- promocja
Biuro Podróży Samotnych Serc Kierunek: Tajlandia - ebook
Biuro Podróży Samotnych Serc Kierunek: Tajlandia - ebook
A GDYBYŚ MIAŁA DRUGĄ SZANSĘ… BY ODNALEŹĆ SIEBIE? Zamiast upinać welon i iść do ołtarza, Georgia spędza swój wielki dzień, zastanawiając się, dlaczego jej ślub diabli wzięli. Za radą przyjaciółki sporządza listę rzeczy, które chciałaby zrobić, zanim umrze. Następnie pakuje plecak i rusza w podróż po Tajlandii. Los jednak bywa złośliwy. Georgia oczekuje oszałamiającej przygody, a natrafia na niekoniecznie miłe widoki, dziwne zapachy i liczne pułapki, jakie czekają na niedoświadczonych obieżyświatów. Bridget Jones z plecakiem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2388-1 |
Rozmiar pliku: | 795 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wagabunda, czyli człowiek lubiący włóczyć się po świecie
Dzień mojego ślubu. Fantazjowałam o nim od dzieciństwa, a przez ostatnich dwanaście miesięcy zaplanowałam go w najdrobniejszych szczegółach. To miało być typowe angielskie wesele, zgodne z tradycją w najdrobniejszych szczegółach, od ręcznie robionych sznurów z chorągiewkami, rozciągniętych z czubka masztu stojącego przed wynajętą za jakieś absurdalnie wielkie pieniądze wiejską rezydencją, do płóciennych białych namiotów rozstawionych na nienagannie utrzymanych trawnikach. Harfistka plumkałaby jakąś prostą liryczną melodię, podczas gdy my, świeżo poślubieni pan i pani Doherty, wstępowalibyśmy na salony owacyjnie oklaskiwani przez naszych najbliższych krewnych i przyjaciół. Właśnie to przyprawiało mnie o paniczny lęk: wszyscy ci ludzie gapiący się na mnie, oczekujący promiennej i lekko zawstydzonej panny młodej, podczas gdy pod welonem kryłaby się osoba gotowa posikać się ze strachu w tym szczególnym dla niej dniu. Nienawidzę być w centrum uwagi, robi mi się niedobrze i oblewam się zimnym potem, dlatego obcięłam listę gości, na ile się dało, i pocieszałam się, że połowę powszechnej uwagi i tak przyciągnie pan młody.
Powinnam być teraz w mojej kremowobiałej koronkowej sukni z trenem. Patrzę na zegarek. No tak, już dziesięć minut temu posłaniec z kwiaciarni powinien mi dostarczyć bukiecik niebieskich niezapominajek i słodko pachnących frezji. A ja powinnam właśnie zapadać się w fotel u fryzjera, który ułożyłby moje mizerne loki w misterną fryzurę.
Tymczasem siedzę na niewygodnym plastikowym leżaku, ukrywając przed czujnym wzrokiem mojej najlepszej przyjaciółki Marie wielkie łzy toczące się po lekko opalonych policzkach, a ona podsuwa mi kolejny drink o rozpaczliwie niestosownej nazwie „Seks na plaży”, przyniesiony z baru przy basenie. Zaleta wczasów all inclusive.
Za godzinę zostałabym żoną Alexa, mojego narzeczonego, gdyby nie to, co stało się przed dwoma tygodniami, gdy zastanawiałam się nad rozmieszczeniem gości przy stole, korzystając z trójwymiarowej wizualizacji podesłanej mi przed szwagierkę Alexa, Francescę, i zerkałam jednym okiem na powtórkę programu telewizyjnego Nie mów pannie młodej. Francesca chodziła do szkoły z Kate Middleton i (ma się rozumieć) robiła aluzje na ten temat przy każdej możliwej okazji. Alex znowu był spóźniony – kolejne niespodziewane nadgodziny w pracy – więc gapiłam się na odcinek, w którym nieszczęsny narzeczony dość niefortunnie wybrał suknię w rozmiarze osiem dla swojej pulchnej ukochanej, na którą jak nic pasowałaby szesnastka. Wtedy nagle zorientowałam się, że Alex stoi w drzwiach, obgryzając paznokcie i poluzowując krawat.
– Musimy pogadać – powiedział zdławionym, obcym głosem.
Na krawacie miał atramentową plamę – jego matka znowu będzie mi wierciła dziurę w brzuchu, że jej nie wywabiłam. Wiele razy dawała mi poznać, co myśli o moich wątpliwych walorach pani domu. Alex w młodości ostro się przeciw niej buntował, był ostatnim kawalerem wśród braci, szczęśliwych żonkosiów. Stanowiłam dla niego haust świeżego powietrza, zwłaszcza na tle bratowych, przypominających klony matki. Pięć lat później to świeże powietrze zaczęło mu zalatywać wiochą.
Poznaliśmy się w obskurnym klubie nocnym w Manchesterze, zaciągnięci tam pewnej deszczowej nocy przez przyjaciół. Zaczęliśmy gadać nad plastikowym kufelkiem taniego piwa, jakbyśmy odkryli w sobie bratnie dusze, podczas gdy moja przyjaciółka i jego kumpel obmacywali się przy przebojach zespołów Smiths i Kaiser Chiefs. A gdy jadąc taksówką do domu, przekonaliśmy się organoleptycznie, że oboje uwielbiamy serowe chipsy (źródło złego cholesterolu) i majonez czosnkowy, zrozumiałam, że w moje ręce wpadł prawdziwy skarb.
Minęło kilka lat. Przestaliśmy się włóczyć po klubach, priorytetem stała się kariera zawodowa. Mieliśmy dość wynajmowania zagrzybionych nor od gburowatych właścicieli, więc zaciągnęliśmy kredyt, żeby kupić własny dom. Alex dumnie odrzucił wsparcie finansowe ze strony rodziców; cóż, nie stać nas było na posiadłość za miliony funtów, jak wszystkich krewnych i znajomych Królika z jego strony. Ostentacyjnie wychwalał uroki stylu życia bohemy, chociaż to oznaczało, że naszymi sąsiadami nie będą burżuje, ale kontrowersyjni bohaterowie telewizyjnych programów Jeremy'ego Kyle'a. Kochałam w nim tę wierność własnym zasadom moralnym, chociaż czasami brakowało nam zastrzyku finansowego od rodziców.
Pewnej czerwcowej nocy Alex poprosił mnie o rękę. Można powiedzieć, że się tego spodziewałam. Co prawda nie były to szczególnie romantyczne oświadczyny. Nie przyklęknął na kolano, podał mi po prostu pudełeczko z pierścionkiem, gdy wpatrzeni w nasze iPhony dzieliliśmy się daniem indyjskiej kuchni, a w telewizji leciało Coronation Street. Trzeba przyznać, że zostawił mi ostatni placuszek z ciecierzycy, a to już coś. Zupełnie inną historię zaręczyn opowiedzieliśmy znajomym. Niespodziewanie wyciągnął mnie z domu na przechadzkę, zasypał wyznaniami wiecznej miłości i poprosił przechodzącą parę emerytów o uwiecznienie tej sceny – ja roniąca łzy wzruszenia, on pękający z dumy – szkoda tylko, że starsi państwo nie umieli się posługiwać aparatem fotograficznym i nic się nie zapisało w pamięci. Cóż, życie rzadko przypomina filmy Disneya.
Mieliśmy teraz na głowie spłatę kredytu hipotecznego i wiszące nad nami wydatki weselne. Już zupełnie przestaliśmy chodzić po klubach. Życie stało się nudne i przewidywalne, rządziła nim rutyna, mogłam z pamięci recytować program telewizyjny, ale za to budowaliśmy wspólną przyszłość, a przecież na tym nam zależało, prawda?
Patrząc teraz na zmęczoną twarz Alexa, prawie nie rozpoznałam chłopaka, który kilka lat temu wparował do klubu w suterenie i porwał mnie do tańca. Prawdę powiedziawszy, nie rozpoznałam również tamtej promiennej dziewczyny, gnijącej dziś na kanapie w starej flanelowej piżamie.
– To bez sensu – wyjąkał, opierając się o futrynę. – Nie mogę się z tobą ożenić. – Jego palce zacisnęły się na poplamionym krawacie.
Spotkał inną kobietę, koleżankę z pracy, i „stracił dla niej głowę”. Nie miał tego w planie, ale się zmienił, a przede wszystkim my się zmieniliśmy. Nie musiał mi tego powiedzieć wyraźnie litera po literze, ale tak, jego matka miała rację, nie nadaję się na żonę dla niego. Poczułam się jak tamta ponętna grubaska w kilka numerów za ciasnej sukience – nagle zabrakło mi tchu. Tego samego wieczoru spakował walizkę i wyniósł się, a ja ryczałam jak głupia i wypiłam pół butelki likieru brzoskwiniowego, rozlewając go na pracowicie sporządzone plany usadzenia gości, po czym zwinęłam się w kłębek i próbowałam zapomnieć, że mój świat właśnie się zawalił.
– Płacz, mała, płacz. Wyrzuć to z siebie. – Marie pogładziła mnie po rozgrzanych od słońca plecach, a mnie łzy kapały do drinka. Wyjazd był jej pomysłem – uznała, że w dniu ślubu powinnam być jak najdalej od Anglii – więc zarezerwowała nam tygodniowe wakacje last minute na wybrzeżu Morza Egejskiego, w miejscowości określanej mianem tureckiego Saint-Tropez. Mógł to wymyślić tylko ktoś, kto w życiu nie widział południowej Francji, ale zapyziała niegdyś turecka wioska rybacka zamieniła się w ruchliwą miejscowość turystyczną z mnóstwem barów, stoisk z kebabami i salonów tatuażu. Prawdę mówiąc, nie wychodziłyśmy z hotelu – kilka wieczorów spędziłyśmy, grając w karty na balkonie i pijąc tanie białe wino. Marie wyklinała Alexa, a ja miotałam się między nienawistnymi tyradami pod adresem mego byłego a napadami użalania się nad własnym nieszczęściem.
– Jesteś naprawdę kochana. Tylko cóż, już pozamiatane… – Odgarnęłam z twarzy mokre od potu kosmyki i utkwiłam zaczerwienione oczy w Marie. Skrzywiła się lekko, nie tylko z powodu mego żałosnego stanu, ale dlatego, że spodziewała się dobroczynnego wpływu słońca, darmowych drinków i atrakcyjnych facetów do przelecenia. Nie wzięła jednak pod uwagę mojej depresji.
Kręciła się przez chwilę, usiłując wygodniej usadowić krągły tyłeczek na twardym krześle.
– Mówisz prawdę, Georgio. Już pozamiatane. Co było, to było, teraz czas pomyśleć o przyszłości. Jesteśmy wolne, a tobie dobrze zrobi, jeśli pokażesz Alexowi środkowy palec i trochę się zabawisz. Dzisiaj biorę sprawy w swoje ręce: idziemy na plażę. – Podskoczyła, zebrała nasze rzeczy do wielkiej torby plażowej i wsadziła na głowę słomkowy kapelusz.
– No, dobrze – ustąpiłam i dopiłam resztkę drinka.
– Weź się w garść. Popracujemy nad opalenizną, a wieczorem znajdziemy fajne miejsce i przetańczymy całą noc, jak dawniej.
Potulnie przytaknęłam i upięłam śmierdzące chlorem włosy w niechlujny węzeł, po czym podreptałam za przyjaciółką, klapiąc głośno japonkami. Gdy znalazłyśmy się na kamienistej ścieżce prowadzącej z hotelu nad morze, stwierdziłyśmy, że na plaży stoi leżak przy leżaku, a na każdym smażą się w słońcu turyści.
– Niezły tłok. – Marie przygryzła wargę i rozejrzała się, przysłaniając oczy ręką, choć miała na nosie wielkie okulary przeciwsłoneczne.
– Okropny. Jak sardynki – westchnęłam i pomyślałam tęsknie o popołudniowej drzemce w czystej pościeli. Głośne śmiechy, klaksony aut i muzyka dochodząca z barów przy promenadzie – cały ten gwar przyprawiał mnie o zawrót głowy. Czemu Marie nie dała mi dzisiaj spać do oporu, żebym nie miała czasu myśleć o kościele, krojeniu tortu i pierwszym tańcu młodej pary?
– Nie załamuj się. Pójdziemy trochę dalej, gdzieś tam podobno jest przyjemna zatoczka – oznajmiła Marie energicznie, jakby była druhną zastępową, chociaż wyleciała z drużyny skautów po tym, jak wszystkie dziewczynki z zastępu Puszczyków dostały biegunki, kiedy próbowała zdobyć sprawność kucharki.
Poszłyśmy więc piaszczystym nabrzeżem, wymijając pachnące krzewy, zręcznie skacząc po kamiennych schodkach, aż trafiłyśmy do malowniczej zatoczki w kształcie podkowy z mnóstwem leżaków na plaży. Odprężyłam się nieco i rozprostowałam ramiona. Wreszcie oaza spokoju w tym hałaśliwym tureckim miasteczku. Przed nami rozciągała się krystalicznie czysta błękitna woda zatoki. Wciągnęłam w płuca orzeźwiające powietrze, w którym unosiła się woń kokosowego balsamu do opalania i frytek.
Zajęłyśmy dwa leżaki i wystawiłyśmy się na słońce. Gdyby Marie nie była moją najlepszą przyjaciółką, chyba bym ją znienawidziła. Zachowała świetną figurę, choć przecież miała dziecko. Urodziła synka Cole'a − nieplanowany owoc ognistego jednonocnego romansu z Mikiem, facetem, którego poznała w lokalnym pubie. Miała bujne rude loki, które nie potrzebowały fryzjera, bo zawsze wyglądały świetnie, i była najmilszą dziewczyną, jaką spotkałam, z ciętym dowcipem i dość swobodnymi obyczajami. W każdym towarzystwie natychmiast przyciągała uwagę całego otoczenia. Żałuję, że nie jestem do niej podobna; w głębi duszy miałam nadzieję, że spłynie na mnie trochę jej seksapilu.
– Cześć, dziewczyny. Jestem Ali. Dwa leżaki? – Nachylał się nad nami miejscowy facet koło trzydziestki, z uśmiechniętą, opaloną twarzą. Był do pasa nagi, tylko naszyjnik z kłem jakiegoś zwierzęcia zwisał mu z szyi jak strzałka wskazująca kaloryfer na jego brzuchu. Dobrze umięśnioną klatkę piersiową zdobił tatuaż, który ginął gdzieś w wystrzępionych dżinsowych szortach.
– Tak, proszę. – Marie uśmiechnęła się do niego.
– Jakoś gorąco się zrobiło. – Mrugnął do nas, biorąc opłatę.
Marie gapiła się na jego całkiem niezły tyłek, gdy wracał do swojej budki.
– Ale ciacho. – Puściła do mnie oko.
Wydałam z siebie coś między westchnieniem a prychnięciem. Nie w głowie mi teraz faceci, wcale ich nie dostrzegałam.
– Daj spokój, Georgio. Nie udawaj, że nie zaczęłaś się ślinić na widok apetycznego męskiego torsu. – Zachichotała. – Wiesz co, chce mi się pić. Przynieść ci piwo?
– Ty spryciulo. Jakbym nie widziała, że bar jest tuż obok jego budki.
– Może, może. – Niespeszona Marie sięgnęła do torby, wyciągnęła długopis i ulotkę, którą dostałyśmy wczoraj, z zaproszeniem na wieczór z darmowymi drinkami dla pań. – Idę, a dla ciebie mam zadanie. Czas sporządzić listę. Wiem, jak lubisz planować, a poza tym moja mama mawiała: „Masz wątpliwości, spisz wszystkie za i przeciw”. – Marie ssała końcówkę długopisu. – Sporządź listę wszystkiego, co chcesz zrobić i zobaczyć w swoim życiu. Coś w rodzaju dziesięciu rzeczy do zrobienia przed śmiercią, ale bez śmiertelnej choroby wiszącej ci nad głową. – Podała mi długopis i ulotkę odwróconą czystą stroną.
– Sama nie wiem, czego chcę – jęknęłam. – Wydawało mi się, że mam wszystko ułożone, jasno określoną przyszłość, a teraz tkwię w czarnej dziurze. – Wzięłam jednak kartkę i długopis, bo prawdą jest, że lubię robić plany. Mam wtedy poczucie, że spisując pomysły, odzyskuję kontrolę nad rzeczywistością, i potem z satysfakcją odhaczam kolejne załatwione sprawy.
– Dosyć użalania się nad sobą. Czas zabrać się za zmiany. – Powiedziała to surowo, jakby rozważała posunięcie się do kar cielesnych, gdybym nie posłuchała. – Masz za sobą koszmarne przeżycie. Gówniane. Ale spójrz na to z dobrej strony: już nigdy nie zobaczysz jego upiornej mamuśki, nie będziesz się musiała wpasowywać w tę całą pretensjonalną rodzinkę. Żadnego „ą” i „ę”. – Złożyła usta w ciup i majestatycznie uniosła dłoń, jakby była brytyjską królową (i mówiąc szczerze, przypominała w tym Ruth, mamę Alexa). – Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby przez cały czas korzystał z kapitału, który mu wciskali, i tylko przed nami odgrywał demokratę. Dupek.
Chlipnęłam głośno.
– Wiem, że jest ci ciężko, ale myśl pozytywnie, skarbie. Jeśli nie wiesz, czego chcesz, zastanów się, czego na pewno nie chcesz. – Kokieteryjnie poprawiła okulary, bo Ali zamachał do niej ze swojej budki. – Nie chcesz być z facetem, którego imienia nie wspomnę. Nie chcesz do końca życia tkwić w moim pokoju gościnnym. Nie chcesz skończyć jako samotna staruszka ze stadem kotów…
– Mam straszną alergię – wtrąciłam.
– Nie chcesz dać się zredukować do roli czyjejś połówki. Musisz na powrót nauczyć się być samorządna i niezależna i dlatego właśnie potrzebny nam dobry plan. Przynajmniej spróbuj. – Cmoknęła mnie w czubek głowy, przewiązała się pareo i kręcąc pupą, ruszyła do baru po drinki.
Spojrzałam na czystą kartkę papieru, wystraszona, że cokolwiek na niej napiszę, stanie się zobowiązaniem, z którego już się nie wymigam. Problem w tym, że zawsze dotąd miałam gotowy plan, a dzisiaj mam tylko kompletną pustkę w głowie, białą plamę jak ten papier w moich spoconych dłoniach.
Tuż obok na leżakach rozłożyła się hałaśliwa rodzina, Hiszpanie, sądząc po rozmowie. Mówili strasznie szybko w porównaniu z moją rozwlekłą północną angielszczyzną. Poza francuskim w szkole średniej przed trzynastu laty nie uczyłam się żadnego innego języka, a i ta francuszczyzna była mocno zardzewiała. Może powinnam coś z tym zrobić?
Cóż, poza obecnym wyjazdem z Marie właściwie od lat nie byłam za granicą. Oszczędzaliśmy na ślub i kupno domu i wszystkie urlopy spędzałam na drobnych remontach lub odwiedzinach u rodziny Alexa, w ich drugim domu w Edynburgu. Kiedy byłam młodsza, marzyłam o egzotycznych podróżach, ale z moją pensją nie mogłam sobie na nie pozwolić. Nawet gdy znalazłam supertanią ofertę wakacji w Benidorm, na południu Hiszpanii, Alex odrzucił ją, mówiąc pogardliwie, że to jak wyjazd w towarzystwie sąsiadów, bo tylko „tacy ludzie” korzystają z wyprzedaży ostatniej chwili, a potem siedzą w irlandzkich barach przy plaży i piją angielskie piwo. Zaprotestowałam, że „tacy ludzie” mogłoby się równie dobrze odnosić do mojej rodziny, wtedy on przyciągnął mnie do siebie i pocałował w kark. „Och, Gigi, wiesz, o co mi chodzi. Kocham twoją rodzinę, ale pomyśl o finansach. Mama mówi, że Ed i Francesca szukają kogoś, kto przez tydzień popilnuje im domu w hrabstwie Devon”.
Alex sporo podróżował jako nastolatek, nic dziwnego, że teraz go takie wyjazdy nie ciągnęły. Poświęciłam więc swoje marzenia dla niego i jego szczęścia, obiecując sobie, że co się odwlecze, to nie uciecze. Kiedyś i w moim paszporcie pojawią się egzotyczne pieczątki. Po prostu w tamtej chwili zabrakło mi jaj.
Rodzinka obok rozłożyła koc na piknik i zaczęła wyciągać z przenośnej lodówki rzeczy, o których nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieją. Nie wiedziałam, jak się nazywają te potrawy, ale wyglądały apetycznie i pachniały bosko. Tak, właśnie to chcę zrobić. Chcę się stać dziewczyną, która swobodnie konwersuje w różnych językach, która potrafi przyrządzić egzotyczne potrawy, używając nieznanych mi obecnie przypraw, która na spędach towarzyskich zaczyna swoje anegdoty od: „Och, zupełnie jak wtedy, gdy medytowałam w hinduskim aśramie”, i która przerzuca się z innymi nazwami miejscowości na drugim końcu świata, zamiast smętnie narzekać, że ceny nieruchomości wciąż rosną, podobnie jak podatki.
W porządku, uda mi się. Zaczynam pisać…
Chcę pochłaniać świat. Eksplorować, wędrować, uczyć się i poszerzać horyzonty. Chcę odnaleźć sama siebie. Góry i oceany staną się moimi najlepszymi przyjaciółmi, gwiazdy będą mnie prowadzić do domu, język będzie mnie świerzbił, by się hojnie dzielić wszystkim, co widziałam. Chcę podróżować.
Jejku. Długopis pisze sam. Spoglądam na kartkę i podwijam nogi. Chyba chcę zostać drugim Michaelem Palinem. No dobrze, ale jak to osiągnę? I znowu długopis ożywa.
Rzuć pracę i ruszaj w drogę.
Takie to proste?
Co cię tu trzyma? Ani facet, ani dzieci, a wkrótce już nawet nie dom. Praca do dupy, wciąż na nią narzekasz, a jednak się jej trzymasz, bo mają dobry pakiet macierzyński. Nie potrzebujesz świadczeń dla przyszłych matek. Sprzedaj wszystko, kup plecak i ruszaj w drogę.
No, dobrze. Długopis ma sporo racji. Od pięciu lat pracuję w agencji PR-owej Fresh Air, niewielkiej, ale szybko rosnącej firmie przy głównej ulicy. Startowałam od gońca i stopniowo awansowałam na asystentkę dyrektora marketingu; to samo biuro, te same twarze, te same problemy z drukarką. Miło będzie przestać się martwić, czy zaparzyłam kawę w dobrym kubku, nie wstawiać się na nudnych bankietach świątecznych, żeby uniknąć wysłuchiwania odwiecznych pretensji, kto komu zajął miejsce parkingowe, i sporów, który supermarket ma lepsze promocje. Rozleniwiłam się, zaczęłam kłaść po sobie uszy i dla świętego spokoju godzić się na układ, który mi się nie podobał. Ze strachu przed niepowodzeniem lub śmiesznością zrezygnowałam z marzeń. Rutyna królowała też w moim związku z Alexem, czasem tylko patrzyłam na listę zadań, listę zakupów, pusty kalendarz odzwierciedlający nieistniejące życie towarzyskie, i czułam szczerą odrazę do roli kury domowej.
Ale co mam ze sobą począć? Nie zawiedź mnie, długopisie. Zmrużyłam oczy, wdychając słone morskie powietrze z nutą olejków do opalania. Pisałam dalej.
Kąpać się nago w oceanie przy świetle księżyca.
Tańczyć całą noc pod gwiazdami.
Próbować niesamowitych egzotycznych potraw.
Przejechać się na słoniu.
Zwiedzać historyczne świątynie.
Zgłębić inne wierzenia.
Zdobyć najwyższy górski szczyt.
Znaleźć przyjaciół wśród ludzi różnych narodowości.
Poradzić się mędrca.
Zrobić coś szalonego.
Ręka mnie rozbolała, ale głowa pracowała gorączkowo. Wtedy pojawiły się wątpliwości i do głosu doszedł rozsądek.
Jak sobie z tym poradzisz? Takie przedsięwzięcie trzeba planować i organizować przez kilka miesięcy, nie mówiąc już o oszczędzaniu na nie. Od czego zacząć? Nigdy w życiu nie będziesz miała odwagi zbliżyć się do słonia, a co dopiero dosiadać takie potężne zwierzę. Ostatnio omal nie zemdlałaś po niewielkiej przebieżce, więc wspinaczka na Mount Everest nie wchodzi w rachubę. Płakałaś przy pobieraniu krwi, więc prędzej umrzesz, niż zrobisz coś tak szalonego jak zafundowanie sobie tatuażu.
Ostatnią ekstrawagancją, na jaką sobie pozwoliłam, było spanie w makijażu.
Bardziej podobała mi się marzycielska wolność wyrażana na piśmie niż głupi rozsądek.
Dzisiaj miał być twój ślub, już zapomniałaś? To absurdalne, że siedzisz tu i piszesz o nowym życiu, które zamierzasz rozpocząć, skoro nie jesteś wystarczająco silna, żeby cokolwiek zmienić – burczałam do siebie pod nosem.
Jeszcze zobaczymy – odpowiedział długopis.ROZDZIAŁ DRUGI
Niezborność, czyli gonienie w piętkę
Dwie godziny później w mojej głowie utrwaliło się przeświadczenie, że być może, przy pewnym wysiłku, wyruszę w świat z plecakiem i odmienię swoje życie. Zostawiając za sobą ślady w piasku, weszłam głębiej w morze, pozwoliłam chłodnej wodzie obmyć stopy i wystawiłam twarz na morską bryzę. Bylibyśmy już po ślubie, po przysiędze małżeńskiej. Obiecalibyśmy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci. Łza spłynęła mi po policzku. „Teraz nadszedł czas dla ciebie”. Powinnam złożyć sobie obietnicę, przysięgę nawet, której będę nabożnie przestrzegać, a która zmieni moje życie: będę szczęśliwa.
Przebiegłam przez nagrzany piasek do naszych leżaków. Marie leżała i pochrapywała z otwartymi ustami. Na szczęście Alego nie było w polu widzenia, bo może straciłby do niej serce. Upchnęłam listę życzeń w torbie plażowej, między plotkarskim magazynem dla kobiet a balsamem do opalania. Szturchnęłam przyjaciółkę i wyrwałam ją ze słodkiego snu.
– Co?… Co?…- Poderwała się gwałtownie i otarła ślinę z ust.
– Czas wracać do hotelu – powiedziałam, uśmiechając się na widok jej półprzytomnej miny.
– Chyba tak. Podaj mi butelkę wody i pójdziemy. Długo spałam? Coś mnie ominęło? – spytała, przełykając głośno i poprawiając włosy.
– Niewiele – odparłam. Postanowiłam przemyśleć jeszcze swoją ambitną listę, zanim ujrzy światło dzienne. – Co się stało z twoim ulubionym ratownikiem ze Słonecznego patrolu? – Wskazałam brodą na budkę Alego.
Marie naburmuszyła się i wzruszyła ramionami.
– Jest gejem.
– Żartujesz? – Z trudem powstrzymałam chichot.
– Robiłam to, co zwykle. Nachylałam się nad barem, prężyłam biust i sugestywnie wciągałam słomkę do ust. Ta technika nigdy nie zawodzi.
– Ostatnio nawet zaszłaś w ciążę – zakpiłam.
Skrzyżowała ramiona na piersi.
– Sama widzisz. Jak mówiłam, to zawsze działa na facetów. A jego wcale nie ruszyło. Moje cycki nie podziałały.
– I dlatego uważasz go za geja?
– Nie tylko. Podeszłam do niego, oblizując wargi i kręcąc tyłkiem jak Kim Kardashian. Nawet nie spojrzał. Gapił się na facetów grających w siatkę.
– Może lubi sport? – zasugerowałam, ale Marie w odpowiedzi tylko przewróciła oczami. Była wściekła, że po raz pierwszy spotkała ją porażka, choć dotąd miała każdego, na którego kiwnęła palcem.
– Wiem, co mówię. Ślinił się na widok facetów nacierających się olejkiem. Bardziej go interesowali gracze niż wynik meczu.
– No cóż. Pamiętaj, że ja cię zawsze kocham.
– Przepraszam, Georgio. – Przyjaciółka uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Przyjechałyśmy tu, żebyś się pozbierała. Nie po to, żebym miała humory, bo turecki adonis dał mi kosza. – Pogłaskała mnie po ramieniu. – Jestem pewna, że sztuczka ze słomką nadal działa. Na hetero.
Kiedy tak jej słuchałam, uderzyło mnie nagle, że jako singielka to właśnie powinnam robić. Przypomnieć sobie, w jaki sposób skutecznie podrywać mężczyzn. Skoro Marie czasem ma z tym kłopoty, Bóg raczy wiedzieć, jak ja sobie poradzę. Wzdrygnęłam się nerwowo. Już nie jestem czyjąś lepszą połówką, dziewczyną, narzeczoną. Jestem sama jak palec, a wkrótce czeka mnie skok na główkę do kurczącego się basenu, jakim stała się scena randkowa. Brr.
– Dobrze się czujesz? Dziwnie pobladłaś pod opalenizną. – Głos Marie wyrwał mnie z zamyślenia.
– Tak, tak. Wciąż jestem trochę zmęczona.
– Wracajmy do hotelu, wrzucimy coś na ruszt i będziemy gotowe do poznawania tutejszych uroków nocnego życia. Nie chcę słyszeć protestów.
To była nasza ostatnia noc, a chociaż dzień przebiegł nadspodziewanie spokojnie, kto wie, czy kilka koktajli więcej nie doprowadzi mnie do załamania nerwowego? A jednak uległam coraz silniejszemu pragnieniu, żeby coś odmienić w swoim żałosnym życiu. Może dobrze mi zrobi wyjście z nory na ulicę jaskrawo oświetloną neonami nocnych barów.
– W porządku.
– Co takiego? – Zaskoczona Marie uściskała mnie. – Byłam przekonana, że powiesz nie.
– Chyba powinnam być bardziej otwarta na nowe pomysły.
– Wspaniale, Georgio. Wiedziałam, że wyjazd dobrze ci zrobi. Będzie super, już to czuję.
*
Zawsze byłam szczupła, ale teraz z powodu utraty apetytu (jedyna zaleta rozstań) stałam się wręcz chuda. Spojrzałam w lustro i prawie się nie rozpoznałam. Patrzyła na mnie wystrzałowa laska – niedoskonałości cery zręcznie zamaskowane ciemnym podkładem, lśniące brązowe włosy wokół twarzy o migdałowych oczach, różowa szminka podkreślająca usta. Marie uparła się, że to ona zrobi mi makijaż, więc twarz patrząca na mnie z lustra zupełnie nie przypominała dawnej Georgii – i wcale nie byłam pewna, jak się z tym czuję. Ubiór był trochę za bardzo wyzywający. Jaskraworóżowa torebka pasowała do idiotycznie wysokich szpilek, które przyjaciółka wcisnęła mi na nogi mimo moich protestów, że będę na nich chodziła jak pijana Tina Turner.
– Będziemy szły powoli – zdecydowała. Złota sukienka, którą kazała mi włożyć, okazała się zakupem sprzed kilku lat (ewidentnie hołd złożony Beyoncé). Nigdy jej nie nosiłam i nawet nie oderwałam metki, bo Alex skrytykował, że wygląda na ciuch skradziony taniej prostytutce. Cóż, królowa Beyoncé nie musiała się obawiać rywalizacji. Marie spakowała sukienkę w sekrecie. Gdyby to ode mnie zależało, włożyłabym luźne płócienne spodnie i bluzkę, ale Marie gdzieś je schowała. Miała przy tym niezły ubaw.
Wyszłyśmy wreszcie na ulicę. Wieczór był ciepły, cykady grały jak szalone, w powietrzu czuć było spaliny. Poszłyśmy do portu. Na granatowej wodzie kołysały się smukłe jachty z wysokimi masztami, pobliskie wzgórzach połyskiwały białymi willami, przypominającymi z tej odległości rozsypane kostki cukru, ich światła lśniły jak upadłe gwiazdy. Ten piękny widok psuły tylko identyczne bary i kluby nocne, które gęsto obsiadły nadmorską promenadę. Przed każdym barem stały tablice reklamowe zapowiadające darmowe drinki. Dziewczyna w kozaczkach z futerkiem, króciutkich szortach z cekinami i mikroskopijnym staniku ledwo zasłaniającym sutki podeszła do nas tanecznym krokiem i zarzuciła nam opalone ręce na ramiona, usiłując nas wciągnąć do swojego baru.
– Cześć, dziewczyny! Nazywam się Mel. Przyjechałyście na urlop? Super. Dobrze trafiłyście. Mamy najtańsze i najlepsze drinki. Trzy Cheeky Vimto za cenę jednego. Potrójne alko za półdarmo – kusiła nas namolna blondynka posługująca się bełkotliwą gwarą londyńskiego plebsu. Zerknęłam na Marie, miała popłoch w oczach, podobnie jak ja.
Bar, do którego nas ciągnęła, najwyraźniej był wymarły. Mechaniczny byk sterczał w kącie, czekając na odważnych turystów, których można będzie zrzucić. Kelnerzy zebrali się przy barze na papierosa, sznury choinkowych światełek smętnie zwisały nad opustoszałymi stolikami.
– Jeszcze młoda pora, za parę godzin nie poznacie tego miejsca. Będziecie mnie po piętach całować za stolik. Zabalujecie jak krejzole, dziewczyny! – zachęcała Mel Maniaczka, widząc nasze na wpół wystraszone, na wpół zawiedzione miny.
Paru innych naganiaczy zaglądało do środka, w nadziei, że Mel się nie uda i będą mogli porwać nas w swoje szpony. Gapili się jak sępy na padlinę; poczułam się nieswojo i przez chwilę miałam ochotę złapać Marie za rękę i puścić się pędem do hotelu.
– W porządku – powiedziała Marie, niszcząc moje nadzieje na błyskawiczny odwrót. – To nasza ostatnia noc, nie bądź taką sztywniarą, Georgio.
– Super! – Maniaczka Mel wykrzywiła wypacykowaną twarz w sztucznie radosnym uśmiechu. – Chodźcie za mną, dziewczyny.
W innym świecie weselni goście tańczyliby do Come on Eileen i ustawialiby się w kolejce po darmowe drinki, omijając szerokim łukiem tego dupka Ryana, drużbę i najlepszego kumpla Alexa, który puszyłby się jak paw i nieznośnie zadzierał nosa. Tymczasem siedziałam w tureckim barze, słuchając przebojów świętej pamięci Freddiego Mercury'ego, podczas gdy moją przyjaciółkę obtańcowywało kilku chłoptasiów mających jeszcze mleko pod nosem. Sama nie wiedziałam, który wariant jest gorszy.
– Georgia! To jest Rickaaay! – wrzasnęła Marie, przekrzykując muzykę i udatnie naśladując Biancę Jackson. Chłopak, którego obejmowała ramieniem, wyglądał na zbyt pijanego albo zbyt młodego, żeby się zorientować, co jest grane. – On i jego kumple są z Cardiff.
– Hej! – Rick nachylił się, żeby mnie cmoknąć, ale go zarzuciło i walnął mnie czołem w kość policzkową. Kiedy już wywietrzeje cały ten tani alkohol, będzie bolało jak cholera.
– Auć. Hej, cześć. – Potarłam twarz i naruszyłam nieco nieskazitelny makijaż, który zrobiła mi Marie, korzystając ze wskazówek na YouTubie. Cofnęłam się do stolika w nadziei, że przyłożę sobie trochę lodu – Mel Maniaczka miała rację, w międzyczasie zrobiło się tłoczno – ale Marie przytrzymała mnie za ramię.
– Nie uciekaj – poprosiła, a oczy jej lśniły, nie wiem, czy ze szczęścia, czy od alkoholowego rauszu. – Jest wspaniale! Uśmiechnęłaś się pierwszy raz od przyjazdu! – przekrzykiwała remiks Bohemian Rhapsody. – Masz szansę zaliczyć – zaśpiewała mi do ucha, skinąwszy głową w stronę Ricka, który miotał się w tańcu jak ofiara ataku epilepsji.
– Sama nie wiem – skrzywiłam się.
– Wiem, co mówię, leci na ciebie!
– Nie jestem na to gotowa.
– Miej to wreszcie z głowy. Nie cackaj się ze sobą – poradziła, gdy wpadł na nas kolejny entuzjastyczny tancerz.
Patrzyłam na przyjaciółkę i starałam się przypomnieć sobie moment, gdy ostatni raz udzieliła mi podobnej rady. „Miej to z głowy”. Miałam piętnaście lat i czekałam w zimnym bunkrze. Marie wyczytała coś z mojej kamiennej miny i objęła mnie ramionami.
– Przepraszam. Nie mam wielkich sukcesów jako swatka.
– W porządku, ale wolę to zrobić po swojemu. Poza tym Ricky wygląda mi na prawiczka.
– Tym większe pole do popisu dla ciebie – zachichotała. – W porządku, nie namawiam, ale dobrze widzieć, że wróciłaś do żywych. Pamiętaj, podobno błona dziewicza odrasta. – I zakręciła mną w kółko.
Właśnie pokazywała Rickowi i jego kolesiom wymyślone przez nas ruchy taneczne, które jako żywo przypominały bieganie z kosiarką po trawniku, gdy przy wejściu zaczęło się zamieszanie. Marie pociągnęła mnie do przodu, spodziewając się zapewne atrakcji w rodzaju tureckiej gwiazdki telewizyjnej. Jednak zamiast celebrytki ostatniego sezonu zobaczyłyśmy ładną kobietę w bieli trzymającą za rękę mężczyznę w czarnym garniturze. Za nimi tłoczyło się stadko dziewczyn w jednakowych seledynowych sukniach z falbanami… W tej chwili dotarło do mnie, że do baru wtacza się weselisko.
Chyba kpisz! Gniewnie wzniosłam oczy ku niebu. Akurat dzisiaj. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, tańczyłabym teraz jakieś przytulango z Alexem. Tymczasem musiałam patrzeć na rozchichotaną gromadę weselników, prowadzonych przez mistrza ceremonii. Żeby się nie napracować, pogonił wszystkich na balangę w nocnym barze. Alexowi by się to nie spodobało.
Prawdę powiedziawszy, Alexowi nic by się tu nie podobało, poczynając od twardych plastikowych leżaków i barów karaoke, a na ostentacyjnej samczości tureckich mężczyzn kończąc. Pewnie spojrzałby z pogardą na mój strój i skomentowałby, że niepotrzebnie się tak wypacykowałam. Pociągnęłam Marie za sobą do damskiej toalety.
– O mój Boże! Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Marie. – Niemile widziani goście. Jeśli chcesz, poproszę bramkarzy, żeby ich wyrzucili. – Zaczęła podskakiwać w miejscu jak Rocky na ringu.
– W porządku. Trochę mi niedobrze, ale to po drinkach, które wychyliłyśmy. – Oparłam się o zimną umywalkę. – Och, Marie, na ich widok wszystko wróciło.
– Chcesz usiąść?
– Widziałaś, jak ten młody patrzył na swoją żonkę? Widziałaś? Matko jedyna! Hormony latały w powietrzu. Alex od lat tak na mnie nie patrzył. Od lat! Może miałam szczęście w nieszczęściu, sama tak powiedziałaś. Może najwyższy czas na poważne zmiany w życiu. Zrobiłam listę. – Marie popatrzyła na mnie oszołomiona, widać zapomniała, jakie zadanie dała mi na plaży. Grzebałam w torebce, rozsypując przy okazji połowę zawartości, wreszcie podetknęłam jej zapisaną kartkę papieru.
– Czytaj. Tego chcę w życiu. Nie będę opłakiwać czegoś, czego chyba nigdy nie miałam. Byłam tak zajęta przygotowaniami do ślubu, tak zestresowana nieudolnymi próbami naśladowania mojej niedoszłej teściowej i idealnej Franceski, że nie miałam czasu się zastanowić, czym powinno być małżeństwo. Próbowałam napisać własną przysięgę ślubną, ale nie byłam w stanie wymyślić ani jednego zdania – wyznałam. Do tej pory nie przyznałam się do tego nikomu.
Lekko wstawiona Marie usiłowała się skoncentrować na mojej liście.
– Boję się przyszłości, ale wszystko jest lepsze od dzielenia domu ze zdradzającym narzeczonym, chodzenia do znienawidzonej pracy tylko po to, żeby opłacić rachunki, i założenia sobie na szyję pętli kolejnego kredytu z powodu astronomicznych wydatków na wesele. Jestem jeszcze młoda, powinnam poznawać świat, uczyć się nowych rzeczy i odkrywać swoje powołanie. – Rozemocjonowana podniosłam głos. Boże, te drinki były zabójcze.
Marie zatkało na kilka sekund, potem szeroki uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Wspaniale, kochanie. To właśnie powinnaś zrobić. Będzie mi ciebie brakowało, ale nie ma co zwlekać. Jestem z ciebie dumna, że tak szybko się pozbierałaś. Byłaś niesamowita po przyjściu tamtej młodej pary.
– Dziękuję ci, bez ciebie bym sobie nie poradziła.
– Jasne, że dałabyś radę. Jesteś nadzwyczajna. – Marie plątał się już język.
– Nieprawda. To ty jesteś nadzwyczajna.
– Właśnie, że ty!
Przerwała nam dziewczyna z gigantycznym tapirem, przepychająca się do umywalki.
– Chcę do picia to samo, co one! – wrzasnęła do swoich koleżanek, gdy złapały nas paroksyzmy śmiechu.
Spojrzałam na zegar na ścianie i uświadomiłam sobie, że za kilka godzin wracamy do kraju, a wciąż nie jesteśmy spakowane.
– Czas na nas – powiedziałam. Marie zatoczyła się lekko, jakby na potwierdzenie moich słów.
– Świetnie się bawiłam. Może tu wrócisz i zatrudnisz się w knajpie jako naganiaczka? – wybełkotała i pociągnęła mnie przez gęstniejącą kolejkę do damskiej toalety. Państwa młodych i ich gości pochłonął roztańczony tłum na parkiecie.
– Kto wie, może – mruknęłam.
Udało nam się szczęśliwie wymknąć czyhającym na promenadzie naganiaczom. W uszach wciąż rozbrzmiewał mi mocny basowy rytm i poczułam nagły przypływ adrenaliny. Pod jasnym światłem gwiazd odbijających się w morskiej wodzie czułam się pełna życia i nadziei na przyszłość. Skoro się nie załamałam, stając twarzą w twarz z inną panną młodą w dniu swojego niedoszłego ślubu, poradzę sobie z każdym wyzwaniem.
W ciszy hotelowego pokoju Marie zasnęła niemal natychmiast, gdy tylko opatuliłam ją do snu i podkręciłam klimę. Zmyłam makijaż, włożyłam piżamę i związałam włosy w koński ogon, a potem wyciągnęłam się na miękkim posłaniu. W głowie mi wirowało od alkoholu, wrażeń i szoku po konfrontacji z innym weselem, akurat dzisiaj, właśnie tej szczególnej nocy.
Powinnam teraz leżeć z Alexem w małżeńskim apartamencie w rezydencji, opita szampanem, uprawiać pierwszy poślubny seks i cieszyć się, że wszystko przebiegło zgodnie z planem, marzenia się spełniły. Problem w tym, że rzeczywistość rzadko im dorównuje. Zapewne kłócilibyśmy się o to, że jego kumpel Ryan robił aluzje do wcześniejszych dziewczyn przy wygłaszaniu toastu. Może też wuj Ron, czarna owca w mojej rodzinie, zapraszany tylko dlatego, żeby nie było familijnych kwasów, dorwałby się do mikrofonu podczas krojenia tortu i zaczął wyśpiewywać nieprzyzwoite przyśpiewki, po czym rodzice Alexa dostaliby apopleksji i urządzili mu awanturę, że wybrał sobie dziewczynę z lumpenproletariatu. Alex i ja bylibyśmy zapewne nazbyt zmęczeni na kąpiel, nie mówiąc już o wznoszeniu toastów w zaciszu sypialni. Zapadlibyśmy oboje w ciężki pijacki sen, w ciuchach, po dwóch stronach wielkiego łoża. Nie mielibyśmy ochoty na nic więcej, skoro nie kochaliśmy się od miesięcy. Nasz popęd zmalał, z pewnością nie dlatego, że oszczędzaliśmy się na noc poślubną. Tłumaczyłam sobie oziębłość Alexa stresem i zespołem napięcia przedślubnego albo przemęczeniem po licznych godzinach nadliczbowych. Naiwna idiotka ze mnie! Bzykał w tym czasie koleżankę.
Spojrzałam czule na przyjaciółkę. Spędzenie tej nocy w jej towarzystwie nie było złym pomysłem. Dzięki niej przestałam myśleć o niedoszłym ślubie, a zaczęłam robić plany na przyszłość. Pierwszy dzień nowego życia.
Teraz czas na przekucie zamiarów w czyn.