- W empik go
Błąd porucznika Kwaśniaka - ebook
Błąd porucznika Kwaśniaka - ebook
Kryminał jednej z najpoczytniejszych autorek czasów PRL.
Miłosny trójkąt, handel sztuką i tragiczna śmierć w płomieniach...
Kiedy porucznik Kwaśniak natrafia na spalone zwłoki muzealnika, wydaje się, że sprawa jest jasna. Pracownik muzeum był wplątany w romans z dwiema osobami, do tego sprzedawał dzieła sztuki na czarnym rynku - musiał mieć wielu wrogów. Jednak w tym ponurym świecie PRL nic nie jest takie, jakie się wydaje. Odkryj zawiłości zbrodni, w których uczucia i pieniądze splatają się w niebezpieczną sieć.
Historia jest oparta na faktach, zasłyszanych przez autorkę od eksperta medycyny sądowej.
Idealna dla fanów Joanny Chmielewskiej i Marka Krajewskiego!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-2304-2 |
Rozmiar pliku: | 455 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z _odwilżą_, powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.
Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.
W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (_Klika_, 1964; _Dwaj panowie w „Zodiaku”_, 1967).
W roku 1971 napisała _Nieuchwytnego_, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.
Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych,, które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (_Błękitne szynszyle_, 1960; _Bez atu_, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (_Ulica Bliska_, 1958; _Proces poszlakowy_, 1963; _Waza króla Priama_, 1968).
Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywki.
Prof. dr hab. Dorota SkotarczakROZDZIAŁ 1
Dochodziła północ. Nad rozległym terenem ogródków działkowych zapadła cisza. Tylko od czasu do czasu miauknął polujący kot, w gniazdach na wysokich topolach rosnących wzdłuż alei poruszyły się gawrony. Aleja przylegała do ogródków i odgraniczała je od miejskiej zabudowy. Działkowicze, którzy krzątali się tu od rana do wieczora wśród grządek, rabatek, krzaczków i drzewek, spali już teraz słodko i spokojnie w swoich miejskich kwaterach po całodziennym ruchu na świeżym powietrzu.
Znajdzie się jednak zawsze ktoś, kto nie ma ochoty wracać letnią porą na noc do miasta i spędza także noce w drewnianym domku — altance na swojej działce. Wszelkie wyjazdy na wczasy wraz z nieodłącznymi kłopotami ma się w ten sposób z głowy. Taki właśnie zwyczaj praktykował od kilku lat Mateusz Łukasik, emerytowany kolejarz. Na całe lato przenosił się wraz z żoną Apolonią do domku na działce. Sąsiedzi to aprobowali: zawsze można było liczyć na interwencję pana Mateusza w razie, gdyby jacyś nieproszeni nocni goście, amatorzy nowalijek lub ładnych kwiatów na imieninowy bukiet, mieli ochotę poplądrować w ich malutkich, lecz zadbanych włościach.
Ale tej nocy pan Mateusz nie czuwał. Obszedł tylko teren koło płotu, sprawdził, czy ktoś siatki nie poprzecinał i czy bramka zamknięta, i ułożył się do snu na kozetce. Naciągnął na głowę koc, żeby komary nie kąsały i zapadł w głęboki sen, pochrapując dziarsko.
Za to pani Apolonia nie mogła zasnąć. Po pierwsze przeszkadzało jej chrapanie małżonka. Nie przywykła do tego w żaden sposób przez czterdzieści lat. Po drugie wciąż rozmyślała, czy ukochana wnuczka Lusia dostanie się w tym roku na wymarzone studia medyczne. Jeżeli nie, to chyba zwyczajnie wyjdzie za mąż za Tadzia, urzędnika z Rady Narodowej, co to chodzi za nią już od roku. Druga ewentualność była bardziej po myśli troskliwej babci. Co tam jakieś studia... A te studenty!
Potem zmącił jej spokój hałas, który dobiegał z alei. Ktoś ostro gwizdnął, wyzywająco zabrzmiał kobiecy śmiech, kilka młodych męskich głosów spierało się z pijackim natręctwem, wreszcie rozbrzmiała chóralnie „Kukułeczka”. Echo niosło się szeroko i donośnie, aż po jakimś czasie śpiew zaczął przycichać. Rozbawione towarzystwo oddaliło się. I dobrze. Bo jeszcze przyszłoby im do głowy przeleźć przez płot i kończyć libację w którymś z ogródków. Zdarzało się już i tak.
— A ten śpi jak suseł — mruknęła z pretensją, a miała na myśli męża, który właśnie obracał się na drugi bok.
Przynajmniej przestał chrapać. Pani Apolonia już prawie się zdrzemnęła, gdy znów ją coś wyrwało z uśpienia. Kobieta, która, jak ona, wychowała czworo dzieci, sen miewa lekki, czujny. Z nawyku. Ile to razy trzeba było wstawać po nocy, gdy któreś zapłakało albo się odkryło... Matka zbudzi się nieraz wcześniej, zanim jeszcze dziecko się odezwie — mawia wtedy, że „miała przeczucie”: Teraz pani Apolonia też będzie mówić o „przeczuciu”. Już poderwała się, już usiadła wyprostowana na swojej polówce (na inne legowisko w domku miejsca nie starczyło), gdy dotarło do jej świadomości, że ktoś krzyknął.
Ten krzyk był przerażający, choć jak gdyby przygłuszony. Pani Apolonia określiła go później w swoich zeznaniach: „Jakby człowieka mordowano”. I urwał się nagle, wchłonięty przez nocną ciszę. Ale pani Łukasikowa już stała w swojej długiej flanelowej koszuli i lejbiku i szarpała męża z całej siły za ramię.
— Ojciec, zbudź się! Mateusz! No, zbudźże się!
— Czego? Co ci to? Zwariowałaś, matka?! — wysadził głowę spod koca i patrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem.
— Cosik tam się dzieje na polu. Ktoś krzyczał.
— A gdzie ja tam będę łaził po ciemku... — marudził niezadowolony, ale wygramolił się spod koca, narzucił na piżamę kurtkę, wsunął nogi w trepy, wziął latarkę i wyjrzał za próg.
Wątły promień latarki rozświetlił zwykły, znajomy widok: rząd malin u sąsiada z lewej strony, koronkę wisienek u sąsiadów z prawej, bujnie kwitnące peonie od tyłu działki Łukasików i pólko sałaty na działce przylegającej od frontu. Nigdzie żadnego ruchu, nawet żadnych szmerów. A co dopiero krzyku. Idealna cisza.
— Przywidziało ci się, matka. Pewnie cóś ci się śniło. Za dużo kapusty się na noc najadłaś.
— Kiedy powiadam, ktoś krzyczał. Nie spałam jeszcze.
— A z której strony było słychać? — spytał podejrzliwie. Nie wierzył babskim przywidzeniom. Ile razy wyruszał w dalszą trasę, żona na mszę dawała, jakby jej pieniędzy nie było szkoda.
Wskazała ruchem głowy kierunek na wprost, za poletkiem sałaty, którą uprawiał Piotrek Kwiatkowski głównie dla swoich żółwi.
— Niby stamtąd. Jakby w domku Nowaków.
Zrobił parę kroków, przysłuchując się uważnie.
— Eee tam. Już co jak co, ale u Nowaka cóż by się mogło dziać? Taki spokojny, poważny człowiek.
Pani Apolonia wzruszyła ramionami.
— Może i tak. Ale głupi, że się z taką smarkulą, lafiryndą ożenił.
— Co nam do tego... — ziewnął szeroko, objął ramieniem wątłą postać swojej połowicy i popchnął ją w stronę domku. — Chodź, matka, spać. Widzisz sama, że nic się nie dzieje.
Zgasił latarkę i skwapliwie schronił się z powrotem przed natręctwem żony pod ukochanym zbawczym kocem, który wiernie służył mu już tyle lat w wędrownym kolejarskim życiu. Pani Apolonia posłuchała go niechętnie. Wciąż jeszcze miała w uszach ten głuchy krzyk. Ale wiedziała, że na upór męża nie ma rady. Zawsze postawi na swoim. Mimo wszystko usnęła szybko. Nie zbudził jej nawet warkot motocykla w alei. Śnił jej się ślub. Panna młoda nie była jednak podobna do Lusi. Do jakiejś znajomej, ale do kogo? Sen rozwiał się, zanim pani Apolonia zdołała rozwiązać zagadkę. Dopiero po jakimś czasie przypomni się jej ten sen i wówczas dopiero uświadomi sobie, że jak się śni ślub, to na pewno będzie pogrzeb.
Ranek pojawił się pogodny i słoneczny. Ani śladu po nocnych strachach i niepokojach. Na działkach znów się zaroiło od ogrodników amatorów. Była niedziela, wiadomo, każdy ma czas.
— Mateusz, przeszedłbyś się po sąsiadach... — napomknęła niby niewinnie pani Apolonia. Nalała do mężowskiego kubka parującej mlecznej kawy i przysunęła mu jajecznicę na boczku.
— A ta swoje... No, dobrze, dobrze — zgodził się Łukasik dla świętego spokoju. Nie popuści baba, chyba by się pochorowała, gdyby nie zaspokoiła ciekawości — pomyślał.
U najbliższych sąsiadów żadnych rewelacji. Wiśnie ż prawej strony dojrzewały pięknie, tylko na malinach u tych od lewa pojawiła się rdza na liściach i potrzebna im była dobrosąsiedzka porada. Piotruś rwał kolejną porcję sałaty dla żółwi, wbrew tradycyjnej opinii o żółwim tempie dość szparko biegających po ogrodzonym deskami trawniczku. Działka Nowaków byłą trzecia w linii prostej od ogródka Mateusza Łukasika.
— Dzień dobry sąsiadce.
— Dobry... — mruknęła w odpowiedzi niedbale młoda kobieta siedząca na ławeczce pod czereśnią. Prezentowała strój ogrodniczki uszyty z teksasu, według najnowszego modelu z „Przekroju”. Kapelusz z rafii z niebywale szerokim rondem ocieniał pucołowatą buzię, ozdobioną makijażem w tonacjach zielono-błękitnych. Założywszy nonszalancko nogę na nogę, raz po raz sięgała do wiklinowego kośzyka pełnego rubinowych czereśni. W ogóle wszystko było na niej „za”: za ostry makijaż, za duży kapelusz, za wysokie obcasy, za długie paznokcie, pokryte za jaskrawym lakierem. Pestki wypluwała przed siebie na ścieżkę z fasonem godnym klasycznego ulicznika. Pan Mateusz pomyślał, ile to dziczek czereśni porośnie z tego niechlujstwa, przysparzając roboty właścicielowi działki. Gotów był w tej chwili zgodzić się ze zdaniem żony, że Jolka Nowakowa naprawdę jest lafiryndą.
Parę kroków dalej młody człowiek, wysoki i szczupły, o bujnej blond czuprynie, wyrywał chwasty spod szpaleru obficie owocujących czarnych porzeczek. Te porzeczki Kazimierza Nowaka były słynne. Największe i najsłodsze ze wszystkich hodowanych na działkach. Robił z nich wspaniałą nalewkę według jemu tylko znanej receptury. Młody człowiek w ogóle nie odpowiedział na powitanie Łukasika i zignorował jego przybycie.
— Pana Kazimierza nie ma? — zagadnął Łukasik.
— Jak pan widzi — odpowiedziała Jolanta, wypluwając ostentacyjnie kolejną pestkę.
— Panie Zenku, za głęboko pan rwie to zielsko — nie zrażony impertynencją młodej pary, pan Mateusz pochylił się nad porzeczkami, przyglądając się z zazdrością ich soczystym ciemnym kulkom. Właściwie można by już je zbierać...
Młody człowiek wyprostował się, odgarnął długie blond kosmyki opadające mu na czoło i zerknął niechętnie na intruza. Ten stary to się musi do wszystkiego wtrącać — pomyślał.
— Korzenie krzaczkom pan pouszkadza — wyjaśnił cierpliwie Łukasik.
— Nie szkodzi — burknął pan Zenek. — I tak to już ich ostatni rok. Nowak je likwiduje. Chce tu jakąś wysokopienną borówkę sadzić.
— To ja bym na jesieni odkupił te krzaki — ożywił się pan Mateusz. Ależ okazja się trafiła!
— Ja to panu załatwię — ucięła lakonicznie Jolanta, zwana na ogół poufale Jolką. Najwidoczniej zależało jej na jak najszybszym pozbyciu się nieproszonego gościa.
Ale pan Mateusz jakoś nie miał ochoty na opuszczenie działki państwa Nowaków. Z zaciekawieniem przyglądał się Nowakowej, którą rzadko tu widywano. Wolała inne rozrywki aniżeli strzyżenie trawniczka i pielęgnację porzeczek, jakiekolwiek by były urodziwe. Pan Kazimierz Nowak uważał zresztą działkę za swoją wyłączną domenę i spędzał tu zawsze długie godziny popołudniowe, gdy tylko kończył pracę w muzeum. Tu również odwiedzało go stale kilku przyjaciół, z którymi grywał w szachy w cieniu rozrośniętej czereśni. Tak, to były chyba trzy zasadnicze pasje jego życia, spokojnego i nie naruszającego ogólnie przyjętych obyczajów: praca w muzeum, uprawa ogródka i szachy. Dopiero małżeństwo z Jolką, młodszą od niego chyba o przeszło trzydzieści lat, filutką z pocztowego okienka, stało się wyskokiem, wyłomem w tym czcigodnym bytowaniu. I co on takiego w niej zobaczył? Jak wiele innych osób, zastanawiał się w tej chwili także pan Mateusz, bynajmniej nie wścibski jak jego żona, która wiedziała wszystko o wszystkich, jeśli nie w całym mieście, to w każdym razie w dzielnicy. Zaciekawił się zwyczajnie, jak mężczyzna, zerkając na Jolkę z ukradka. Dla niepoznaki kontynuował pogwarkę z Zenkiem.
— Coś mi się widzi, że pan Zenek lubi pracę w ogrodzie. Znam tu parę osób, co by chętnie skorzystały z pomocy takiego silnego młodego człowieka. Starsi ludzie nie mają za wiele siły, żeby skopać grządki na jesieni albo wywieźć śmieci.
— I na co mi to? — mruknął drwiąco Zenek. — Mało się cały dzień nalatam, aż mi nogi w pachy wrastają!
Była to aluzja do obowiązków doręczyciela, czyli jak się dawniej mawiało listonosza, które od kilku lat spełniał Zenek w dzielnicowym urzędzie pocztowym.
— No, ale Nowakowi pan pomaga... — uwaga pana Mateusza nie była pozbawiona pewnej ironii, lecz Zenek udał, że tego nie dostrzega i odpowiedział, tym razem spokojniej:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.