- W empik go
Black Drop - ebook
Black Drop - ebook
Czy jedna kropla krwi wystarczy, aby zaspokoić wszystkie jego pragnienia?
Judith nie mogłaby być bardziej podekscytowana. Jej wielka miłość do książek i nauki w końcu przyniosła oczekiwane rezultaty – dziewczyna ma rozpocząć nowy rok szkolny w murach słynnego walijskiego uniwersytetu Mooxford i dołączyć do grona najbardziej znamienitych osobistości w historii kraju. Do tej pory uchodziła za społecznego wyrzutka, ale wierzy, że tutaj w końcu spotka ludzi podzielających jej pasje. Niestety już pierwszego dnia Judie trafia na celownik szkolnego dręczyciela. Ich pierwsza konfrontacja mogłaby skończyć się dla dziewczyny tragicznie, gdyby nie pomoc z zupełnie nieoczekiwanej strony.
Victor jest wyjątkowo tajemniczy, a o jego pochodzeniu krążą najróżniejsze plotki. Podobno nosi tytuł hrabiego, a jego rodzina od wieków jest powiązana z uniwersytetem. Im lepiej Judie go poznaje, tym więcej rzeczy budzi w niej niepokój. Czy będzie potrafiła trzymać się od niego z daleka, jeśli w jego obecności krew na przemian zamarza jej w żyłach ze zgrozy i przyspiesza z pożądania?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-852-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Judie
Ptak opuszcza gniazdo rodziców, by rozwinąć skrzydła i poznać świat. Nie mogłam się doczekać, kiedy mnie to spotka, jednocześnie strasznie się obawiałam tego momentu.
Odkąd pamiętam, mama nie pozwalała mi wychodzić na podwórko i bawić się z rówieśnikami. Nie musiałam sprzątać, do moich obowiązków należała tylko nauka. Rodzice zaszczepili mi myśl, że bez tego będę nikim. W szkole zawsze zabiegałam o najwyższe oceny. Koledzy i koleżanki pukali się w głowę, kiedy ogłaszałam, że chcę poprawić czwórkę z biologii. Ale ja… musiałam być najlepsza.
Moją największą miłością okazał się język angielski. Z zapartym tchem studiowałam dzieła Szekspira, po nocach zaczytywałam w powieściach Jane Austin, Emily Brontë i wielu innych autorek i autorów.
Zerknęłam na siebie w lustrze. Wielkie okulary w brązowych oprawkach i wiecznie odstające włosy na czubku głowy. Te ostatnie przygładziłam i zaczęłam zaplatać sobie warkocz dobierany. To był jedyny sposób, żeby je ujarzmić. Moje włosy mają dziwny, rzadko spotykany kolor – coś między rudym i brązem.
Omiotłam spojrzeniem mój pokój nastolatki i westchnęłam z nostalgią. Łóżko było równiutko zasłane narzutą w drobne kwiatki. Pościel została już zdjęta przez moją mamę. Nie pozwoliła mi samej tego zrobić, mimo że nalegałam. Na biurku nadal stał kubek z długopisami i samoprzylepnymi karteczkami, na których punkcie miałam świra. Regał uginał się od książek, które układałam alfabetycznie według nazwisk autorów. Zamykałam pewien etap i ruszałam ku przygodzie. Wielu rówieśników rozklejało się podczas zakończenia roku, mówili, że będą tęsknić, część z nich wcale nie chciała wyjeżdżać. Ale nie ja. Miałam zamiar zostawić te średnio szczęśliwe czasy za sobą i nie oglądać się przez ramię. Chciałam rozwinąć skrzydła i wreszcie… zacząć żyć. Może niektórych przerażał ogrom nauki na studiach. Mnie jednak przerażały bardziej inne rzeczy. Liczyłam, że w nowym miejscu znajdę pokrewne dusze i nawiążę wreszcie jakieś przyjaźnie. Spojrzałam z nostalgią na szary fotel pod oknem, na którym spędziłam nieskończenie wiele godzin, przewracając strony książek. Wzruszałam się, śmiałam w głos, uśmiechałam do bohaterów.
Chwyciłam walizkę w spoconą dłoń i z westchnieniem żalu wyszłam z pomieszczenia. Opuszczałam bezpieczną przystań. Minęłam pokój rodziców – w ich ramionach znajdowałam ukojenie, kiedy coś mi nie szło. W oknach powiewały muślinowe zasłony, we wnętrzu unosił się zapach lawendy. Ta woń zawsze kojarzy mi się z mamą, bo mama stosuje lawendę do wszystkiego. Pali nią w kominkach, dodaje do prania, rozpyla w formie sprayu na uprasowane ubrania. Już teraz wiem, że będzie mi brakować nawet tego, że czasem miałam dosyć aromatu lawendy.
Zerknęłam jeszcze na stół w jadalni, przy którym wiele razy graliśmy w szachy i piliśmy zioła zaparzone w imbryku.
Przy drzwiach wejściowych czekali na mnie rodzice z aparatem. Mieli paskudny zwyczaj robienia mi zdjęć z zaskoczenia. Oczywiście i tym razem usłyszałam pstryknięcie migawki. Ponieważ nie lubiłam zdjęć, mama i tata dobrze wiedzieli, że jeśli nie zrobią tego znienacka, to nie będą mieli żadnych fotografii.
Nie wiem czemu, ale uznali starą pożółkłą tapetę w przedpokoju za odpowiednie miejsce do uwieczniania wszystkich ważnych momentów w moim życiu. Jak na przykład ten dzisiejszy.
– Moja kruszynka jedzie na studia – pisnęła mama i wyjęła stare pudełko ze skóry, po czym je otworzyła.
Moim oczom ukazał się srebrny naszyjnik z sierpem księżyca. Był w naszej rodzinie od pokoleń. Znałam jego historię na wylot, bo mama przez całe wakacje opowiadała z przejęciem, że naszyjnik przynosi szczęście kobietom, które wyprowadzają się z domu. Tata zrobił dwa zdjęcia mojej napiętej miny podczas rytuału zakładania ozdoby na szyję. Czułam jeszcze większą presję niż przed minutą. Pochodziłam z rodziny lekarskiej, wszyscy mieli stopnie naukowe doktora i liczne nagrody. Próbowałam zapanować nad wyrazem twarzy i wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu.
– Uśmiechnij się ładnie! – polecił mi tata.
Nie miałam siły tego komentować, więc po prostu wciągnęłam buty i zaczęłam je wiązać. Rodzice często mnie wkurzali, ale wiedziałam, że będę bardzo za nimi tęsknić.
Pospiesznie założyliśmy jesienne okrycia i wyszliśmy na oświetlony słońcem podjazd. Naciągnęłam kaptur płaszcza, żeby osłonić się przed jaskrawym światłem. Stanęłam na schodkach ganku i wzięłam głęboki oddech. Już wkrótce miałam zrobić pierwszy krok w nieznane. Serce biło mi mocno i nierówno, kiedy wysunęłam stopę przed siebie. Moją głowę wypełniało mnóstwo myśli i obaw, odczuwałam zarówno ekscytację, jak i ogromny strach. Przymknęłam powieki i zrobiłam krok, powtarzając sobie, że zostawiam niezaradną i nielubianą Judie za progiem.
Tata, sapiąc, wrzucił moje bagaże do auta. Z wymuszonym uśmiechem opuściłam podjazd naszego niewielkiego domu na przedmieściach Teesside.
Cztery godziny później samolot wylądował w deszczowej Walii. Ciągnęłam walizkę za sobą, mijając ludzi zebranych na lotnisku. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tyle osób naraz w jednym miejscu. W wielkiej hali o wysokim suficie podróżni wyglądali jak spieszące się mrówki z bagażami. Ciążył mi plecak wypełniony książkami. Z przewieszoną przez ramię dodatkową torbą czułam się jak wielbłąd w karawanie. Mimo szarości pokrywającej cały świat moje serce rozgrzewało rozpalone słońce. Może powinnam być przerażona, bo nowe miasto, nowi ludzie, nowe środowisko. Tymczasem już nie mogłam doczekać się pierwszych zajęć, które miały się odbyć po weekendzie. Za taksówkę z lotniska zapłaciłam jak za zboże, więc mój entuzjazm trochę przygasł. Taksiarz nie był specjalnie szczęśliwy, kiedy zaczęłam się kłócić, w końcu jednak zgodził się zejść trochę z ceny. Wysiadłam z auta niemile zaskoczona. Przemiły kierowca wyrzucił moje bagaże na chodnik, złorzecząc pod nosem.
Spojrzałam z zachwytem na strzeliste budowle w stylu gotyckim, pobudowane na planie podkowy. To tutaj mieściły się akademiki, między którymi rozpościerał się zielony plac pełen ławek. Mój wzrok przyciągnęła wierzba płacząca, rosnąca nieopodal ogromnych wrót wejściowych okolonych zielenią bluszczu. Zaczynałam odczuwać coraz silniejsze wibracje, jakby cały uniwersytet był przesiąknięty mistyczną energią. Kamienne łuki i kolumny wyglądały, jakby były utkane z szarych nici, w okrytych cieniem kątach zauważyłam delikatny taniec mgieł, subtelnie ukrywających część ozdób architektonicznych.
Obserwowałam kręcących się tu profesorów – niektórzy z nich dumnie nosili togi, symbol mądrości i autorytetu, podczas gdy inni wyglądali bardziej swobodnie w marynarkach. Spacerujący studenci, pełni energii i zapału do nauki, przemieszczali się między budynkami, wymieniając pozdrowienia.
Zaczerpnęłam głęboko tchu i uśmiechnęłam się szeroko. Czekał mnie cudowny czas wypełniony obcowaniem z literaturą – będę przekładać pożółkłe stronice, siedząc przy urokliwym kamiennym kominku. W tych murach miałam nadzieję poznać prawdziwych przyjaciół, którzy podzielają moją pasję do literatury angielskiej. Wyobraziłam sobie, że będziemy spędzać wieczory w bibliotece, gubiąc się w światach literackich arcydzieł.
Być może spotkam przystojnego i kulturalnego studenta, z którym będę chodzić pod rękę po parkowych ścieżkach, delektując się romantycznymi chwilami i rozmawiając o Szekspirze. A może odnajdę tu swoją drugą połówkę?
Taksówkarz ruszył z piskiem opon i ochlapał mnie brudną wodą z kałuży. Wróciłam myślami do rzeczywistości. Wytarłam twarz, po czym przeklęłam pod nosem. Chwyciłam mocno bagaże, wzięłam głęboki oddech i powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze, ruszyłam w kierunku dziekanatu. Mimo początkowych drobnych nieprzyjemności byłam gotowa wkroczyć w nowy rozdział mojego życia krokiem pełnym entuzjazmu i optymistycznym nastawieniem.
Niektórzy studenci ciągnęli za sobą ciężkie walizki, inni po prostu spędzali czas na dziedzińcu, korzystając z tego, że na pięć minut wyszło słońce. Szłam, podziwiając wspaniałości architektury, kiedy…
Auć! Dostałam piłką, którą przerzucało się kilku umięśnionych studentów. Torba zsunęła mi się z ramienia, a ja głośno syknęłam z bólu.
– Ej ty, _marshmallow_, podaj piłkę! – Usłyszałam.
Spojrzałam na blondyna z szeroką szczęką, który kiwał na mnie palcem. Miał na sobie koszulkę uniwersyteckiej drużyny z numerem jeden w kolorach zieleni, na nogach przetarte dżinsy. Co to, do cholery, miało być? Pomasowałam obolałe ramię.
– _Marshmallow_? – zapytałam, unosząc brwi. Kucnęłam, żeby podnieść książkę, która wysunęła się i wpadła w błoto. Z wyraźnym niezadowoleniem zaczęłam czyścić okładkę palcami.
– Podaj, kurwa, piłkę! – dobiegł mnie zniecierpliwiony głos palanta. Facet zaczął robić przy tym nieprzyjemną minę.
Zrozumiałam, że nadal wysyłam sygnały mięczaka. Nadal będę najsłabszym ogniwem. Ledwie postawiłam stopę na terenie akademików, a już drapieżnik mnie wyczuł. Co za cham! Postanowiłam, że tym razem nie dam się potraktować jak popychadło.
– Nie rozumiesz po angielsku, gapo? – zadrwił blondyn, ponaglając mnie ręką.
Ach, tak? Nerwowym gestem wsunęłam książkę do torby i uniosłam na niego wkurzony wzrok.
– Co? Mam rzucić piłkę? – Uniosłam ją do góry.
– Tak – odparł tamten mięśniak niemal z litością.
– Proszę bardzo! – powiedziałam i odrzuciłam ją w zupełnie drugim kierunku. No dobra, może to nie było zbyt dojrzałe, ale nie miałam zamiaru dawać się rozstawiać po kątach!
Twarz nieznajomego wykrzywił grymas. Byłam zbyt zajęta przerażeniem odczuwanym na widok tego nienormalnego człowieka, który teraz szedł w moim kierunku, plując śliną z wściekłości i machając rękami, by zauważyć, że ktoś złapał piłkę. Blondyn zbliżał się niebezpiecznie szybko, a mnie zdjął taki strach, że krew niemal skrzepła mi w żyłach. Kazał mi natychmiast przynieść mu piłkę w zębach.
– Orientuj się, niezdarna kujonko! – wrzasnął, wyciągając w moim kierunku umięśnione ręce.
Facet był tak przerażający i groźny, że jakaś część mnie chciała potulnie zrobić w tył zwrot, kiedy nagle piłka ze świstem przeleciała milimetry od mojej ręki i uderzyła go prosto w brzuch. To musiało boleć, bo dźwięk kojarzył się z gongiem. Wrzasnęłam z paniką, bo mężczyzna upadł i zrobił się czerwony na twarzy. Przez ułamek sekundy sądziłam, że wypluje płuca na szary krawężnik. Na twarzach jego kumpli odmalowała się histeria.
– Orientuj się. – Usłyszałam chłodny głos za plecami. Włoski stanęły mi dęba.
Odwróciłam się gwałtownie, przekonana, że ktoś stoi tuż za mną, ale chłopak, który wykonał ten rzut, był daleko. Widziałam tylko jego masywne plecy odziane w skórzaną kurtkę z nadrukiem węża oraz zarys ciemnej czupryny, kiedy szybkim krokiem odchodził od miejsca zdarzenia.
Koledzy podbiegli do blondyna, który nadal nie mógł wydusić słowa i trzymał się za obolały brzuch. Zieleń jego koszulki mocno kontrastowała z czerwienią skóry. Pod włosami na czole dostrzegłam perlisty pot, a na skroniach mocno widoczne żyły. Odwróciłam wzrok od dręczyciela.
– Czekaj! – krzyknęłam za chłopakiem, który mi pomógł.
Zatrzymał się na chwilę i odwrócił głowę tak, że zobaczyłam zarys jego profilu. Był już bardzo daleko, koło wierzby rosnącej na drugim końcu trawnika. Uniósł rękę na dwie sekundy, a potem ją opuścił. Mogłam biec za nim z walizkami przez trawnik i wrzeszczeć jak wariatka, ale nie miałam zamiaru robić z siebie widowiska. Prędzej czy później na siebie wpadniemy i wtedy mu podziękuję.
Jeśli oczywiście nie zdenerwuję się na tyle, by zapomnieć języka w gębie. To mi się zdarzało zdecydowanie zbyt często. Chwyciłam rączkę walizki i pognałam w kierunku wejścia, bo znowu zaczęło padać. Możliwe, że po drodze posłałam piłkę kopniakiem na drugi koniec dziedzińca. Ostatni raz zerknęłam na leżącego mężczyznę, dookoła którego zebrali się koledzy. Jeden z nich chyba dzwonił po pogotowie.
Poprawiłam pasek torby na ramieniu i ruszyłam w kierunku wejścia z wielką archiwoltą, na której przedstawiono kręgi piekieł. Cieszyłam się, że wśród studentów są i tacy, którzy stają w obronie słabszych. To w końcu porządny uniwersytet, gdzie studiują dojrzali i oczytani ludzie. Ten neandertalczyk musiał być tak zwanym wyjątkiem od reguły.
Weszłam do środka przez masywne drzwi. Po raz kolejny mnie zamurowało. Znalazłam się w wysokim holu, zalanym kolorowym światłem przesączającym się przez okna z witrażami. Wysmukłe kolumny wznosiły się ku łukowatemu sklepieniu. Na posadzce z ciemnego marmuru odbijało się migotliwe światło z elektrycznych kandelabrów, co nadawało temu miejscu majestatu. Na starych ławkach pod ścianami siedziało kilkoro studentów z opasłymi tomiszczami na kolanach, a na ścianach wisiały malarskie portrety wybitnych profesorów i naukowców.
Nie zdążyłam podejść do drzwi recepcji, żeby się zameldować, kiedy poczułam, że ktoś mnie bierze pod rękę.
– Mów mi Maddie. Co to, do diaska, było? – Pucołowata blondynka pospiesznie wyrzucała z siebie słowa. Różowy kardigan i podarte dżinsy, które miała na sobie, nie pasowały do tego miejsca. W dodatku włosy związała grubą puchatą frotką – taką z piórkiem. Na białych zębach, między wargami błyszczącymi od perłowego błyszczyku, dostrzegłam aparat.
– Nie mam…
– Zaczepiło cię najgorętsze ciacho w historii tego akademika! – zapiszczała mi do ucha. – Jaki jest twarzą w twarz?
Przypomniałam sobie kolesia, który zmieszał mnie z błotem.
– Czerwony – odparłam bez zastanowienia.
– Co? – Maddie posadziła mnie na twardym siedzisku, jednocześnie podając mi podkładkę z długopisem, na którym dostrzegłam logo Mooxford University zapisane gotykiem. Spojrzałam na formularz. Na górze widniał ten sam symbol. – Podpisz tu, tu i tu. A tutaj wpisz swój numer telefonu i adres mailowy.
Prawdę mówiąc, trochę kręciło mi się w głowie. Trzęsącą się od emocji ręką podpisałam się na dokumentach. Podkładka zniknęła z moich dłoni zastąpiona kluczem.
– Dziękuję, Harry! – Maddie machnęła do portiera i znowu wzięła mnie pod łokieć.
Facet pogroził jej palcem.
– Tak naprawdę nie ma na imię Harry, ale taką mu nadaliśmy ksywę. No wiesz, Harry Portier.
Parsknęłam śmiechem, podczas gdy Maddie ładowała moje bagaże i mnie samą do wąskiej drewnianej windy.
Dotarłam do swojego pokoju tylko dlatego, że nowa koleżanka znała drogę i włożyła klucz do zamka. Ale co teraz? Omiotłam spojrzeniem surowe wnętrze wyłożone dębową klepką.
Dwa łóżka zasłane lnianą pościelą stały w przeciwległych rogach pomieszczenia. Szeroki parapet okna pomiędzy nimi zachęcał, by położyć na nim koc, kilka poduszek i oddać się lekturze przy blasku zachodzącego słońca.
Położyłam plecak na biurku, którego nie powstydziłby się jakiś znany adwokat, rozpięłam go, po czym zaczęłam wyciągać książki i ustawiać je na regale z ciemnej politury.
– Jestem starościną – ogłosiła Maddie, przypominając o swojej obecności. – No więc… jaki on jest?
Dopiero teraz udało mi się jej dokładniej przyjrzeć. Piegi pokrywały prawie każdy centymetr jej twarzy w kształcie serca, niebieskie oczy błyszczały od emocji. Jej dziwne zainteresowanie tym nieprzyjemnym mięśniakiem zaczynało być niepokojące. Usiadła na parapecie i zdjęła tę niedorzeczną gumkę z głowy, jasne włosy rozsypały jej się na ramiona.
– Był bardzo niekulturalny – odparłam, poprawiając okulary, które zjechały mi z mokrego nosa. Wyciągnęłam telefon i zaczęłam pisać wiadomość do rodziców, że jestem już w akademiku.
– Ale jest gorący! – zachwycała się dalej Maddie, od nowa czesząc się w kok.
Wyraźnie zignorowała moją odpowiedź. Gorący? Możliwe, że miał jakieś tam mięśnie, oczy i tak dalej, ale nie zwróciłam uwagi na ten aspekt jego osoby.
– A kim był ten drugi? – zapytałam.
– Jaki drugi? – zapytała Maddie. – Rudy z kolczykiem w uchu?
Pokręciłam głową.
– Brązowowłosy adonis z tatuażem?
Kolejne zaprzeczenie.
– Chłopak w kurtce z wężem.
– Ach, ten. To straszny dziwak, podobno jest dziedzicem hrabiego jakiegoś tam.
Podłączyłam telefon do ładowarki, bo bateria była już na wyczerpaniu.
– Jakim cudem udało ci się dowiedzieć tych wszystkich rzeczy jeszcze przed rozpoczęciem roku?
– Żartujesz?
Uniosłam brew.
Maddie się rozpromieniła. Założyła frotkę na zawinięte w supeł włosy, z jej nowego koka już zdążyło uciec kilka kosmyków.
– Sprawdziłam listę przyjętych w internecie, a potem zaczęłam wyszukiwać. Victor jest enigmą, nie ma żadnego konta w socialach. Znalazłam jego nazwisko w książce o szlachcie z dziewiętnastego wieku.
– Aha.
Niektórzy chyba nie mają swojego życia. Przyznaję się bez bicia, również miałam wysokie oczekiwania wobec nowych znajomych. Na szczęście nie pogięło mnie na tyle, żeby googlować ludzi z roku.
– No więc. Kevin Jones. – Tęczówki Maddie niemalże zaczęły zamieniać się w serduszka. – Kapitan drużyny w liceum, stypendium sportowe, prawdziwy talent.
Nie byłam zaskoczona. Wyjrzałam przez okno. Na trawniku już pojawili się ratownicy medyczni, którzy badali brzuch poszkodowanego. Kiedy podnieśli mu koszulkę, mignął mi ogromny siniak. Ten drugi chłopak nieźle mu przywalił.
– Ale on jest dzielny, nawet nie jęknął – stwierdziła Maddie z zachwytem, który zaczął poważnie działać mi na nerwy.
– Bo nie mógł z siebie wydusić słowa.
– Prawdziwy bohater – zapiała, składając ręce na sercu i nadal wyglądając przez okno.
Tak, to chyba jakaś wariatka.
Nie miałam ochoty dłużej mieć z nią do czynienia, więc uprzejmie wyprosiłam ją na zewnątrz.
– Muszę się położyć. Strasznie boli mnie głowa. Koszmar – pożaliłam się, otwierając szeroko drzwi i teatralnie kładąc rękę na czole.
– Zrobi ci się lepiej, jak się przewietrzysz. Może skoczymy na piwo?
Zrozumiałam, że żadna wymówka nie zadziała, więc złapałam ją za łokieć i wyprowadziłam na korytarz.
– Nie. Na razie! – Zamknęłam drzwi, uniemożliwiając jej dalszy ciąg wypowiedzi.
Opadłam na miękkie poduszki i ukryłam twarz w dłoniach. Absolutnie nic się nie zmieniło. Nadal nie lubię ludzi, sprawiają, że czuję się niekomfortowo. Albo jak nic niewarty śmieć. Jak ten cały Kevin mógł od razu tak bezczelnie mnie ocenić! Nawet nie zamienił ze mną słowa, a już przylepił mi łatkę kujonki. To Mooxford, na Boga, tu dostają się same kujony! Najlepsi z najlepszych. Czy to przez okulary? Zdjęłam je i przyjrzałam się oprawkom. Nie mieliśmy kasy, żeby wymienić je na coś modnego. Nosiłam stary model, na który rodzice się zdecydowali, bo był w promocji.
O szyby łukowatego okna zaczął zacinać deszcz. Cieszyłam się ciszą i spokojem niecałe dwie godziny. Ktoś zapukał do drzwi. Usłyszałam trajkotanie Maddie na korytarzu. Naciągnęłam na twarz poduszkę, udając, że mnie nie ma.
Niestety osoba po drugiej stronie miała klucz.
– A to twoja nowa współlokatorka, Judie! – powiedziała Maddie do nowo przybyłej.
Dziewczyna zdjęła kapelusz, ukazując obcięte na jeżyka włosy, i spojrzała na mnie niechętnie. Zagryzła wargi pomalowane na ciemny granat.
– To Hannah – kontynuowała Maddie. – No dalej, Judie, przywitaj się z naszą nową psiapsiółą.
Nieznajoma najwyraźniej nie podzielała jej entuzjazmu. Nadmuchała balon z gumy, po czym weszła, tupiąc glanami o podłogę. Pod siatką kabaretek dostrzegłam zawiłe tatuaże oplatające jej uda.
– Gapisz się? – zapytała, gromiąc mnie wzrokiem przez ramię.
– Yyy… nie.
– I co, Judie? Lepiej się czujesz? – zapytała Maddie troskliwie, przysiadając na moim łóżku. – Podobno Kevinowi nic nie będzie, ale musi zawiesić treningi. Mnie też dziś strasznie bolała głowa, ale wzięłam tabletkę…
– Naprawdę kiepsko się czuję – odparłam. Łopatkami uderzyłam o materac i zamknęłam oczy, czekając, aż Maddie sobie pójdzie.
Ona jednak nadal siedziała twardo na moim łóżku.
– Pomyślałam, że możemy sobie zrobić dzisiaj babski wieczór – zagaiła tym swoim wkurwiająco radosnym tonem. – Zamówimy pizzę i w piżamach pooglądamy _Przyjaciół_ na laptopie.
Po moim trupie. Z mojego gardła wydobył się jęk.
– Wolę iść do pubu – bąknęła Hannah, wrzucając swoje ubrania na półki. Jej tiulowe spódnice i dziwne buty z brokatem zajęły prawie całą szafę.
– Do pubu? – spytałam.
– Tak. Takie miejsce, gdzie podają piwo i takie irytujące dziewczyny jak wy robią się bardziej znośne – powiedziała.
– Sama jesteś irytująca – odparłam.
– Zgadza się. – Strzeliła balonem z gumy i wskazała drzwi. – Idziemy, czy będziemy zamulać w pokoju jak ostatnie przegrywy?
– Ja nie jestem przegrywem – zaprotestowała Maddie.
Bunt zaiskrzył także w moim wnętrzu.
– Owszem, jesteś – stwierdziła Hannah. Otrzepała pyłek ze stylowego kapelusza i umieściła go na głowie, po czym wetknęła dłonie w kieszenie płaszcza.
Westchnęłam przeciągle i wstałam z łóżka. Maddie najwyraźniej nie miała ochoty się zamknąć ani zmyć, więc żywiłam nadzieję, że kiedy napiję się piwa, to jej towarzystwo przestanie mi przeszkadzać.
Pół godziny później siedziałyśmy w zatłoczonym pubie o wdzięcznej nazwie Katakumby. Lokal znajdował się w piwnicy jednej z kamienic i wzbudzał we mnie uczucie dyskomfortu. Z sufitu oświetlonego migającym światłem świec zwisały prawdziwe pajęczyny, a stoły miały kształt trumien. Maddie dla żartu zapukała w pokrywę. Hannah przyniosła nam po kuflu zimnego złocistego piwa. Usiadła na beczce, uśmiechając się figlarnie.
– Fajne miejsce, nie?
Potaknęłam bez przekonania. Nad głową Hannah powieszono czerep zombiaka, na który starałam się nie patrzeć. Tylko tutaj znalazłyśmy wolny stolik. Ciekawe dlaczego. Rozmowa ewidentnie kulała. Maddie zasypywała nas swoimi opowiastkami dotyczącymi studentów. Słuchając jej jednym uchem, przyłożyłam szkło do ust.
Po pierwszym łyku się skrzywiłam.
– Nie lubisz pszenicznego? – zapytała Hannah.
– Nigdy nie piłam piwa – przyznałam się.
– No co ty?! – Hannah spojrzała na mnie, jakbym oznajmiła, że na zewnątrz czeka na nas rakieta, którą polecimy na Marsa. – Wolisz wino? Coś mocniejszego?
– Próbowałam tylko szampana w dniu, kiedy ogłoszono wyniki egzaminów.
Koleżanki przyglądały mi się z niedowierzaniem.
– Dobre – skłamałam, podnosząc kufel do toastu. – Zdrówko.
Po kilku łykach piwo zaczęło mi smakować. A może inaczej: jego smak przestał mi przeszkadzać. Po wypiciu połowy kufla zrobiłam się wesoła. Bawiło mnie wszystko, co powiedziała Maddie. Dosłownie wszystko.
– O, hrabia – wymruczała znienacka, na co wybuchnęłam kolejnym głośnym śmiechem.
Podążyłam za jej wzrokiem i dosłownie zderzyłam się z ciemnym jak węgiel spojrzeniem mężczyzny w skórzanej kurtce. Zabrakło mi tchu w piersi. Ciemne włosy, wilgotne i zmierzwione, okalały symetryczną twarz, nozdrza idealnie równego nosa się rozszerzyły, nadając mu groźny wygląd. Obserwowałam jego palce, kiedy powiódł nimi po meszku zarostu. A on wbijał skupiony wzrok we mnie. Czułam się rozkładana na czynniki pierwsze, analizowana. Miałam nadzieję, że między nami nawiązała się nić porozumienia, że on widzi we mnie kogoś więcej niż nudną kujonkę w niemodnych okularach. Facet odwrócił się do baru, żeby zamówić piwo.
Gapiłam się z otwartą buzią na tył jego czaszki.
– Judie – szepnęła Maddie.
Nie zareagowałam.
– Judie! – Nacisk w jej głosie był wyczuwalny. Szarpnęła za rękaw mojego burego swetra, sprowadzając mnie na ziemię.
Z trudem oderwałam wzrok od tego intrygującego mężczyzny.
– Co?
– Co: co? Wyglądasz żałośnie z otwartą gębą i tym maślanym wzrokiem. – Teraz to Hannah się odezwała.
Ściągnęłam brwi, obiecując sobie, że nie będę już tak się w niego wgapiać.
Odsunęłam od siebie kufel, po alkoholu mogłam stracić kontrolę i zrobić coś głupiego. Wcześniej pomyślałam, żeby do niego podejść, ale… teraz wydawało mi się to abstrakcyjne. Mężczyzna okazał się tak oszałamiający, że krew krzepła mi w żyłach na myśl o rozmowie z nim. Byłam żałosna, nigdy nie odważę się do niego zagadać.
Deszcz znowu bębnił o szyby, do środka wchodziło coraz więcej ludzi. Hrabia zajął miejsce na tyłach pubu i przyglądał się wszystkim czujnym wzrokiem. Jego piwo stało nietknięte, wodził jedynie smukłym palcem po spotniałym szkle. Nie żebym mu się przyglądała. Rzuciłam tylko szybkie spojrzenie w drodze do łazienki.
Maddie nie powstrzymywała się tak jak ja i piła jeden kufel za drugim.
– Po dziedzińcu wczoraj kręcił się jakiś wariat – opowiadała jedną ze swoich niestworzonych historii. – Mówię wam. Kazał nam wszystkim otworzyć oczy i się opamiętać, nim będzie za późno.
– Ja też go dziś widziałam – mruknęła Hannah. – Paplał o tym, że wszyscy zginą. W końcu jeden z profesorów się wkurzył i go wyprowadził.
– Wariat – powtórzyła Maddie, kręcąc kółka palcem na czole, a potem wybuchnęła śmiechem.
Piwo w jej kuflu szybko się kończyło i mogłam się założyć, że już kręciło jej się w głowie. Miała ewidentny problem z utrzymaniem pionu w drodze do baru.
Kiedy zaczęła cytować z pamięci dialogi z _Przyjaciół_, stwierdziłyśmy zgodnie, że nadszedł na nas czas. Zakładałyśmy płaszcze przy drzwiach, gdy włoski na karku stanęły mi dęba. Zaryzykowałam spojrzenie przez ramię i zamarłam. Mężczyzna w skórzanej kurtce nadal siedział sam przy stoliku i przyglądał mi się znad kufla niebezpiecznie spokojnym wzrokiem. Może czekał, aż do niego podejdę i mu podziękuję? Z jakiegoś powodu nie miałam na to ochoty. Serce waliło mi jak oszalałe pod jego przeszywającym spojrzeniem. Ten koleś patrzył na mnie tak, jak jeszcze nigdy żaden mężczyzna. Nie widział we mnie nudnej kujonki, tylko dziewczynę, którą darzył zainteresowaniem. I to mnie bardzo zestresowało. Poza tym było coś niebezpiecznego w jego spojrzeniu, co wzbudzało we mnie dyskomfort.
Maddie otworzyła skrzypiące drzwi i chłodne powietrze owiało moje gorące policzki. Kiedy drzwi się zamknęły, odgradzając mnie od tego intensywnego spojrzenia, zalała mnie fala ulgi.
Wyszłyśmy na wilgotny po deszczu chodnik. Latarnie rzucały blade trupie światło na ulice, po których spacerowali weseli studenci. Może nie będzie tak źle? Może uda mi się z nimi zaprzyjaźnić?
Z trudem ciągnęłam Maddie, bo jej ciało było bezwładne i ciężkie.
– Muszę do toalety – zakwiliła, prawie mnie przewracając.
– Tam! – Hannah wskazała drewniane drzwi ze złotym napisem.
Wtoczyłyśmy się do środka innego pubu i zaczęłyśmy się przepychać w kierunku łazienek. W przeciwieństwie do Katakumb było tu na swój sposób przytulnie. Złote światło otulało wnętrze wyłożone boazerią. Na ścianach wisiały karykatury i satyryczne rysunki.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy Maddie zastała wolną kabinę. Hannah przytrzymała jej włosy, kiedy moja nowa koleżanka przechyliła się w kierunku sedesu. Rozległ się nieprzyjemny dźwięk wymiotowania. Zamknęłam butem pokryte napisami i rysunkami drzwi, żeby nowo przybyłe dziewczyny nie zobaczyły Maddie w takim stanie. Popatrzyłam na siebie w lustrze i przeczesałam rozwichrzone włosy palcami. Hannah pomogła Maddie się obmyć w umywalce obok.
Kiedy znowu przepychałyśmy się w stronę wyjścia, usłyszałam znajomy głos.
– Ej, _marshmallow_! Podejdź.
Kevin Jones we własnej osobie świętował początek roku razem z przyjaciółmi. Siedzieli na miękkiej kanapie wyściełanej czerwonym aksamitem. Pomachał do mnie jak najlepszy przyjaciel i zaprosił mnie gestem do stolika, pośrodku którego stał wielki dzban piwa z pianą na wierzchu.
Matko jedyna, ile on wypił? A może od leków przeciwbólowych pomieszało mu się w głowie? Odmachałam mu sztywno, ale zaraz jego goryle wstali i chwycili mnie pod łokcie. Ich mięśnie wypełniały ciasno takie same zielone koszulki z numerami graczy. Jones zdążył się przebrać po incydencie z piłką. Teraz miał na sobie czarną koszulę z krótkim rękawem i naszywką znanej marki.
Bliźniacy, którzy mnie podtrzymywali, kojarzyli mi się z dwoma wężami, które wykonują bezwzględnie rozkazy swojego pana. Nawet mieli ulizane do tyłu włosy. Ich paciorkowate oczy błyszczały nieprzyjaźnie. Zostałam siłą zaprowadzona przed oblicze tego pacana. Blondynka z grubą kitą siedziała obok niego i przyglądała mi się kpiąco. Zauważyłam, że miała bardzo mocno zaakcentowane makijażem usta i brwi. Czerwona bluzka ze złotym napisem „Born Perfect” opinała jej zgrabne ciało. Zmierzyła mnie spojrzeniem. Wiedziałam, że jestem surowo oceniana. Wspomnienie nieprzyjemnych uczuć, kiedy popularne dziewczyny drwiły ze mnie w licealnej toalecie, uderzyło mnie niczym cios pięścią w żołądek. Byłam przedmiotem kpin średnio raz w tygodniu.
– Posłuchaj, chciałem przeprosić za tamto – rzekł z szerokim uśmiechem Kevin i wyciągnął dłoń przez stół.
O proszę, a może jednak warto wierzyć w ludzi. Nie wszyscy są takimi świniami, na jakich wyglądają. Naiwnie wierząc w jego szczere intencje, ujęłam oferowaną dłoń.
– Spoko.
Poczułam silny uścisk. Koleś pociągnął mnie w swoim kierunku. Zachwiałam się i oparłam o kant stołu brzuchem.
– Powiedz swojemu fagasowi, że jeszcze się policzymy – wyszeptał, niemalże miażdżąc mi dłoń.
Poczułam zimną ciecz spływającą po mej głowie i szyi. Panna Born Perfect wylała mi piwo na włosy. Próbowałam się wyrwać, ale ten palant trzymał mnie, dopóki kufel nie został opróżniony. Słysząc szydercze śmiechy i drwiny, poczułam się jak w liceum. Zdegradowana do roli podczłowieka, kogoś, kto żyje tylko po to, by z niego szydzić. Ostatkiem sił udało mi się uderzyć go dokładnie w siniak. Jęknął i złapał się za brzuch. Odsunęłam się gwałtownie, nadal czując smród jego oddechu na policzku. Piwo ściekało mi po twarzy, złote krople zawędrowały pod kołnierzyk. Przetarłam twarz dłonią.
– Trzymajcie się ode mnie z daleka – warknęłam, co wywołało kolejny wybuch śmiechu.
Ze zlepionymi od piwa włosami musiałam wyglądać żałośnie. I tak się czułam. Serce waliło mi jak szalone, a żołądek zakręcał w supeł ze strachu i upokorzenia. Stwierdziłam jednak, że nie dam im tej satysfakcji i nie pokażę po sobie, jak mi przykro.
– To dopiero początek! – obiecała blondynka oślizgłym tonem, zaplatając ręce na piersi i patrząc na mnie z pogardą.
Zadarłam brodę i odwróciłam się na pięcie.
Przy akompaniamencie złośliwych komentarzy opuściłyśmy z przyjaciółkami to okropne miejsce.
Gwałtownym krokiem uciekałam w kierunku autobusu, który miał nas zawieźć do akademika. Chciało mi się ryczeć, bo to wszystko do złudzenia przypominało mój pierwszy dzień w liceum. Tylko wtedy jedna z wrednych dziewczyn wysmarowała mi twarz pasztetem z tekstem „Swój ciągnie do swego”. Moje życie było pasmem beznadziejnych wydarzeń i upokorzeń.
Nagle zderzyłam się z twardą klatką piersiową. Uniosłam wzrok i utonęłam w dzikim spojrzeniu. Moje serce zatrzepotało z przerażenia, bo okazało się, że przede mną stoi nikt inny jak właśnie chłopak w skórzanej kurtce z wężem.
– Co ci powiedział? – odezwał się satynowym głosem.
Otworzyłam usta, zapominając o wszystkim innym. Nie pamiętałam nawet, jak się nazywam.2
Judie
Co ci powiedział? – powtórzył.
Przyglądałam mu się ze zdziwieniem. Moje palce nerwowo miętosiły skrawek szarego płaszcza. Ten mężczyzna wydawał mi się taki piękny, a jednocześnie przerażający i silny. W jego spojrzeniu migotało coś, co kojarzyło mi się z polującą panterą. Omiotłam wzrokiem muskularne ramiona okryte skórzaną kurtką, a potem spojrzałam na zgrabne nogi odziane w czarne dżinsy. Przełknęłam ślinę i uniosłam głowę. Jego uniesione brwi przypomniały mi, że o coś mnie pytał.
– Hę?
W ciemnych oczach, zaledwie o ton jaśniejszych od czarnych włosów, zalśnił cień irytacji. Zdawałam sobie sprawę, że to nie było zbyt elokwentne. Teraz gapiłam się na jego włosy. Gęste, czarne jak skrzydło kruka, przycięte nieco po bokach i dłuższe na czubku głowy. Nosił fryzurę, która z pozoru wyglądała na artystyczny nieład, ale sądziłam, że wcale nie była dziełem przypadku.
– Co powiedział ci Jones?
Kiedy mówił, spojrzałam na jego idealnie wykrojone wargi. Potem przymknęłam oczy, bo potrzebowałam się skupić. Nie chciałam go bardziej denerwować.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej