- W empik go
Bitwa pod Grunwaldem - ebook
Bitwa pod Grunwaldem - ebook
Opowiadanie przedstawia wydarzenia rozgrywające się w obozie dipisów (od angielskiego "displaced persons"), czyli osób, które w wyniku wojny znalazły się poza swoją ojczyzną i potrzebują zorganizowanej pomocy, by wrócić do kraju lub osiedlić się poza jego granicami. Ludzie skrzywdzeni przez los, ofiary bestialskich prześladowań. Serce nakazywałoby im współczuć, ale obserwowanie ich zachowań budzi raczej niechęć, a nawet strach. Większość z nich przeżyła obóz właśnie dlatego, że nauczyła się realizować swoje podstawowe potrzeby za wszelką cenę. To świat bez hierarchii wartości i wyrzutów sumienia.
Utwór z cyklu "Pożegnanie z Marią", stworzony na bazie przeżyć samego autora, który po wyzwoleniu trafił do takiego obozu. W 1970 r. Andrzej Wajda nakręcił na jego podstawie film pt. "Krajobraz po bitwie".
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-0080-0 |
Rozmiar pliku: | 330 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po szerokim, zalanym słońcem dziedzińcu poesesmańskich koszar, jak po dnie głębokiej studni, wkopanej w kamienne ściany budynków, głucho, zacięcie wbijając w beton takt szedł Batalion i śpiewał. Ręce jego, odziane w zielone rękawy odziedziczonych po żołnierzach z SS kurtek, podnosiły się energicznie do pasa i opadały ku ziemi w gniewnym, jednolitym zamachu, jakby to maszerował nie Batalion, a kroczył ufny w swą siłę i ochrypły śpiewem jeden zwielokrotniony człowiek. Tylko pstrokate nogi Batalionu, nakrapiane gdzieniegdzie jasną plamą wojłokowych chodaków mąciły wojskową jednoznaczność wyrazu.
Batalion, podobny z lotu do trzech zielonych gąsienic o pręgowanym, sfałdowanym grzbiecie i nieruchomym tułowiu, obszedł sztywno dziedziniec, przywalony drgającym słupem słońca; minął kolumnę rosłych ciężarówek amerykańskich, które wytrząsały ze swego wnętrza jak z worka z gałganami jaskrawą zawartość ludzi i bagażu; przybił gorliwiej beton pod wysmukłym świeżo malowanym masztem, ponieważ wiatr zarzucał nań jak na wędkę barwną szmatę narodową; zelżał pod kupą bali, drew, ociekających igliwiem młodych sosen, ławek i krzeseł, przygotowanych na wieczorne ognisko; skręcił ostro pod oszkloną niegdyś halą, w której odbywały się do niedawna patriotyczne wiece esesmańskie; zachrupotał wielonożnie po szkle z wybitych dokładnie szyb; urwał w pół słowa śpiew i wsunął się jak w tunel w mroczną czeluść hali, odgrodzoną od placu ostrym słonecznym blaskiem i mięsistą, sczerniałą zielenią świeżo ciętych gałęzi. Oślepiająco kredowy wąż kurzu, który wlókł się za Batalionem, zwinął się u wejścia do hali, zszarzał, przypadł do ziemi i rozdęty przypadkowym podmuchem wiatru, napęczniał, pękł, wzbił się w powietrze i rozpłynął się w nim bez śladu.
Siedząc z kolanem przy podbródku na wąskim, twardym parapecie okna na trzecim piętrze jednej ze ścian studni i wygrzewając się nago na słońcu jak sparszywiały pies — przeciągnąłem się sennie, ziewnąłem z uznaniem i odłożyłem na bok zorganizowaną w którymś z pokojów oficerskich książkę, opowieść o bohaterskich, wesołych i chwalebnych przygodach Dyla Sowizdrzała i Lamma Pasibrzucha.
— Panowie żołnierze — powiedziałem, odwracając się do sali, żeby z kolei wystawić na słońce plecy. — Batalion pomaszerował do kościoła na mszę arcybiskupią. Dobrze spełniliście swój obowiązek, wobec Ojczyzny, która wszędzie na świecie jest tam, gdzie wy jesteście. Wolno spać dalej.
Sala po prostu, po żołniersku śmierdziała zastarzałym, słonym potem niemytych genitalii. Pod niebielonymi ścianami, zdobnymi w bogoojczyźniane, hitlerowskie sentencje, stały dwa szeregi żelaznych, piętrowych łóżek; przez środek szły z gruba ciosane stoły, a pod ich nogami wałęsało się parę taboretów bez oparcia i błąkała się bezradna jak zagubione dziecko emaliowana spluwaczka. W powietrzu bzykały cienko wypasione, leniwe muchy i ciężko oddychali rozespani ludzie.
— A jak maszerowali? Jak wojsko? Bo na ćwiczeniach łażą jak muzułman po błocie — odezwał się podchorąży Kolka, który spał przy ścianie od drzwi.
Olbrzymi i żylasty nie mieścił się w skąpym łóżku. Chociaż z okazji rozdziału niemieckich marynarek pokłócił się z oficerami i postanowił bojkotować wojsko, nie zrzucał nigdy sukiennego munduru; leżał w nim cały dzień na łóżku, dusił się od gorąca i bił podkutymi butami o żelazną poręcz, sypiąc za każdym poruszeniem fury słomy z przegniłego siennika na dolne łóżko, barłóg, na którym sypiałem. Krostowatą twarz zwracał nieodmiennie w stronę okna i patrząc bezmyślnie na mieliznę parapetu łapczywie wsłuchiwał się w śpiew i tupot Batalionu.
— Polska piechota maszeruje dobrze, gdy ją polscy prowadzą oficerowie, ku chwale Ojczyzny — wykrzyknąłem, zeskakując z parapetu. Plecy zagrzały mi się tak, jakby je kto skrobał rozpalonymi szpilkami. — Przez sześć lat w lagrze piątkami łazili, teraz odpoczęli dwa miesiące i znów łażą, chwała Bogu i Ojczyźnie, po czterech, a zamiast kapów — oficerowie na czele. Uczyć maszerować to potrafią, ale żeby kucharze żarcia z kuchni dla Żydówek nie wynosili, to nie — dodałem, patrząc obojętnie w przestrzeń.
— To pan do mnie kij przytykasz, jeżeli dobrze zrozumiałem — warknął gburowato chorąży, który czytał niemiecką książkę o Katyniu i zdjąwszy rogowe okulary z nosa zamrugał ku mnie zaspanymi oczyma krótkowidza. Uporczywie chodził w obcisłych, czyściutkich slipach, świecąc muskularnymi węzłami ciała. Od stóp do głowy pokryty był przyblakłymi wzorkami tatuażu, jak zakurzony gliniany talerzyk. Na prawym udzie pięła się ku pachwinie gruba, krzywo wyrysowana strzała, a czerwony napis wskazywał nieomylnie: Tylko dla Pań.
— Jak kto ma dyżur w kuchni, to niech pilnuje, żeby nie kradli. Patrzy chorąży, czy kucharz kraść zdąży dla Żydówki w ciąży — rzucił od drzwi Stefan, który uczył się angielskiego i szeptem powtarzał słówka. Cisnął książkę na stół i bijąc buciórami o kamień podłogi podszedł do okna. — Znowu sukinsyny gotują na węglu — rzekł, wysadziwszy głowę za okno. — Jak mają kuchnię elektryczną, kotły i wszystko, co tam im trzeba dla nas, to co gotują w kuchence? Jasne, że obiad dla oficerów. Niby wszyscy męczennicy z obozu, bracia, koledzy, ale do maszerowania na mszę, a nie do garnka. A jak ci się podoba taki kontroler, co o tym wie i książeczki czyta z obrazkami? Jakby wlazł w tyłek Pułkownikowi, to by nie wylazł, aż dopiero z Podporucznika.
Parsknąłem krótkim, pochwalnym śmiechem. Chorąży poderwał się na łóżku, uderzył głową o ostry kant górnego, zaklął ordynarnie na temat płciowy, pogładził się po rzadkiej i sztywnej siwiźnie i rzekł ze wstrętem:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.