednocześnie polskie społeczeństwo jest zwrócone w przeszłość. Najważniejszym tematem debaty publicznej pozostają rozliczenia historyczne, zwłaszcza dwudziestowieczne, główną aktywnością polityczną – upamiętnianie. W ciągu ostatnich dwóch dekad zbudowaliśmy setki pomników, otworzyliśmy dziesiątki muzeów i tylko jeden Ośrodek Badań nad Przyszłością, działający przy prywatnej zresztą uczelni, Collegium Civitas w Warszawie.
Chowanie się w bezpieczną, bo znaną i oswojoną przeszłość jest reakcją na niepewną sytuację na świecie, wywołaną kryzysami politycznymi i gospodarczymi. „Ktoś nam zabrał przyszłość” – powiedziała mi reżyserka teatralna Weronika Szczawińska w rozmowie zamieszczonej w tej książce. Jej zdaniem niestabilność zatrudnienia, odsetek pracy prekarnej sprawiają, że młode pokolenia nie są w stanie niczego zaplanować. Z drugiej strony – kontynuowała Szczawińska – nie umiemy projektować bardziej abstrakcyjnie pojętej przyszłości, bo świat, mimo odkryć i nowych technologii, stał się nieprzezroczysty. Nie rozumiemy polityki, problemy gospodarki są dla nas nieprzeniknione, podobnie jak relacje społeczne; nie wiemy, gdzie zapadają decyzje ani kto za nie odpowiada. Trzymamy się tradycyjnych ścieżek rozwoju, nie wychylamy się, bo terytorium poza nimi wydaje się nieznane i tym samym groźne.
W Polsce nostalgię za przeszłością dodatkowo wzmacnia wieloletnia zaciekła walka między dwiema największymi prawicowymi partiami, które rywalizują o to, która skuteczniej opowie Polakom i Polkom ich historię, a przez to zyska ich poparcie. Orężem w tym konflikcie jest polityka historyczna, hybryda doraźnej walki politycznej i traktowanej ideologicznie nauki o przeszłości, która ma uzasadniać bieżące działania. W rezultacie stajemy się mistrzami w rekonstruowaniu wielkich bitew, a jednocześnie z trudem odnajdujemy się w teraźniejszości, przyszłość natomiast zostawiamy przypadkowi lub Bogu, zależnie od tego, kto w co wierzy.
Gdzie szukać projektów zmiany? Edwin Bendyk, publicysta „Polityki” i jeden z najlepszych ekspertów od przyszłości w Polsce, twierdzi, że w kulturze. To twórcy mają zdolność konstruowania utopii, które mogą przekładać się na realne działania. Podobnie myśli prof. Jerzy Hausner, jeden z najwybitniejszych polskich ekonomistów, który uważa, że kultura może stać się mechanizmem rozwoju. Według niego odpowiedzi na kryzys nauk ekonomicznych i gospodarki należy szukać w kulturze, bo to ona wyzwala energię twórczą i buduje wspólnotowość, niezbędne w nowej gospodarce opartej na wiedzy.
Zainspirowany wypowiedziami red. Bendyka i prof. Hausnera, zaprosiłem grupę praktyków oraz praktyczek i teoretyków oraz teoretyczek kultury, aby razem ze mną wyprawili się w podróż w przyszłość i spróbowali zbudować własną wizję jutra. Aby zajrzeli za horyzont swoich dziedzin kultury i sztuki, ale także nazwali osobiste pragnienia, marzenia i obawy związane z przyszłością. Wybór był subiektywny, rozmawiałem z osobami, których myślenie jest mi bliskie, i takimi, z którymi wiele mnie dzieli. Szukałem ludzi z różnych pokoleń i środowisk, aby obraz był jak najszerszy. Znaleźli się wśród nich zarówno twórcy działający w obszarze tradycyjnych dziedzin: literatury, muzyki, filmu, teatru, opery, jak i nowych zjawisk, nabierających dopiero znaczenia w obiegu kulturowym, takich jak komiks i gry komputerowe. Moimi rozmówcami byli także ludzie tworzący modę i gastronomię, dziedziny, które odgrywają coraz większą rolę w kształtowaniu naszych zachowań kulturowych.
Część rozmów odbyła się w ramach cyklu spotkań „Bitwa o kulturę #przyszłość”, które prowadziłem w 2014 roku w Teatrze Starym w Lublinie. Pozostałe rozmowy nagrałem osobno, specjalnie na użytek tej publikacji. Oprócz twórców szeroko rozumianej kultury moim rozmówcami byli także naukowcy i publicyści, eksperci z dziedzin ekonomii, zarządzania, prawa autorskiego, nowych technologii i mediów, czyli dyscyplin, które kształtują środowisko dla kultury, a jednocześnie wiele z niej czerpią. To oni stawiają pytania, na które próbuje dzisiaj odpowiedzieć kultura i sztuka.
Horyzontem wyznaczającym nasze poszukiwania jest rok 2045. Perspektywa – stosunkowo bliska jak na futurologię, a jednocześnie odległa, jeśli wziąć pod uwagę przyspieszenie technologiczne i tempo zmian cywilizacyjnych. Ustalając dystans czasowy na trzydzieści lat, chciałem, aby prognozy i przewidywania obejmowały aktywne życie zawodowe moich rozmówców i rozmówczyń, abyśmy snując fantazje, starali się wyobrazić w nich siebie. Czasem wybiegamy daleko w przód – jak w przypadku Zbigniewa Libery, który w swoich pracach pokazuje świat pod koniec XXI wieku – a czasem tylko o kilka lat, kiedy mówimy o osobistych planach artystów i artystek. Niekiedy cofamy się w przeszłość, aby prześledzić zmiany kulturowe i znaleźć odpowiedź na pytanie o mechanizmy powstawania nowych zjawisk i prądów.
Prognozowanie przyszłości może być niebezpieczną pułapką, czas brutalnie weryfikuje scenariusze, które snuli pół wieku temu awangardowi twórcy i pisarze science fiction. Nie zrealizowała się wizja holenderskiego artysty Constanta Nieuwenhuysa z lat 60. o społeczeństwie Nowego Babilonu, w którym ludzie uwolnieni z kajdanów pracy i obowiązków obywatelskich przemieszczają się swobodnie po świecie w poszukiwaniu przyjemności i rozrywki. Nie żyjemy w kroczących miastach, które w latach 60. projektowali architekci z brytyjskiej grupy Archigram. Zaplanowany na rok 2003 lot człowieka na Wenus, opisany w Astronautach Stanisława Lema z 1951 roku, także się nie odbył, choć nasze sondy dotarły do krańców Układu Słonecznego.
Z drugiej strony trudno wymyślić coś nowego na temat przyszłości, wszystkie scenariusze, z apokalipsą i regresem cywilizacyjnym na czele, zostały już opisane i przetrawione przez popkulturę. Dzisiaj fantastyka przetwarza głównie przeszłość, budując alternatywne wersje historii, jak te z powieści Jacka Dukaja Lód, w której zmiany klimatyczne wywołane upadkiem meteorytu tunguskiego blokują mechanizm historii, I wojna światowa nie wybucha, a Polska w latach 20. XX wieku wciąż należy do Cesarstwa Rosyjskiego.
Zamiast snuć fantazje o kroczących miastach i lotach do gwiazd, możemy uchwycić zjawiska, które w najbliższym czasie będą realnie wpływać na nasze życie. Rozwój miast, wpływ nowych technologii komunikacji na relacje międzyludzkie, zmiany w prawie autorskim i ich oddziaływanie na kulturę, starzenie się społeczeństw, migracje, nowe modele ekonomiczne, zmiany klimatyczne, rosnące nierówności społeczne – to wszystko procesy w bardzo konkretny sposób kształtujące naszą przyszłość.
Moi rozmówcy i rozmówczynie nie dają spójnej ani całościowej odpowiedzi na pytanie o to, co nas czeka. Ich projekty i fantazje bywają rozbieżne: jedni prorokują rozkwit miast, inni ich upadek, jedni wierzą w nowe technologie, inni wieszczą koniec postępu technologicznego i cywilizacyjny regres. Utopie sąsiadują tu z dystopiami, niemal każdy pozytywny projekt ma rewers w postaci pełnej obaw wizji katastrofy. Dla jednych przestrzeń wirtualna jest zagrożeniem wolności i podstawowych praw człowieka, miejscem, gdzie wyzwala się agresja i frustracja, dla innych – laboratorium przyszłości, w którym powstaje nowy człowiek. Dynamicznie rozwijający się język obrazów dla jednych jest wartością, a inni postrzegają go jako zagrożenie tradycyjnej kultury opartej na słowie.
Wspólne jest poczucie, że żyjemy na krawędzi wielkiej zmiany, bo system, który dotąd obowiązywał, sięgający korzeniami jeszcze XIX wieku, nie jest w stanie sprostać nowym globalnym wyzwaniom, związanym z kryzysem gospodarczym i demograficznym, wielkimi migracjami i wywołanymi przez nie wojnami kulturowymi czy gwałtownym rozwojem technologii, przynoszącym tyle ułatwień co problemów. Mówi o tym dobitnie prof. Monika Kostera, specjalistka od innowacyjnych form zarządzania: „Ten świat tak się już zapętlił i zagalopował w ślepą uliczkę, że stał się niereformowalny; próby podejmowania jakichś reform czy budowania wysp funkcjonujących inaczej są skazane na porażkę”.
Jaki będzie ten nowy system, który na razie powstaje jako utopia w głowach intelektualistów i intelektualistek oraz artystów i artystek? Czy, jak proponuje prof. Kostera, będzie niehierarchiczną siecią kłączowych organizacji obejmujących cały świat? Globalną oligarchią rządzoną przez internetowych magnatów, jak w swoich katastroficznych prognozach zapowiada publicysta Wojciech Orliński? A może schyłkowy kapitalizm obroni się i zakonserwuje, przejmując i neutralizując energię skierowanego przeciwko sobie buntu, jak twierdzi Piotr Choroś, politolog i działacz organizacji pozarządowych?
Pytanie o przyszłość systemu to także pytanie o miejsce kultury w nim – bardzo ważne w kontekście komercjalizacji i niedostatecznych nakładów publicznych na kulturę, prekaryzacji twórców, zagrożenia cenzurą. Czy kultura stanie się mechanizmem rozwojowym, jak chciałby prof. Jerzy Hausner? Czy ograniczy się do korporacyjnej rozrywki serwowanej za pomocą sieci zubożałym masom zamieszkującym baraki, o czym pisali autorzy science fiction, tacy jak Philip K. Dick?
Zamieszczone w tej książce prognozy przedstawiam nie po to, aby wywołać lęk przed przyszłością, ale by uruchomić refleksję na temat możliwych scenariuszy dla Polski, Europy, świata. William Gibson, twórca gatunku cyberpunk, który m.in. opisał Internet na długo przed jego powstaniem, twierdził, że przyszłość jest teraz, tylko nierówno rozłożona. Kultura może nam pomóc ją dostrzec, ale to od nas będzie zależało, co z tą wiedzą zrobimy: czy będziemy biernie czekać na nieuchronne zmiany, czy też podejmiemy próbę korekty i będziemy starali się kształtować ją według naszych marzeń i potrzeb. Do tego niezbędna jest jednak wyobraźnia. Musimy sobie opowiedzieć przyszłość – a tego nie zrobimy bez kultury.
* * *
Pomysł tej książki powstał w ramach mojej współpracy z Teatrem Starym w Lublinie, gdzie od 2012 roku współprowadziłem cykl dyskusji pod hasłem „Bitwa o kulturę”. Jego kuratorem był Krzysztof Varga, pisarz, niegdyś mój kolega redakcyjny z „Gazety Wyborczej”. Zaprogramowane przez niego rozmowy otwierały nowe perspektywy na kulturę i uruchamiały wyobraźnię, która naprowadziła mnie w końcu na pomysł cyklu rozmów o przyszłości. Nie byłoby tej książki, gdyby nie Karolina Rozwód, dyrektorka Teatru Starego, która zaprosiła mnie do tej nowoczesnej placówki i wspierała mój projekt merytorycznie i organizacyjnie. Przełożenie pięćdziesięciu godzin nagrań wywiadów na tekst nie udałoby się bez pomocy Magdaleny Stępień, która perfekcyjnie przygotowała wszystkie transkrypcje. Dziękuję także całemu zespołowi Teatru Starego, szczególnie realizatorom transmisji internetowych, dzięki którym nasze dyskusje mogła oglądać publiczność spoza Lublina. Podziękowania należą się również wspaniałej lubelskiej publiczności przez rok uczestniczącej w naszych spotkaniach i dopingującej uczestników i uczestniczki dociekliwymi pytaniami. Gdyby wszystkie instytucje kultury działały tak jak lubelski Teatr Stary, nie bałbym się o ich przyszłość.2
BIEGI ULTRA MAJĄ PRZYSZŁOŚĆ ANNA DĄBROWSKA I PIOTR CHOROŚ
Polska po raz kolejny zostaje w tyle przemian: dostrzegamy pewne ruchy w Europie i innych częściach świata, system zorientował się, że idzie zmiana, która musi nastąpić, więc teraz próbuje ją zaprogramować tak, żeby ona przebiegała w sposób kontrolowany.
ROMAN PAWŁOWSKI: W ostatnich latach sektor pozarządowy odgrywa coraz ważniejszą rolę w kulturze. Jak widzicie jego przyszłość? Czy organizacje NGO przejmą od instytucji publicznych odpowiedzialność za kulturę? Jak na sytuację kultury przełożą się idee partycypacji i budżetu obywatelskiego?
PIOTR CHOROŚ: Zacznę od perspektywy miejskiej, bo ona jest mi najbliższa. Do 2020 roku – czyli do końca obecnej perspektywy budżetu Unii Europejskiej – zmieni się system funkcjonowania organizacji pozarządowych w Polsce. Przede wszystkim organizacje pozarządowe stracą na znaczeniu w sensie socjologicznym. Żyjemy w przeświadczeniu, że trzeci sektor to rezultat pewnego romantycznego zrywu obywatelskiego, że ludzie chcą coś zrobić wspólnie, więc zakładają stowarzyszenia albo fundacje, żeby zająć się jakimś lokalnym problemem związanym z pomocą społeczną albo przestrzenią publiczną. Niestety, już tak nie jest. W Polsce przyszłość tych organizacji to niestety sprowadzenie ich do roli wykonawcy usług publicznych.
Dlaczego organizacje zmieniają swoją funkcję?
PC: One odpowiadają na ofertę. Pojawia się oferta ze strony władz publicznych, żeby wchodzić w edukację, przejmować małe szkoły, angażować się w kulturę. I organizacje, które muszą jakoś żyć, opłacać codzienne rachunki, podejmują racjonalne decyzje pozwalające im przeżyć od pierwszego do pierwszego. Zaczynają więc działać w tych sektorach, w których istnieje zapotrzebowanie na ich usługi. Do tego dostosowano finansowanie trzeciego sektora, które opiera się na quasi-przetargach na realizację konkretnej usługi społecznej. Mówi się, że samorząd wspiera organizacje pozarządowe – guzik prawda. Samorząd w żaden sposób nie wspiera organizacji pozarządowych. Po prostu zamawia u nich usługi.
Wykonywanie zadań zleconych przez władze lokalne albo państwowe jest sprzeczne z ideą NGO?
PC: Tak, podważa sens zawarty w samej nazwie organizacji pozarządowej. Być może powinniśmy dokonać jej redefinicji. Dzisiaj organizacje NGO to w większości po prostu organizacje, bez żadnego przymiotnika. Oczywiście nie wszystkie czeka ten los, ale moim zdaniem przetrwają głównie takie właśnie quasi-instytucje wykonujące zadania publiczne, czy to z obszaru kultury, czy w zakresie pomocy społecznej. One pójdą za strumieniem publicznych pieniędzy. Mówiąc brutalnie, ich działalność sprowadzi się do systemowego outsourcingu. Będzie tak jak z innymi usługami, na przykład odśnieżaniem. Miasta nie mają swoich spychaczy, odśnieżarek ani soli, więc ogłaszają przetarg na tę usługę. I podobnie stanie się z organizacjami pozarządowymi – zostaną sprowadzone do roli firm, które zapewniają usługę kulturalną, na przykład organizują dzielnicowy festyn czy jakieś tam spektakle teatralne.
Co oznacza dla kultury ten outsourcing?
PC: Outsourcing usług publicznych może być bardzo negatywnym procesem. To pozbycie się odpowiedzialności – my to opłacamy, ale to nie jest do końca nasze, robi to ktoś inny. Rozumiem filozofię, która za tym stoi, rozumiem, że to jest dla państwa wygodniejsze. Ale konsekwencje sięgają daleko – nagle okazuje się, że to nie miasto zapewnia usługi kulturalne, tylko jakieś podmioty zewnętrzne przez miasto jedynie wynajmowane.
To gdzie są dzisiaj prawdziwi społecznicy, ci z romantycznego mitu o NGO?
PC: Pojawiają się w nowych ruchach miejskich. To często są ludzie, którzy w trzecim sektorze nigdy nie uczestniczyli. Zaangażowali się w działania społeczne na fali jakiegoś lokalnego protestu lub konfliktu, drzewa im wycięto albo park zlikwidowano, czy też domagają się jakiegoś placu zabaw. To ludzie z uczelni, ze szkół. W Lublinie obserwujemy, że coraz więcej osób angażuje się całkowicie poza trzecim sektorem.
Zgadza się pani z taką diagnozą trzeciego sektora?
ANNA DĄBROWSKA: Outsourcing i oddanie pola organizacjom pozarządowym są pozorne. To nie jest do końca model biznesowy. Nikt nas nie traktuje jak podmioty biznesu. Przeciwnie – władza oczekuje, że skoro coś robi organizacja pozarządowa, to powinna zrobić to za mniejsze pieniądze i mniejszym nakładem niż biznes, a przy tym lepiej. Władza daje nam tylko kawałek danego obszaru, co nie znaczy, że jesteśmy traktowani jako równy partner w dyskusji, bo najczęściej nie jesteśmy. Dlatego to tylko pozornie fajne, łatwe i wygodne wyjście. Naszą rolą powinno być wybieganie w przyszłość, testowanie różnych rozwiązań dotyczących problemów społecznych, a nie wykonywanie usług.
Przyszłość, w której wszystkie organizacje społeczne są przedłużeniem władzy, to przerażająca wizja. Przecież część z nich zajmuje się monitorowaniem działań władzy i wykrywaniem nadużyć. Trudno sobie wyobrazić organizację działającą przeciwko dyskryminacji, która działa wyłącznie na zlecenie władz publicznych, bo przecież one też dyskryminują.
AD: To jest nie do zrobienia.
Nie wyobrażam sobie, żeby rząd Stanów Zjednoczonych zamawiał jakieś usługi u organizacji Greenpeace albo żeby Amnesty International działało na zlecenie państw, które oskarża o łamanie praw człowieka. Jak pogodzić niezależność organizacji z tendencją do ich instytucjonalizacji i uzależnienia od państwa?
PC: Osoby, które będą chciały prowadzić działalność watchdogową i kontrolować władzę, nie będą potrzebowały żadnej afiliacji z organizacją pozarządową, fundacją itd. Dziś bez problemu można założyć bloga i rozkręcić całą kampanię watchdogową wyłącznie za pomocą środków internetowych. Już są takie osoby.
AD: Przykłady blogerów, vlogerów, których wpisy stają się hitami w Internecie, rzeczywiście pokazują, że nie potrzebujemy żadnego wsparcia organizacyjnego. To, czego natomiast potrzebujemy, to poczucie, że ktoś za nami stoi. W dyskusjach w mojej organizacji często pojawia się pytanie: kogo my tak naprawdę reprezentujemy? Czy reprezentujemy sami siebie, czy jednak mamy wsparcie ludzi, o których interesy dbamy – cudzoziemców i osób doświadczających dyskryminacji, bo do nich moja organizacja kieruje swoje działania? Vlogerzy i blogerzy – pojedyncze jednostki, które mają ochotę zmieniać system – kogo oni reprezentują?
PC: Lajki na fejsie. Tych, którzy udostępniają memy.
To jest ciekawe pytanie – kogo właściwie reprezentuje dzisiaj trzeci sektor,a kogo nowe ruchy miejskie?
AD: Moim zdaniem ruchy miejskie szukają szerokiego poparcia, bo chcą pokazać, że nie są grupką znajomych, że problem społeczny, który zauważyły, dotyczy także innych. Organizacje „stare”, z których my się wywodzimy, nie potrzebują aż takiego przyklaśnięcia społeczności, bo mają poczucie, że nie trzeba się z nimi zgadzać. My nie musimy mieć kilkuset członków, żeby nasza praca miała sens i była ważna.