- promocja
- W empik go
Blackout - ebook
Blackout - ebook
Pewnego zimowego dnia w całej Europie następuje przerwa w dostawie prądu – pełne zaciemnienie. Włoski informatyk i były haker Piero Manzano podejrzewa, że może to być zmasowany elektroniczny atak terrorystyczny. Próbując ostrzec władze, sam zostaje uznany za podejrzanego. W próbie rozwiązania zagadki stara się mu pomóc dziennikarka Lauren Shannon. Im bliżej będą prawdy o przyczynie zaistniałej sytuacji, tym większe ich zaskoczenie oraz niebezpieczeństwo, na jakie się narażają.
Tymczasem Europa pogrąża się w ciemności. Zaczyna brakować podstawowych środków do życia: wody, jedzenia, ogrzewania. Wystarczy kilka dni, by zapanował chaos na niespotykaną skalę. Thriller naukowy „Blackout” (i powieść sensacyjna w jednym) realistycznie przedstawia prawdziwie czarny scenariusz wydarzeń, których prawdopodobieństwo jest tym większe, im bardziej nasze codzienne życie uzależnione jest od elektroniki. Dopóki jest prąd, jesteś bezpieczny...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9747-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piero Manzano jak oszalały kręcił kółkiem we wszystkie strony, podczas gdy zderzak jego alfy nieuchronnie przybliżał się do jasnozielonego auta przed nim. Słyszał ślizgające się opony, w lusterku wstecznym widział reflektory samochodów jadących za nim. Zaraz nastąpi zderzenie. Zaparł się rękami o kierownicę, już słyszał w wyobraźni ten paskudny odgłos, kiedy dwie karoserie wgniatają się jedna w drugą.
Ta chwila się wydłużała. Z idiotyczną niedorzecznością pomyślał o czekoladzie, o prysznicu, który zamierzał wziąć za dwadzieścia minut w domu, o kieliszku wina na kanapie po kąpieli i o spotkaniu z Carlą albo z Paulą w najbliższy weekend.
Z gwałtownym szarpnięciem alfa stanęła milimetr od zderzaka tamtego drugiego. Manzana wcisnęło w fotel. Na ulicy było ciemno choć oko wykol, światła sygnalizatora, przed sekundą jeszcze zielone, zgasły, pozostawiając tylko mglistą poświatę na jego siatkówce. Otoczył go infernalny ryk klaksonów i zgrzyt metalu. Od lewej przybliżały się z obłędną prędkością reflektory jakiejś ciężarówki. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stało jasnozielone małe autko, przez deszcz iskier śmignęła niebieska ściana. Potężny wstrząs cisnął głowę Manzana o boczną szybę, jego pojazd zaczął się kręcić jak karuzela, dopóki nie zatrzymało go kolejne uderzenie.
Oszołomiony podniósł wzrok i próbował rozeznać się w sytuacji. Jeden z reflektorów samochodu oświetlał płatki śniegu tańczące nad mokrym asfaltem. Od pokrywy chłodnicy oderwała się jakaś blacha. Kilka metrów przed sobą widział tylne światła ciężarówki.
Nie zastanawiał się długo. Drżącymi palcami odpiął pas, odszukał po omacku swój telefon komórkowy i wyskoczył z auta. Apteczkę i trójkąt ostrzegawczy znalazł w bagażniku. Wprawdzie nie miał pojęcia o udzielaniu pierwszej pomocy – od egzaminu na prawo jazdy dwadzieścia pięć lat temu jego zabiegi medyczne ograniczały się do przyklejania plastra lub walki z katarem – chwycił jednak kuferek i trójkąt i puścił się pędem. Po drodze zerknął na swój samochód. Z lewej przedniej części niewiele pozostało, a lewe przednie koło ciężarówka głęboko wgniotła w sprasowaną karoserię.
Drzwi kierowcy w ciężarówce były otwarte. Manzano okrążył szoferkę i znieruchomiał.
Światła samochodów na przeciwległym pasie tworzyły upiorną scenerię. Również po tamtej stronie doszło do kilku stłuczek i ruch zamarł. Jasnozielone autko było zgniecione na szerokość fotela kierowcy i utknęło ukośnie pod zderzakiem ciężarówki. Spod jego maski albo tego, co z niej zostało, unosiła się para, przesłaniając wszystko białą mgiełką. Całkowicie zniekształcone drzwi kierowcy szarpał w tę i we w tę krępy, niewysoki mężczyzna w pikowanej kamizelce. Pewnie kierowca ciężarówki, domyślił się Manzano. Widział, że facet wrzeszczy, ale wszechobecny zgiełk klaksonów zupełnie go zagłuszał. Na miejsce wypadku podbiegało coraz więcej ludzi. Na widok tego, co zobaczył, ugięły mu się kolana.
Pod wpływem siły uderzenia fotel kierowcy został wyrwany z zamocowań i dosłownie posadzony na kolanach pasażerki. Kierowca zwisał bezwładnie zza pasa bezpieczeństwa z dziwnie przekręconą głową, przed nim sflaczała poduszka powietrzna. Pasażerce widać było tylko jedną rękę i głowę. Twarz była umazana krwią, przymknięte powieki trzepotały. Usta poruszały się niemal niezauważalnie.
Wysiłki kierowcy ciężarówki nie przyniosły żadnego rezultatu.
– Karetka! – krzyknął do mężczyzny. – Niech pan wezwie karetkę!
Ranna pasażerka wciąż coś szeptała, Manzano jednak nic nie rozumiał. Desperacko szukał jakiejś oznaki życia w twarzy kierowcy. Przez zbitą szybę sięgnął jego szyi. Pulsu nie sprawdza się na przegubie ręki, tyle pamiętał. Nie wyczuł niczego. Gdy obmacywał szyję dalej, głowa opadła do przodu nienaturalnie nisko. Manzano odskoczył przerażony, omal nie zwymiotował.
– Brak zasięgu! – zawołał mężczyzna w pikowanej kamizelce.
Wargi pasażerki przestały się poruszać. Jedynie małe krwawe bąbelki w kącikach ust tworzące się przy każdym oddechu świadczyły o tym, że kobieta wciąż żyje.
– Karetka! Czy ktoś wezwał karetkę?
– Już jadą! – odpowiedział jakiś mężczyzna w garniturze, na którego ramionach osiadały płatki śniegu.
Manzano nie wiedział, czy jego twarz jest mokra od śniegu, czy od łez.
Tymczasem naokoło zebrało się tylu gapiów, że światło z samochodowych reflektorów przedzierało się zaledwie wąskimi smugami do miejsca zdarzenia. Ludzie stali w śnieżycy i rozdziawiali gęby.
Manzano nawoływał, żeby się rozeszli, ale nikt nawet nie drgnął, jakby w ogóle go nie słyszeli. Dopiero teraz zauważył to, co przed wypadkiem odnotował jedynie przelotnie. Zgasły światła na ulicy. To dlatego jest tak ciemno. W ogóle ta noc wydawała się ciemniejsza niż zwykle. W tym momencie zdał sobie sprawę, że również w żadnym budynku przy Piazza Napoli i na zbiegających się tutaj ulicach nie świecą się ani okna, ani reklamy świetlne. Jedynie w dwóch oddalonych domach dostrzegł żółty blask.
– Wielkie nieba! Jak pan wygląda? – zwrócił się do niego mężczyzna w parce. – Był pan w tym aucie?
Manzano pokręcił głową.
– Dlaczego?
Mężczyzna wskazał na jego lewą skroń.
– Panu potrzebny jest lekarz. Proszę usiąść.
Teraz także Manzano poczuł pulsujące miejsce na swojej czaszce, z którego coś ciepłego sączyło mu się na szyję. Dłonie miał pełne krwi – nie wiedział, czy własnej, czy ofiar wypadku. Zakręciło mu się w głowie.
Koncert klaksonów przycichł. Najgłośniejsze i niekończące się trąbienie dochodziło z pozostałości jasnozielonego autka obok. Podczas gdy Manzano zatoczył się i oparł o karoserię, bezskutecznie broniąc się przed utratą świadomości, ten przeraźliwy ton rozdzierał noc niczym ostatnie, przeciągłe wołanie o pomoc.Rzym
Sygnał dźwiękowy pikał bez przerwy, do tego przed Valentiną Condotto mrugała na monitorach cała bateria światełek.
– Nie mam pojęcia, co się dzieje! – krzyknęła, nerwowo uderzając w klawisze. – Częstotliwość nagle skacze w górę, a potem następuje automatyczne wyłączenie. Całe północne Włochy poszły! Tak po prostu, bez uprzedzenia!
Trzy lata temu Condotto dołączyła jako operatorka systemu do zespołu centrum dyspozycyjnego w Terna na przedmieściach Rzymu. Od tamtej pory codziennie przez osiem godzin sterowała przepływem energii elektrycznej we włoskich sieciach przesyłowych, a ponadto wymianą z sieciami krajów sąsiadujących.
Kiedy po raz pierwszy weszła do tego pomieszczenia z elektronicznymi mapami na ścianach i wieloma monitorami, miała poczucie, jakby znalazła się w kulisach filmu z Jamesem Bondem. Na ścianie projekcyjnej o wymiarach sześć metrów na dwa metry na wprost niej na czarnym tle świeciły się kolorowe linie i kwadraciki. Sieć energetyczna Włoch. Po lewej i po prawej ekrany z aktualnymi danymi z poszczególnych sieci. Na biurku Condotto cztery mniejsze monitory z kolejnymi szeregami cyfr, wykresami i diagramami.
– Reszta kraju przestawiła się na żółto – odkrzyknął jej kolega, operator sieci Giuseppe Santrelli. – Mam Mediolan na linii. Chcą zwiększyć moc, ale nie dostają stabilnej częstotliwości z Enelu. Pytają, czy możemy coś zrobić.
Condotto przeklęła falę grypy. Właściwie powinna od dawna siedzieć w domu, ale kolega z kolejnej zmiany poszedł na zwolnienie lekarskie, a przewidziany zastępca leżał w łóżku już od kilku dni. Pozostała tylko ona, mimo zmęczenia.
– Sycylia też na czerwono!
System sygnalizacji: zielony kolor wskazywał, że z siecią jest wszystko w porządku. Żółty oznaczał zakłócenia. Czerwony – całkowity blackout. Dzięki europejskiemu systemowi ostrzegawczemu każdy operator w każdej chwili wiedział, jeśli gdziekolwiek w sieci groziło niebezpieczeństwo kryzysu. W czasach całkowitej globalizacji, również sektora energetycznego, była to bezwarunkowa konieczność.
Sąsiednie kraje wyglądały dobrze.
– Spróbuję przekierować trochę Francuzom, Szwajcarom, Austriakom i Słoweńcom.
Wrażliwa równowaga między sieciami ucierpiała już podczas mroźnego lutego. Jak każdej zimy poziom wody w rzekach był niski i produkcja elektrowni wodnych spadła niemal o połowę. Coroczne ograniczenie dostaw gazu przez Rosję utrzymywało się już trzy tygodnie i wywoływało poważne wąskie gardła głównie w Europie Środkowej. Zwłaszcza w godzinach szczególnego obciążenia, czyli w południe i wieczorami, konieczne było wspomożenie elektrowni przez importowanie energii. Znaczną częścią tych procesów sterowały komputery. W milisekundach regulowały przepływem energii, pozostawiając operatorom w centrach dyspozycyjnych ostateczny nadzór, przy czym musieli oni pamiętać, że częstotliwość napięcia w sieci wynosząca pięćdziesiąt herców mogła wahać się zaledwie minimalnie, ponieważ większe wahania groziły znacznymi uszkodzeniami generatorów. Przy większych wahaniach komputery automatycznie odłączały fragmenty sieci.
Świecąca na czerwono strefa na ogromnej ścianie projekcyjnej pokazywała Valentinie Condotto, że komputery wyłączyły z sieci prawie wszystkie obszary na północ od Lacjum i Abruzji. Dotyczyło to też Sycylii. Jedynie dolna połowa włoskiego buta była jeszcze zaopatrywana w prąd. Ponad trzydzieści milionów ludzi siedziało w ciemnościach.
Nagle więcej prądu dostało się do reszty sieci, co wywołało niebezpieczne wahania częstotliwości i doprowadziło do kolejnych automatycznych wyłączeń.
– Bęc! I już ich nie ma – stwierdził lakonicznie Santrelli. – Kalabria, Basilicata, części Apulii i Kampanii na czerwono. Pozostałe regiony na żółto. Popatrz! Francuzi i Austriacy też mają problemy!
– Przez nas? – spytała nerwowo Condotto.
– Nie mam pojęcia. Widzę tylko, że u Szwajcarów niektóre regiony na południu też są już na żółto. I, o dziwo, u Szwedów.
Condotto zaklęła. Jak ten Santrelli może być taki opanowany? Krzywa mocy znowu rosła. W zawrotnym tempie nadmiar energii gnał przez szeroko rozgałęzioną sieć, szukał odbiorców swojej nieposkromionej siły. Ten wywołany przez człowieka żywioł musiał się gdzieś wyładować. Condotto zastanawiała się gorączkowo nad jakimś rozwiązaniem, ujściem, gdzie ów uwięziony piorun nie wywołałby żadnej szkody. Wiele wskazywało na to, że nie tylko ona ma taki problem.Ybbs–Persenbeug
Herwig Oberstätter podniósł wzrok znad pulpitu rozdzielczego i wsłuchał się jeszcze raz. Daleko ponad jego głową rozpinał się strop hali turbin, wysoki jak w gotyckiej katedrze, zbudowany ze stali i betonu, i odbijał dudnienie generatorów w dole z powrotem w przestrzeń.
Z wąskiej metalowej kładki, która obiegała halę południowej elektrowni w połowie jej wysokości, patrzył na trzy czerwone generatory. Ich komory stały w szeregu niczym wysokie jak dom cylindry i stanowiły dopiero początek całej maszynerii. Z zewnątrz przypominały potężnych, nieporuszonych gigantów, on jednak czuł energię, która wrzała w ich wnętrzu. Napędzane przez grube jak pień stalowe rury łączące je z położonymi poniżej turbinami Kaplana wirowały w każdym generatorze tonowe magnesy, kilometry zwiniętego drutu, z prędkością stu obrotów na minutę. Powstawało zmienne pole magnetyczne i wzbudzało w przewodach statora napięcie elektryczne. W ten sposób z energii kinetycznej powstawała energia elektryczna. Mimo studiów maszynoznawczych Oberstätter nigdy nie pojął do końca tego cudu. Z tego miejsca płynęła moc, która wprawiała w ruch współczesne życie przez linie wysokiego napięcia, stacje transformatorowe i linie średniego i niskiego napięcia aż po najbardziej odległe zakątki kraju. W chwili gdy ta moc się wyczerpywała, świat na zewnątrz zamierał.
Dziesiątki metrów pod nim Dunaj niósł ponad tysiąc metrów sześciennych wody na sekundę, a wielkie jak ciężarówki łopaty turbin wytwarzały połowę najwyższej osiągalnej mocy, mimo że rzeka o tej porze roku wykazywała swój najniższy stan.
Już jako dziecko Oberstätter dowiedział się w szkole, że elektrownia Ybbs–Persenbeug pochodząca z lat pięćdziesiątych dwudziestego stulecia jest jedną z pierwszych i największych elektrowni w Austrii. Między miasteczkami Ybbs i Persenbeug w Dolnej Austrii betonowa zapora o szerokości czterystu sześćdziesięciu metrów piętrzy wody rzeki na odcinku około trzydziestu czterech kilometrów do jedenastu metrów wysokości. Ale szczegółową wiedzę zdobył dopiero wtedy, kiedy dziewięć lat temu zaczął tu pracować. Od tamtej pory kontroluje te czerwone kolosy i dogląda ich, jakby były jego dziećmi.
Wsłuchał się znowu uważnie. Przez dziewięć lat poznał swoje maszyny niemal na pamięć. A tego odgłosu nie potrafił do niczego przypisać.
Był piątkowy wieczór, ludzie wracali z pracy do domów, potrzebowali ciepła i światła i tym samym przyczyniali się do największego zużycia prądu w ciągu dnia. Chociaż austriackie elektrownie pracowały na najwyższych obrotach, o tej porze i tak konieczne było importowanie energii. Ponieważ energii elektrycznej nie da się zmagazynować, na całym świecie ludzie tacy jak on musieli wytwarzać jej dokładnie tyle, ile jej akurat potrzebowano. Jednocześnie ciągłe zmiany nawyków konsumentów energii powodowały wahania częstotliwości napięcia. Za stały poziom napięcia w sieciach odpowiadały między innymi generatory i ich prędkości obrotowe.
Nagle dotarło do niego, co słyszy. Sięgnął po swoją krótkofalówkę i połączył się z kolegami w dyspozytorni.
– Tu jest coś nie w porządku!
Przez nieprzerwany szum i trzaski głośnika usłyszał głos swojego kolegi.
– Też widzimy! Mamy nagły spadek napięcia w sieci!
Dudnienie w hali stawało się coraz głośniejsze, przerywane regularnym tłuczeniem. Oberstätter przyjrzał się nerwowo ogromnym cylindrom i krzyknął do mikrofonu:
– To mi wygląda na podwyższone napięcie. One nie wytrzymują! Zróbcie coś!
Co oni tam bredzili o spadku częstotliwości? Te generatory są przeciążone, a nie niedociążone. Kto by nagle mógł zużyć tyle energii? Generatory zachowywały się dokładnie odwrotnie – jakby spora liczba użytkowników właśnie się odłączyła. Jeśli częstotliwość napięcia w sieci jest do tego stopnia niestabilna, że ma to wpływ nawet na generatory, to znaczy, że na zewnątrz muszą występować poważne problemy. Czyżby gdzieś na dużym obszarze nie było prądu? To by znaczyło, że dziesiątki tysięcy Austriaków siedzą teraz po ciemku.
Oberstätter z przerażeniem obserwował, jak te martwe kolosy najpierw zaczęły wibrować, a potem podskakiwać. Jeśli liczba obrotów będzie za duża, własna siła odśrodkowa zniszczy maszyny. Pora na automatyczne odłączenie awaryjne.
– Wyłączyć! – wrzasnął Oberstätter do odbiornika. – Albo zaraz wszystko wyleci w powietrze!
Zamarł oszołomiony w obliczu tej niedającej się już poskromić siły, której hałas zagłuszał teraz wszystko. Trzy gigantyczne maszyny unosiły się i opadały regularnie, a on czekał tylko, jak wystrzelą przez strop hali niczym wentyl w ciśnieniowym kotle.
Potem znienacka zrobiło się ciszej.
Oberstätter czuł, jak wibracje słabną. Wstrząsy mogły trwać zaledwie sekundy, ale jemu wydawały się wiecznością.
Nagła cisza robiła upiorne wrażenie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w hali nie palą się jarzeniówki. Świeciły tylko monitory i lampki wzdłuż drogi ewakuacyjnej.
Maszyny się zatrzymały. Prawdopodobnie w tym momencie ciemności ogarnęły połowę Dolnej Austrii. A na czole Oberstättera pojawiły się kropelki zimnego potu.
– Okej, znowu dobrze się skończyło! – powiedział nieco spokojniej do krótkofalówki. – Co się tam działo u was na górze? Dlaczego nie wyłączyliście wcześniej?
– Jakie „wyłączyliście”? Mieliśmy spadek napięcia i musieliśmy puścić więcej wody.
– Tutaj wyglądało to zupełnie inaczej. Musimy najszybciej, jak się da, podnieść napięcie i wszystko zsynchronizować.
– Nie wiem, czy to będzie takie proste – rozległ się trzeszczący głos w aparacie. – Przyjdź tutaj i sam zobacz! Nie tylko u nas tak się dzieje.Brauweiler
– Szwecja, Norwegia i Finlandia na północy, Włochy i Szwajcaria na południu odpadły – wyliczał operator, któremu przez ramię zaglądał Jochen Pewalski. – Podobnie części krajów sąsiednich, Danii, Francji i Austrii, ale także Słowenii, Chorwacji i Serbii. E.ON melduje kilka deficytów, Vattenfall i EnBW są całkiem na żółto. Francuzi, Polacy, Czesi i Węgrzy też. I gdzieniegdzie plamy na Wyspach Brytyjskich.
Jochen Pewalski, szef administrujący sieciami Amprion GmbH, pracował od ponad trzydziestu lat w kompleksie niedaleko Kolonii powstałym w 1928 roku jako centrum sterowania siecią przesyłową ówczesnej nadreńsko-westfalskiej elektrowni RWE i bardzo długo znanym jako „dyspozytornia główna Brauweiler”. Gigantyczny ekran (szesnaście metrów na cztery) poprzecinany czerwonymi, żółtymi i zielonymi liniami, a także niezliczone monitory na stanowiskach pracy operatorów każdego dnia przypominały mu o odpowiedzialności, jaka ciąży na nim i na jego załodze pracującej w tym pomieszczeniu.
W Brauweiler sterowali niezawodnym rozprowadzaniem energii elektrycznej o poziomie napięcia 380 kV i 220 kV przez sieć Amprion, jedną z czterech dużych sieci niemieckich i tym samym jedną z największych sieci europejskich, i nadzorowali ten proces.
Ponadto ich zadaniem były także koordynacja i utrzymywanie równowagi systemowej na całym północnym obszarze europejskiej sieci transmisyjnej. Obszar ten obejmował Belgię, Bułgarię, Niemcy, Holandię, Austrię, Polskę, Rumunię, Słowację, Czechy i Węgry.
Od czasu uwolnienia rynku energii elektrycznej przed kilkoma laty ich zadania nabrały jeszcze większej wagi i jednocześnie stały się bardziej złożone. Prąd płynął dzisiaj tak swobodnie jak nigdy dotąd wzdłuż i wszerz Europy, z miejsca, gdzie go wytwarzano, tam, gdzie akurat panował popyt. Jeśli na przykład Austriacy nie byli w stanie wyprodukować w swoich elektrowniach wodnych wystarczająco dużo energii, by pokryła ona zapotrzebowanie w wieczornych godzinach szczytu, wtedy do gospodarstw domowych republiki docierała energia ze słowackich elektrowni atomowych. Kilka godzin później elektrociepłownie hiszpańskie pomagały Francuzom uporać się z wieczornymi obciążeniami. Ustawiczne dawanie i branie. I w ten oto sposób energia elektryczna na bieżąco równomiernie rozchodziła się po całej Europie, począwszy od sieci wysokiego napięcia aż po regionalne sieci przesyłowe, zapewniając rozsądną równowagę między wytwórcami a konsumentami.
Właśnie ta równowaga wymknęła się w kilku częściach Europy spod kontroli, czego obawiał się Pewalski.
– Jest gorzej niż w 2006 – westchnął drugi operator.
Pewalski przypominał sobie, że właśnie ten człowiek był przy tym, kiedy E.ON wieczorem czwartego listopada 2006 roku bez uprzedzenia sąsiednich sieci wyłączył linię wysokiego napięcia, aby ogromny statek pasażerski mógł być bezpiecznie przeprowadzony kanałami ze stoczni śródlądowej Papenburg na wybrzeże. Linia Landesbergen–Wehrendorf uległa natychmiastowemu przeciążeniu i została automatycznie odłączona. W następstwie tego doszło do kaskadowych wyłączeń w całej Europie. Mimo że gorączkowo próbowano temu zapobiec, Pewalski i jego koledzy obserwowali, jak około piętnastu milionów gospodarstw domowych w całej Europie znalazło się bez prądu. Dopiero po półtorej godzinie oni i operatorzy z innych krajów przywrócili normalny przepływ mocy w sieciach. Byli dosłownie o włos od generalnej awarii całego systemu europejskiego.
Obecna sytuacja wydawała się o wiele bardziej dramatyczna.
– Czechy też już są całe na czerwono – zameldował.
W 2006 roku Europa od zachodu po wschód rozpadła się na trzy obszary napięcia o różnej częstotliwości. Prądu nie było tylko w regionie środkowym. Tymczasem eksperci sądzili do tej pory, że w takim przypadku należy liczyć się z pęknięciem między północą o wysokim poziomie wytwarzania energii a południem charakteryzującym się jej intensywną konsumpcją. Tym razem sytuacja wyglądała jeszcze inaczej. Dwadzieścia minut temu to Włosi zgłosili pierwsze problemy. Ich przyczyna była na razie niejasna, ale nie zdołano zapanować nad wyłączeniami. Już podczas trwania awarii na południu poważne trudności dotknęły także Szwedów, a potem całą Skandynawię. Widocznie zła pogoda dla elektrowni wiatrowych w najmniej korzystnym momencie pociągnęła ofiary w najróżniejszych częściach Europy.
– Musimy za wszelką cenę utrzymać niemiecką sieć, żeby nie przerwać przepływów między wschodem a zachodem – oświadczył zdecydowanym tonem Pewalski.
W jego centrali panowało istne piekło. Operatorzy przełączali prąd na pozostałe wolne linie, odłączali elektrownie, inne podkręcali, przesyłali nadwyżki mocy do elektrowni magazynujących energię, dopóki tamte jeszcze były w stanie ją przyjmować. W razie konieczności zmniejszali obciążenie i przy okazji w kilku fabrykach doprowadzali do nieplanowanych przestojów albo fundowali tysiącom ludzi życie w ciemnościach.
Pewalski obserwował, jak kolejne linie na tablicy nagle rozpalały się na czerwono.
– Dalsze odłączenia w sieciach E.ON i Vattenfall.
Kilka innych mrugało na żółto.
– Zachodnia Austria próbuje się ratować.
I znowu czerwono.
– Nie udało się.
Pewalski starał się pozostać na zewnątrz opanowany, ale w jego w głowie trwała gonitwa myśli. Dopóki w dalszych częściach Europy wytwarzano wystarczające ilości prądu i je zużywano, istniała szansa, że odłączone sieci uda im się dosyć szybko znowu przywrócić do pracy. Przy ogólnej awarii sprawa miałaby się inaczej. Reaktora atomowego czy elektrowni węglowej nie da się w ciągu kilku minut uruchomić na nowo jak elektrowni gazowej czy szczytowo-pompowej. A już na pewno nie bez energii zewnętrznej potrzebnej do rozruchu. Jeśli zostaną odłączone wszystkie francuskie elektrownie atomowe, La Grande Nation będzie pozbawiona przez kilka godzin, a może i dni, znacznej części swojej produkcji energii. A jeśli pecha będą miały także sąsiednie sieci, francuskiego systemu nie uda się w ogóle tak szybko ustabilizować. To samo odnosiło się z takiego czy innego powodu do każdego kraju.
– Hiszpania na żółto.
– Okej, wystarczy – rzucił stanowczo Pewalski. – Odetnijmy Niemcy. – I cicho dodał: – Jeśli się jeszcze da.Kilka kilometrów przed Lindau
– Mam nadzieję, że nie zabraknie benzyny – powiedziała Chloé Terbanten.
Sonja Angström przeniosła wzrok z zaśnieżonej okolicy wzdłuż autostrady na tablicę rozdzielczą. Siedziała z Larą Bondoni na tylnym siedzeniu, Terbanten prowadziła, a obok niej Fleur van Kaalden wybijała sobie na udzie rytm muzyki płynącej z radia.
– Może na wszelki wypadek zatankujemy jeszcze w Niemczech – zaproponowała van Kaalden.
Musiały być już blisko austriackiej granicy; od domku w górach, który wynajęły sobie na następny tydzień, żeby pojeździć na nartach, dzieliła je może godzina drogi. Po lewej i po prawej ukazywały się już przedgórza Alp rozświetlone blaskiem księżyca wyzierającego od czasu do czasu spomiędzy chmur. Tu i ówdzie Angström rozpoznawała kontury wiejskich zabudowań, których mieszkańcy musieli chyba chodzić bardzo wcześnie spać, bo było w nich zupełnie ciemno.
– Tym razem żadnych facetów! – zawołała Terbanten, kiedy ruszały, i od razu usłyszała głośny protest. – Miałam na myśli jedynie to, że żadnych ze sobą nie zabieramy – sprecyzowała ze śmiechem.
Jechały jej citroenem z bagażnikiem wyładowanym za dużymi walizkami, sportowymi rzeczami, nartami i deskami. Po drodze już raz zatankowały, wypiły też kawę i poflirtowały z paroma młodymi Szwedami jadącymi na snowboard do Szwajcarii.
„Następna stacja benzynowa – 1 km”. Van Kaalden wskazała na tablicę na skraju pasa, obok której śmignęła Terbanten, mając dobre sto osiemdziesiąt na liczniku.
Angström wypatrywała świateł przydrożnej stacji, ale widziała jedynie oświetloną księżycem okolicę.
Terbanten skręciła na nitkę zjazdu ciągnącego się długim łukiem.
– Chyba musi być po drugiej stronie autostrady – stwierdziła Bondoni, kiedy otworzył się przed nimi rozległy plac z chaotyczną plątaniną snopów światła.
Terbanten zahamowała.
– Co się tutaj dzieje?
Jedynie reflektory samochodów stojących w długich szeregach przy dystrybutorach rzucały jasne plamy na fasadę budynku stacji pogrążonego poza tym w całkowitych ciemnościach. Kilka stożków światła przecinało noc raz tu, raz tam – prawdopodobnie latarki w czyichś dłoniach.
Terbanten zatrzymała citroena na końcu jednej z kolejek. Przy niektórych pojazdach stali ludzie, a z ich ust wydobywały się niewielkie białe obłoczki. Przy dystrybutorach nerwowo manipulowali pracownicy stacji w firmowych kombinezonach. Terbanten zostawiła włączone światła i wszystkie cztery wysiadły z samochodu.
Angström od razu poczuła, jak zimno wpełza jej pod sweter i dżinsy. Auto przed nimi miało niemieckie tablice. Znała ten język jako tako, dlatego podeszła i spytała, co się stało.
– Awaria prądu – wyjaśnił kierowca przez na wpół odsuniętą szybę.
Taką samą odpowiedź uzyskała od mężczyzny w kombinezonie przy jednym z dystrybutorów.
– I dlatego nie można zatankować? – upewniała się.
– Pompy dystrybutorów są napędzane elektrycznie. Bez prądu nie da się wydobyć paliwa z leżących pod nimi zbiorników.
– A nie macie żadnego awaryjnego zasilania?
– Nie. – Mężczyzna z żalem wzruszył ramionami. – Ale zaraz znowu włączą – zapewnił.
– Jak długo to już trwa? – spytała Angström, spoglądając na kolejki i zatłoczony parking pogrążonej również w ciemnościach restauracji. Piątek wieczór przed zimowym wakacyjnym weekendem.
– Może z piętnaście minut.
Może, powtórzyła w myślach Angström, wracając do koleżanek. Opowiedziała im, czego się dowiedziała.
Terbanten uderzyła dłonią w dach samochodu i krzyknęła:
– Wsiadać! Zatankujemy na następnej!Bonn
– Już nic nie działa – oznajmił Helge Brockhorst. – To był Brandenburg, czyli całe Niemcy są wyłączone.
Opadł na swoje krzesło i wpatrywał się w ścianę projekcyjną: dwanaście sześcianów o pięćdziesięciocalowych ekranach zamontowanych w 2006 roku. Jeden z mnóstwa elementów, które czyniły ze Wspólnego Centrum Zgłoszeniowego i Nadzoru republiki i krajów związkowych – w skrócie WOZL – główne centrum sterowania kryzysowego w Niemczech.
– Telewizja wciąż działa – stwierdziła jedna z jego koleżanek reprezentująca sekcję techniczną WOZL. – Ale ludzie nie mogą już jej odbierać.
Na nieco mniejszych ekranach plazmowych leciały programy telewizyjne stacji, które były jeszcze w stanie nadawać. Przynajmniej na jednym Brockhorst spodziewał się paska wiadomości z informacją o awarii energetycznej. Tymczasem wszędzie same popołudniowe seriale, opery mydlane, jakieś reality show. Prawdopodobnie stacje telewizyjne też zmagały się z sytuacją. Wszystko potoczyło się zbyt szybko. W ciągu czterdziestu pięciu minut zawalił się cały europejski system energetyczny. Jeśli informacje były prawdziwe, prąd miały jeszcze tylko Półwysep Iberyjski i część Wielkiej Brytanii. Przy ostatniej awarii obejmującej duże obszary też otarli się o podobny scenariusz, ale uporali się, zanim opinia publiczna zdążyła się o tym dowiedzieć. Wtedy w ciągu dwóch godzin zapanowali nad najgorszym. Brockhorst wątpił, by tym razem też poszło im tak szybko.
– Mam Brauweiler na linii! – zawołała do niego koleżanka z telefonem przy każdym uchu. – Mówią, że musimy liczyć się z tym, że to potrwa od czterech do pięciu godzin.
Brockhorst znał Jochena Pewalskiego, z którym właśnie rozmawiała, ze wspólnych ćwiczeń i z wielkiej awarii systemowej w 2006. Dobry fachowiec. Na pewno i tym razem zapanował nad swoją działką.
Tymczasem na miejscu byli już wszyscy współpracownicy, głównie przedstawiciele poszczególnych landów i różnych organizacji wspierających. Mówili gorączkowo jeden przez drugiego, rozmawiali przez telefony, niektórzy ze swoimi rodzinami, aby je poinformować, że awaria może potrwać dłużej. Brockhorst pomyślał o własnej żonie i trójce dzieci w domku na przedmieściach Bonn. O nich nie musiał się bać. Skoro pracuje w centrum kryzysowym, nie mógł nie mieć odpowiednich zabezpieczeń w domu. Już wiele lat temu zamontował w piwnicy awaryjny generator. W zbiorniku obok była zmagazynowana ropa na cały tydzień. Żona wiedziała, jak trzeba uruchomić ten mechanizm. To na wypadek, gdyby któregoś dnia ją powiadomił, że raczej nie wróci do domu na noc.
– Wobec tego zewrzyjmy się na krótko z centrum kryzysowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
– Trafne sformułowanie – zauważyła jego koleżanka.
Brockhorst zachował kamienną twarz.
– Czy w Brauweiler znają już przyczynę?