Blady Świt - ebook
Blady Świt - ebook
Miłość i nienawiść, przyjaźń i zemsta, triumf i upadek
Pod płaszczykiem powieści kryminalnej osadzonej w Chicago lat 20. kryje się znacznie więcej: opowieść o nieodkrytej historii amerykańskiej Polonii i najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej duszy.
Po wyjściu z więzienia Teodor Rucki szybko pnie się po szczeblach gangsterskiej kariery. Bycie agentem tajnej policji i protegowanym samego Ala Capone to mieszanka wybuchowa, tym bardziej że przed Ruckim stoi karkołomne zadanie – doprowadzić do krwawej wojny gangów. Tylko że Rucki nie ma nic do stracenia. Jego żona Zosia została zamordowana, a nim kieruje jedno pragnienie: zemsta na ludziach, którzy w nagrodę za swoje zbrodnie znaleźli się na świeczniku. Żeby jej dokonać, on też będzie musiał dostać się na szczyt. Drogą ku zatraceniu.
Napisana z filmowym rozmachem i w najlepszym literackim stylu opowieść o szalonej mafijnej karierze, krwawej vendetcie i cenie, jaką trzeba zapłacić za złudzenie sprawiedliwości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0117-9 |
Rozmiar pliku: | 995 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
H. L. Mencken
„Chicago jest miastem październikowym, nawet na wiosnę”.
Nelson Algren
„Chicago ma w sobie jakąś dziwną, metafizyczną elegancję śmierci”.
Claes Oldenburg
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I
Chesterton, Indiana
Niedziela, 20 maja 1923, nad ranem
Wilgotny żwir chrzęścił pod oponami ciężkiego cadillaca. Automobil zatrzymał się z cichym westchnieniem ośmiocylindrowego silnika. Kierowca machinalnie sprawdził zawartość kieszeni. Wszystko było na swoim miejscu. Z kabury zawieszonej pod pachą wyjął broń, przeładował. Pocisk kalibru czterdzieści pięć z metalicznym szczęknięciem wylądował w komorze. Mężczyzna ziewnął, strzelił karkiem i przeciągnął się niczym kot po drzemce, szeroko otwierając usta. Na siedzeniu pasażera leżały dwie fifthowe butelki z brązowego szkła. Podniósł jedną, potrząsnął nią i obejrzał w słabym żółtym świetle sączącym się z okien drewnianego domu letniskowego. Zmieszany płyn poderwał spoczywające na dnie butelki męty. Kierowca palcami zaczesał do tyłu włosy, sięgnął po drugą flaszkę i wysiadł z pojazdu. Nocne majowe powietrze uderzyło go mnogością zapachów. Moczary i wydmy wokół letniska rozkwitały tysiącami kwiatów, zapraszających do siebie pszczoły, motyle i kolibry. W oddali rozbłysły oczy jakiegoś nocnego drapieżcy, pewnie wydry, rysia lub rudego lisa. Mężczyzna podszedł do podwójnych drzwi z litego dębowego drewna i zadudnił w nie kołatką w kształcie głowy Meduzy. Po drugiej stronie ktoś przekręcił klucz w zamku i zwolnił rygiel. Drzwi się otworzyły.
– I jak? Cieszymy się? – zapytał zwalisty, czerwony od wódki typ, dłubiąc w zębach spiczastą końcówką złamanej zapałki.
Mężczyzna pomachał mu przed twarzą dwoma butelkami.
– O tej porze na tym zadupiu nie było łatwo. Aż do Valpo musiałem jechać i wyciągać aptekarza z wyra. Marudził, ale jak mu powiedziałem, że sam Wielki Goblin ma problemy ze wzdęciem i potrzebuje skutecznego medykamentu, dał dwie flaszki piołunówki na koszt firmy.
– Atta boy! – wykrzyknął jeden z siedzących w salonie mężczyzn. Wielki Goblin Douglas Hyde, zwany w swojej klawernie Dougiem, facet o okrągłej jak Księżyc w pełni twarzy, ozdobionej mięsistymi ustami, płaskim nosem i podbródkiem z dwoma dołeczkami, skinął przyjaźnie. – Może być i piołunówka, dawaj, bo tu uschniemy. Prawdziwy mężczyzna goryczy się nie boi. Nie ma jak tradycyjna amerykańska domowa medycyna! Dobrze mówię, chłopcy? Byle się czapka kręciła, dobrze mówię?
Kierowca wyjął zębami korek i rozlał alkohol. Dźwięk zderzających się ze sobą szklanek przyjemnie wkomponował się w pogwizdywanie wilgotnego drewna rozpalającego się w kominku. W salonie pachniało dymem, bo na zewnątrz było parno i komin nie miał dobrego ciągu.
– Na pohybel papistom!
– Pierdolić kolorowych, koszernych i katolików!
– Zdrowie przyszłego Wielkiego Smoka!
Szczególnie ten ostatni toast spodobał się Wielkiemu Goblinowi, bo aż poczerwieniał z zadowolenia. Rzeczywiście miał tej nocy powody do świętowania. Otoczony przez swoich najwierniejszych rycerzy, ludzi zaufanych i bez reszty oddanych wielkim ideałom ruchu, upajał się własnym sukcesem. Sobotnia parada przeszła najśmielsze oczekiwania. Sześć tysięcy lokalnych klansmanów, z czego ponad połowa w rytualnych szatach, przeszło przez centrum Valparaiso. Ten trwający ponad godzinę dumny przemarsz oklaskiwały tysiące ludzi, lekko licząc, z pięćdziesiąt tysięcy, choć o tej porze i po kilku drinkach liczba ta urosła w głowie Douga o drugie tyle. Do dziewiątej wieczorem, czyli do momentu zamknięcia punktów rekrutacyjnych, do organizacji zapisało się około pięciu tysięcy osób, białych mężczyzn i kobiet, dla których przyszłość Ameryki stanowiła wartość najwyższą. Od każdego nowo zwerbowanego członka Doug dostawał do kieszeni cztery dolce, co oznaczało, że w ciągu jednego popołudnia wzbogacił się o dwadzieścia tysięcy dolarów. Dodatkowo nie dalej jak w zeszły czwartek zakończył negocjacje z władzami lokalnego uniwersytetu, mocno podupadłego i zadłużonego, a jego rektor ostatecznie przystał na finansową ofertę organizacji. Pozostało napisać kontrakt i już wkrótce prywatny uniwersytet w Valparaiso, zwany potocznie „Harvardem dla ubogich”, stanie się kuźnią patriotycznej idei i nowych elit, jakże potrzebnych ojczyźnie uginającej się pod nawałem papistów, Żydów i całej tej imigranckiej kloaki. To on, Doug Hyde, osobiście dostarczy gotowy kontrakt do Indianapolis, do głównej siedziby klanu. A za dwa miesiące znajdzie się na pierwszej stronie „Płonącego Krzyża”, jako świeżo ukoronowany przez Imperialnego Czarownika Wielki Smok. Potem senat, a w dwudziestym ósmym Biały Dom. Nic i nikt nie może go zatrzymać. Jest jak schodząca z gór lawina.
Godzinę później biesiadujący klansmani kończyli drugą flaszkę ziołowej nalewki, a atmosfera radosnej ekscytacji nieco przygasła. Okrzyki i toasty nie były już tak żywiołowe i energiczne, a rozebrani alkoholem mężczyźni zaczęli zdradzać pierwsze objawy narastającej paranoi. Zastępca i osobisty asystent Douga, szczupły i kostropaty na twarzy pastor lokalnego Kościoła pentekostalnego, z niedowierzaniem oglądał swoje rozczapierzone dłonie, a jeden z ochroniarzy stał przy oknie i nerwowo zerkał w mrok. Kierowca siedział w rogu i spokojnie obserwował przebieg wydarzeń. Jako jedyny nie pił. Sięgnął po zegarek zawieszony na srebrnym łańcuszku, kiwnął głową i wrócił do czekania. Bieluń już krążył w ich organizmach, ale do pełni objawów pozostało przynajmniej pół godziny. Miał czas. Mężczyzna wstał z bujanego krzesła i ruszył w kierunku drzwi.
– Idę się odlać – wyjaśnił.
– Tylko wracaj zaraz, to pokażesz nam tę sztuczkę z gaszeniem świecy – zarządził Doug. Mężczyzna mruknął, że zaraz wróci i pokaże.
– Poczekaj, idę z tobą. – Wielki Goblin podniósł się z pikowanego skórzanego fotela. Trochę rzuciło go w lewo, ale chwycił się wystających kamieni, z których zbudowany był kominek.
– O słodki Jezu, ale to ma kopa. – Dougowi udało się złapać równowagę. – Daj mi papierosa, Tommy – zwrócił się do wpatrującego się w okno ochroniarza.
Po chwili stali na końcu żwirowego podjazdu. Doug rozpiął rozporek i zaczął sikać. Zaciągnął się dymem i klepnął w plecy stojącego obok mężczyznę. Naszło go na alkoholowe wzruszenia.
– Dobry z ciebie człowiek. Pracowity, lojalny, nie narzekasz i nie jęczysz, tylko robisz, co do ciebie należy. Biały, ciężko pracujący, sól tej ziemi. Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju. Twój akcent, ta ledwie wyczuwalna nuta. Tylko ona zdradza, że nie jesteś stąd.
Mężczyzna wygładził ubranie i spojrzał na zwierzchnika.
– Dorastałem w Chicago, na południu miasta.
Wielki Goblin wzruszył ramionami.
– Pieprzone Chi-Town. Wylęgarnia syfu i zepsucia. Choć Oak Park to porządne białe miasteczko. Mam tam wielu przyjaciół. Nieważne, chodźmy do środka, robi się chłodno. Czas się rozerwać, bo ta ziołówka zaczyna mnie rozkładać.
Wrócili do salonu. Kierowca zapalił krótką świeczkę i zdjął ją z kandelabru. Rozejrzał się po pokoju.
– Który odważny? – zapytał, ale ochotników nie było. Wielki Goblin klasnął w dłonie i skinął na pastora. Ten wzdrygnął się i stanowczo pokręcił głową.
– Głupie zabawy źle się kończą – powiedział.
– Frankie! – Doug wskazał na siedzącego przy kominku ochroniarza, który popadł w stupor. – Bierz świeczkę i stawaj. Tylko się nie ruszaj.
Frankie podniósł się z ociąganiem i wziął do ręki palącą się świecę. Strzepnął na podłogę roztopiony wosk, stanął plecami do paleniska i przytrzymując świeczkę jedną ręką, umieścił ją sobie na głowie. Kierowca przeszedł na przeciwległą stronę długiego salonu, dobre dwadzieścia stóp od celu. Wyjął z kabury pistolet i przymierzył.
– Na pewno nic nie piłeś? – upewnił się Frankie i głośno przełknął ślinę. W jego głosie próżno było szukać pewności siebie.
– Jestem trzeźwy jak świnia. Zatkajcie uszy – odpowiedział mężczyzna z pistoletem i pociągnął za spust.
Tylna część głowy ochroniarza wybuchła niczym dojrzały arbuz upuszczony na beton i wymalowała na kamieniach kominka ekspresyjny rozbryzg. Uderzenie było tak mocne, że ciałem Frankiego rzuciło jak snopkiem słomy. Wpadł głową do paleniska, wzniecając fontannę iskier. Włosy natychmiast zajęły mu się jasnym płomieniem. Na twarzach klansmanów odmalowały się zgroza i totalne zaskoczenie. Mężczyzna wycelował lufę w stronę drugiego ochroniarza.
– Powoli. Wyjmij broń, połóż na podłodze i kopnij w moją stronę. Ty to samo, szczurze – rzucił w kierunku pastora.
– Ale ja nie mam... – zaczął kostropaty.
– Masz Dziewiątkę w kaburze za plecami. Liczę do jednego.
Dwa rewolwery wylądowały przed jego stopami. Wielki Goblin Douglas Hyde stał z wytrzeszczonymi oczami i przez otwarte usta łapał powietrze jak gigantyczny karp wyrzucony przez fale na piach.
– Siadać – rozkazał mężczyzna. – Ty nie, Doug. Do ciebie mam sprawę.
– Poczekaj. – Głos Hyde’a brzmiał, jakby dobiegał z wnętrza studni. – Co ty robisz, na Boga?
– Zamknij gębę i posłuchaj. – Mężczyzna schował broń do kabury i sięgnął do prawej kieszeni tweedowej marynarki. Wyjął z niej bojowy granat serii Mk 2, wyciągnął z niego zawleczkę i wrzucił ją do kominka. Mężczyźni drgnęli. Dwa dołki w brodzie Wielkiego Goblina zlały się w jeden pulsujący strachem krater.
– Nie jestem tym, za kogo mnie masz. Jestem wszystkim, czego nienawidzisz. I jestem tutaj, żeby cię zabić.
Pomimo ilości wypitego alkoholu z twarzy Hyde’a odpłynęła cała krew. Jej miejsce zajął strach. Kierowca zrozumiał, że bieluń, którego roztwór dolał do wódki, właśnie zaczął działać.
– Jestem pewien, że zadajesz sobie w tej chwili wiele pytań, Doug. Odpowiem na nie. Zastanawiasz się, dlaczego boisz się w sposób tak paniczny i niekontrolowany. To kwestia chemii mózgu i substancji zawartej w nasionach datury. To meksykańska roślina o wyjątkowo mocnym i nieprzyjemnym działaniu. Potrafi zamienić w koszmar wiosenny spacer po parku, a co dopiero ten syf tutaj. Nie mówiąc o tym, co czeka cię za chwilę. – Zebrał z podłogi rewolwery i przez uchylone okno wyrzucił je w rosnące przy domu krzaki. – Zastanawiasz się też, jak to się stało, że dopuściłeś mnie tak blisko siebie, że zatrudniłeś mnie jako pomocnika przy organizacji parady. Odpowiedź jest banalna. Jesteś idiotą. Zapatrzonym w czubek własnego nosa kretynem, który dał się złapać na kilka sztuczek. Wystarczyło wykonywać twoje polecenia i mówić to, co chcesz usłyszeć. Odgadywać i spełniać twoje prymitywne oczekiwania. Kolejna rzecz, która nie daje ci spokoju, to pytanie, dlaczego nie zabiłem cię wcześniej, skoro miałem ku temu okazję. Dobrze myślisz, mogłem odstrzelić ci łeb w twoim domu, albo w pustej celi w Gary, upozorować wypadek albo samobójstwo. Ale mi nie wystarczy wiedzieć, że zdechłeś. Zależy mi, żebyś się bał, zanim z tobą skończę.
– Ale dlaczego? Co ja ci takiego zrobiłem? – wydukał Wielki Goblin.
Mężczyzna uśmiechnął się szpetnie, bez cienia wesołości.
– Cierpliwości. Wszystkiego dowiesz się wkrótce. Zanim umrzesz, wszystko stanie się jasne jak słońce.
– Ale ja cię nawet nie znam, człowieku. – Doug zalał się łzami, a jego ciałem wstrząsnął szloch.
– Jesteś pewien? Przyjrzyj mi się uważnie.
Salon nagle wypełnił się smrodem. Mówią, że strach ma swój zapach, i to prawda. Z reguły śmierdzi zwykłym gównem. Tak jak teraz, bo Wielkiemu Goblinowi, niedoszłemu Wielkiemu Smokowi Ku-Klux-Klanu, puściły zwieracze.
– Narobiłeś w gacie, Wielki Goblinie – kontynuował mężczyzna. – Zrobimy tak. Kiedy zacznę liczyć, wybiegniesz przez frontowe drzwi. Kiedy doliczę do stu, ruszę za tobą. Reszta zostaje na swoich miejscach, nie po was tu przyszedłem. Raz, dwa, trzy...
Douglas Hyde próbował się ruszyć, ale jego ciało stawiało opór. Wódka i zawarta w roztworze datury skopolamina zrobiły swoje.
– Dziesięć!
Dopiero teraz klansman wyrwał się z odrętwienia. Rzucił się w kierunku drzwi, zostawiając za sobą śmierdzący rozmaz.
– Jedenaście, dwanaście... – Mężczyzna zamknął okno i zaciągnął zasłony. Oprócz dźwięku jego kroków i skrzypienia desek podłogi w pomieszczeniu rozległ się odgłos skwierczącego tłuszczu. Zapach dołączył niemal równocześnie. Skóra na osmolonej twarzy Frankiego pękła i płakała żółtymi wybroczynami. Pastor ledwie powstrzymał wymioty i zasłonił nos rękawem. Napastnik zniknął na moment w jadalni, skąd wrócił, trzymając w wolnej ręce krzesło z oparciem z giętego drewna.
– Dobrej nocy, chłopcy. Niech wam się przyśni potężna biała Ameryka – powiedział i ruszył w kierunku drzwi. Zanim wyszedł, potoczył jajowaty granat w kierunku kominka. Zatrzasnął drzwi i zablokował klamkę krzesłem. W środku rozległ się krótki wrzask, a zaraz potem eksplozja, której siła rozbiła wszystkie okna. Po niej we wnętrzu letniskowego domu zapadła cisza.
Napastnik powoli poszedł w stronę szopy. Założył przygotowane wcześniej wodery i zważył w dłoni maczetę. Nad jeziorem Michigan powoli wstawało słońce, a jego pierwsze promienie uśmiechnęły się do kwitnących na bagnach kaczeńców i dzikiego geranium. Ptaki przywitały nowy dzień kaskadą ćwierkania i kwilenia, gdzieś daleko odezwał się ryś, a jego godowy okrzyk brzmiał jak płacz niemowlęcia.
– Dziewięćdziesiąt dziewięć, sto! Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy! – Ostatnie zdanie wypowiedział po polsku.
ROZDZIAŁ II
Joliet, Illinois
Środa, 14 lutego 1923, nad ranem
Trzy miesiące wcześniej...
Nie spał od dwóch godzin, ale świt zwlekał z nadejściem. Wschodni blok więzienia stanowego w Joliet rozbrzmiewał odgłosami nocy. W ciszę sączyły się dźwięki chrapania, ktoś pojękiwał, nie wiadomo czy z bólu, czy z rozkoszy; jakiś cichy głos wypowiadał niezrozumiałe słowa, które brzmiały jak modlitwa albo prośba.
Teodor Rucki nie spał i wiedział, że już nie zaśnie. Obudził go koszmarny sen. Śniło mu się, że jest w swoim wynajmowanym mieszkaniu, na Trójkącie. Leży w łóżku, a obok niego z psią ufnością śpi zwinięta w kłębek czarna suczka landlordów, Prucia. Patrzy na nią ze smutkiem i wie, że nieuniknione musi zaraz nadejść. W ręku trzyma siekierę z krótkim wyślizganym trzonkiem i czarnym masywnym ostrzem. Unosi ją i wali psa w głowę. Czaszka zwierzęcia otwiera się i wycieka z niej żółta maź, a za nią różowy mózg. Prucia patrzy na niego z wyrzutem i smutkiem, a kiedy jej brązowe oczy gasną, on wlecze ją za tylne łapy, zostawiając na podłodze krwawą smugę, i wychodzi na zewnątrz.
Leżał i zastanawiał się, co mógł znaczyć ten sen, ale nigdy nie był dobry w ich tłumaczeniu. Co innego Zosia, jego żona. Ona znała na pamięć wszystkie dostępne w księgarniach i bibliotekach senniki, a najbardziej lubiła egipski. Zosia na pewno zinterpretowałaby jego koszmar w taki sposób, że przestałby być koszmarem, a stałby się zapowiedzią czegoś dobrego. Ale Zosia nie żyła, a Ruckiego nie opuszczało przekonanie, że dobre czasy bezpowrotnie minęły.
Dzisiaj, z nastaniem poranka, wyjdzie na wolność. Od momentu, kiedy się obudził, próbował wykrzesać w sobie radość, ale ta nie chciała nadejść. Żeby umilić sobie czas do rana, pomyślał o wszystkich dobrych rzeczach, które zje, gdy dojedzie do Chicago. O gorących parówkach z musztardą, świeżych bułkach, jajecznicy na boczku, wołowych zrazach z kaszą, sosem i kiszonym ogórkiem. W więzieniu myśli się o dwóch rzeczach: o dupach i żarciu. Czasem jeszcze o papierosach i wódce, ale rzadziej, bo odosobnienie w dziwny sposób wyłącza te żądze. Skupił się na żarciu i przełknął gromadzącą się w ustach ślinę. Jego towarzysz spod celi jęknął coś przez sen i puścił soczystego bąka.
Równo o szóstej rozległ się przeszywający dzwonek oznajmiający pobudkę, a zaraz za nim krzyki klawiszy i dźwięk drewnianych pałek stukających o metalowe kraty. Te otworzyły się równocześnie i z ciasnych ciemnych cel wygramolili się mężczyźni w pasiastych drelichach. Kiedy poranne liczenie dobiegło końca, osadzeni wyszli na dziedziniec i skierowali się do jadalni na śniadanie. Rucki poszedł, choć nie zamierzał tknąć ani kęsa podłego więziennego żarcia. Postanowił, że zgłodnieje przed wizytą w restauracji. Zawsze, od dziecka, potrafił odroczyć nagrodę – wtedy smakowała lepiej.
Po śniadaniu, jak w każdy powszedni dzień, został skierowany do pracy w pralni, gdzie toczył wózki wypełnione brudnym praniem i ładował nieświeżą pościel i drelichy do przemysłowych pralek. Pracował tak przez sześć dni w tygodniu, od początku odsiadki. Sąd skazał go na trzy lata, ale nieskazitelna opinia Ruckiego i sumienność w pracy zdecydowały o pomyślnym przebiegu pierwszej rozprawy o skrócenie wyroku. Przynajmniej tak Rucki lubił myśleć, choć rozsądek podpowiadał mu, że za przedterminowym zwolnieniem stoją układy. Nie był tylko pewien czyje – federalnych, z którymi był zmuszony pójść na współpracę, czy Johnny’ego Torrio, króla chicagowskiego podziemia. Koło południa kierownik zmiany machnął do niego ręką. Nadszedł czas.
Wyszedł na dziedziniec. W taką pogodę był prawie pusty, nie licząc zaprzęgniętych w konie furmanek, wiozących do pralni kosze brudnych ubrań. Pojedyncze grupy więźniów stały pod żółtymi ścianami budynków. Paru młodziaków pomimo niesprzyjającej aury próbowało grać w koszykówkę. Przed budynkiem, w którym mieściła się więzienna kuchnia, kilku mężczyzn wyładowywało z wozu worki z mąką i ziemniakami.
Więzienie stanowe w Joliet było miejscem odosobnienia i kary dla tysiąca dwustu osadzonych. Większość odsiadywała ciężkie wyroki, dłuższe niż dziesięć lat. W Joliet, jak skrótowo nazywano więzienie, wykonywano też wyroki śmierci. W słynnym, porośniętym bluszczem budynku z wyrytą na podłodze sentencją: „Zawsze jest czas na naprawę”, na spotkanie z wiecznością oczekiwało kilkunastu zwyrodnialców. Mieli pojedyncze cele z oknami. Tutaj był to przywilej.
Do budynku bloku wschodniego można się było dostać schodami w dół. Pomieszczenie śmierdziało chemicznym środkiem odkażającym, potem i gównem. I czymś jeszcze. Smutkiem gęstym jak lawa. Cela numer 427 była ciemną, wilgotną klitą o rozmiarach cztery na siedem stóp. Po lewej stronie stała metalowa piętrowa prycza. Dolne łóżko było zajęte i starannie pościelone, zgodnie z regulaminem. Za pryczami, w kącie, stał kibel, a obok niego metalowy stolik z taboretem przykręconym do podłogi.
Rucki zdjął z pryczy koc i poduszkę. Uścisnął silną dłoń kolegi z celi.
– Trzymaj fason, Rusty. I odwiedź mnie na Trójkącie.
– Jasna sprawa, Teo.
– Tymczasem.
W pomieszczeniu przejściowym wysłuchał automatycznie wypowiedzianego pouczenia o powrocie do społeczeństwa i byciu jego praworządnym członkiem. Obiecał sobie, że tutaj, do zatęchłej ciemnej celi bez okna, na otoczony wysokimi murami więzienny dziedziniec, w to najsmutniejsze, choć przecież nie pierwsze smutne miejsce w jego życiu, postara się już nie wrócić.
Nie miał pojęcia, co czeka go na wolności. Zauważył, że pocą mu się dłonie. Wytarł je w robociarskie spodnie, te same, w których przywieziono go do Joliet ponad rok temu. W eskorcie zblazowanego klawisza ruszył w kierunku bramy głównej. W głowie majaczył mu obraz czarnej suczki z rozpłataną czaszką. W dłoni wciąż czuł ciężar siekiery.
ROZDZIAŁ III
Joliet, Illinois
Środa, 14 lutego 1923, wczesne popołudnie
Więzienna brama otworzyła się z metalicznym zgrzytem, jakby bezskutecznie prosiła o naoliwienie. Na tle szarych ulic i poboczy przysypanych zaspami brudnego śniegu żółte mury zakładu karnego wyglądały jak oaza radości. Stalowoszare niebo tępo odbijało się w szybach okien wieży wartowniczej numer jeden. Wartownik spojrzał w dół i upewnił się, że osadzony przekroczył linię, za którą rozciągał się świat ludzi wolnych, i zamknął za nim wrota zwieńczone zasiekami z drutu kolczastego.
Teodor Rucki owinął się szczelniej jesiennym płaszczem, postawił kołnierz i wbił głowę między ramiona, ale mróz bez trudu przeniknął przez ubranie i zimno przeszyło go nieprzyjemnym dreszczem. Zaparkowany po drugiej stronie drogi chevrolet w kolorze butelkowej zieleni zatrąbił trzy razy. Rucki przeszedł przez ulicę, otworzył drzwi i usiadł z tyłu.
– Co on tu robi? – Wskazał na masywnego mężczyznę rozpartego obok niego.
– Ani dzień dobry, ani buzi, nic? – zaśmiał się Albert. – Spokojnie Teo, Polikarp to teraz nasz człowiek, zresztą, przecież znacie się od małego.
– Małego to ty masz między nogami – rzucił Polikarp, jak zwykle bez polotu, i po swojemu zahuczał ze śmiechu.
– Jeszcze się nim udławisz – odgryzł się Albert.
– Widzę, że trochę się pozmieniało, chłopaki. Nie czyścisz już butów konkurencji, Paulie? – Rucki rozciągnął się na tylnym siedzeniu. Automobil był przyjemnie nagrzany. W pytaniu wybrzmiało szyderstwo i prowokacja, ale Polikarp Czerwiński wzruszył tylko wielkimi jak u galernika ramionami i popatrzył na Teodora wzrokiem zmęczonego cielęcia.
– Long story short, Oberta to śmieć. Chciał, żebym dziewczyny w pociągach porywał i jebał, a ja porządny katolik jestem. Pokłóciliśmy się, dostał z liścia i musiałem spierdalać na North – odpowiedział Czerwiński, patrząc na Teodora z niepewnością, po czym dodał: – Cała historia. Szef rozumie.
Rucki rozumiał. Polikarp Czerwiński nigdy nie był tytanem intelektu, ale trzymał się zasad i nie lubił krzywdzić ludzi bez wyraźnego powodu. Nade wszystko brzydził się przemocą wobec kobiet, a pierwszą osobą w życiu, którą ciężko pobił, gdy miał dwanaście lat, był jego ojciec, znęcający się nad matką. Od tego czasu mieszkał na ulicy, trochę u ciotki, a najczęściej u kolegów oraz w pustostanach, zajmowanych na siedziby stokjardowskich młodocianych gangów i powstających co rusz klubów atletycznych. Nastoletni Teodor przygarnął go do swojej bandy, bo chłopak był nad wiek wyrośnięty, silny i bitny, a Polikarp, zwany w gangu Karpiem, szybko stał się jednym z jego najwierniejszych żołnierzy. Dopóki pod nieobecność Ruckiego, który zniknął na kilka lat, nie poszedł pracować u Johna „Dingbata” Oberty.
– No dobra, pogadamy. Jak to mówią, wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi, czy jakoś tak. Czekają mnie jeszcze jakieś niespodzianki? Znalazły mi się dzieci z nieprawego łoża? Trójcowo dogadało się ze Stanisławowem? Chicago zamieniło się w miasto spokoju i sprawiedliwości?
– Kostja też wrócił. Razem wynajmujemy apartament na Trójkącie. Z nim i z jego kuzynem. – Polikarp znacząco puścił oko. – To dopiero jest model, zresztą sam szef zobaczy.
Rucki pokiwał głową. Kostja, czyli Konstanty Omernik, był postacią skomplikowaną. Miał serce zapalonego komunisty i rozum drapieżnego, bezwzględnego kapitalisty. Wielbiciel wdzięków obojga płci, hedonista i dandys, a jednocześnie człowiek honorowy i posiadający giętki, bo giętki – ale kręgosłup moralny.
Polikarp kontynuował:
– Tamtej nocy, wtedy na Stokjardach, jak ta rozpierducha z bractwem była, Kostja dostał postrzał w brzuch. Ledwie go odratowali. Chwalił się potem, że własnym ciałem zasłonił szefa, że postrzelił go ten copper, co go ksiądz Roman zdjął na górze krowiego gówna. To jest dopiero historia.
Wspomnienia pękły pod czaszką Teodora jak wrzody, ale postanowił je zignorować. Albert zapalił silnik, włączył się do ruchu i po chwili wjechał na drogę numer 66, w stronę Chicago.
– To co robimy, Teo? Najpierw jedziemy się napić i na dziewczyny czy w odwrotnej kolejności? – zapytał Rossadowski. – Dzisiaj walentynki, święto miłości, to może najpierw dziewczyny. Znam taki jeden salon masażu, usługa z happy endem, czysto, niedrogo, a panienki nie mówią po angielsku, więc nie trzeba z nimi gadać. To jak?
– Ani jedno, ani drugie, Albert.
– Papierosa chociaż? A może naleweczki? – Polikarp sięgnął do kieszeni po płaską brązową butelkę z roztworem kokainy.
Rucki pokręcił głową.
– Nie pije, nie pali, nie dupczy. Po chłopie... – jęknął Polikarp.
– Postanowienia noworoczne? – zadrwił Albert. – Ale już luty, wystarczy z tym „nowy rok, nowy ja”. Może od przyszłego roku zaczniesz, a dzisiaj się zabawimy? Po takim okresie w pudle musisz być porządnie wyposzczony.
– Wieź mnie do Grubego Witka. Od roku marzę o normalnym posiłku. Staje mi na myśl o jajecznicy na boczku, parówkach i świeżych bułkach.
Dwie godziny później siedzieli przy zastawionym suto stole, uginającym się od specjałów. Gruby Witek na koszt firmy zaserwował wszystko, co miał. Jajecznicę, cielęce serdelki, tosty z mlekiem, podsmażoną kiełbasę z cebulą, wołowy gulasz z kopytkami i zapiekany ser. Teodor jadł powoli, smakując uważnie każdy kęs. Kiedy się najadł, zamówił bezalkoholowe pszeniczne piwo i czarną sypaną kawę z trzech łyżeczek.
– To opowiadaj, jak ci tam było – zagaił Albert.
Rucki spojrzał na niego z pobłażliwością.
– Da się żyć, jak pilnujesz swojego nosa i nie interesujesz się cudzymi sprawami. Podobnie jak na zewnątrz.
– I tyle? Jakieś pikantne szczegóły, walki na pięści, vendetty na wrogach, cwelenie kapusi?
– Od siódmej rano do piątej po południu pracowałem w pralni. Sześć dni w tygodniu. W celi ćwiczyłem, czytałem książki, kładłem się wcześnie spać. Jak w klasztorze. Nie ma o czym mówić. Lepiej wy opowiadajcie. Co u was słychać, chłopaki?
Albert wgryzł się w ociekającą tłuszczem parówkę. Od zeszłego roku przybyło mu przynajmniej dziesięć funtów, a zza paska wylewała się pierwsza fałda.
– Zależy, gdzie ucho przyłożyć. Nie pracuję już w Starej Oborze, a w gazecie tylko na weekendy. Bardziej twojego interesu pilnuję, za barem w tawernie stoję, trochę chłopakami zarządzam, ale nie chcą mnie słuchać, skurczybyki. Żyje się. Zaręczyłem się, ślub na wiosnę. – Ostatnie zdanie Albert wypowiedział z ledwie wyczuwalnym wahaniem. Polikarp uśmiechnął się pod rzadkim wąsem.
– Oho ho, to ci nowiny! – Rucki poklepał druha po podgolonym karku. – Mów mi tu wszystko, jak na świętej spowiedzi. Jak ma na imię? Blondynka z niebieskimi oczami i dużym biustem, nie może być inaczej. Polska księżniczka, hę?
– Meksykanka – powiedział cicho Albert. – Lucia, ale mówię na nią Lucynka. Szybko się polskiego uczy.
– Jeszcze mi powiedz, że z tego salonu masażu...
Albert zajął się smarowaniem bułki wyjątkowo grubą warstwą masła. Polikarp zahuczał rozbawiony.
– Prawdziwy Polak wali, co chce! Nie, Albert? Kto Polakowi zabroni?
– Zamknij się, spaślaku.
Rucki postanowił zmienić temat.
– A co u Romka? Pije?
Albert oderwał się od maselniczki.
– Jak go widziałem ostatnio, to nie pił. Też się zaręczył, a potem ożenił. Z Ester.
Rucki prawie zakrztusił się kawą.
– Przecież pytałem o niespodzianki, a ty dopiero teraz mi o tym mówisz? Roman ożenił się z Ester. No pięknie. W sensie, że najlepszego na nowej drodze i szczere wyrazy współczucia. Dla obojga.
– Zdziwisz się. Nieźle im się powodzi. Okazyjnie wzięli w ajencję mały upadający teatr na Trójkącie.
– I co? Hamleta wystawiają? – Rucki znalazł w zakamarkach pamięci tylko jeden dramat.
– Raczej wynajmują scenę lokalnym amatorom. Przedstawienia patriotyczne, bajki dla dzieci, takie tam badziewie. Mają połowę od każdego sprzedanego biletu, a wiadomo, że ludzie do teatru walą drzwiami i oknami – wyjaśnił Albert. – Ale najwięcej zarabiają na seansach regresyjnych i przekazach od wielkiej bogini Isztar.
– Co ty gadasz? – Teodor zrobił wielkie oczy. – Jakich seansach? Spirytystycznych, jak u tej madame, co kiedyś razem byliśmy?
– Lepiej, bo Romek z Ester założyli coś w rodzaju sekty. Doją naiwniaczków, co to chcą dostać prywatny przekaz od bogini. No, cyrk na kółkach, bracie, jak zobaczysz, to ci oko zbieleje. Cashu na tym trzepią nieziemskie ilości. Oczywiście Ester jest medium.
– Oczywiście.
– Choć ona teraz madame Celeste każe na siebie mówić, bo żydowskie imię niedobre dla biznesu. Zresztą, co ci będę opowiadał. Oboje mają być dzisiaj wieczorem na twoim oficjalnym powitaniu, to sam ich zapytasz. Wszyscy się zapowiedzieli, knajpa będzie pękać w szwach.
– Która knajpa? – zapytał Teodor, a w obliczu nawału informacji był coraz bardziej zdezorientowany. Albert wywrócił oczami.
– Uderzyłeś się ostatnio w głowę czy opary z pralni ci się na mózg rzuciły? Twoja!
Teo patrzył na niego jak na rzadkie zjawisko przyrodnicze.
– No dobra, bo widzę, żeś jakiś spowolniony jest, Teo. Może jednak łyknij naleweczki od grubego. Ze dwa miesiące po tym, jak cię zamknęli, na dzielnicy zjawił się Żmija z paczką pieniędzy. Dał mi je i powiedział, że był u ciebie w pierdlu i że ty go przysyłasz, i że to twoja działka ze sprzedanej gorzały plus fundusz więzienny. Kazał mi za to kupić tawernę, urządzić, co by było miło, i prowadzić, aż wrócisz. Resztę wpłacić do banku Smulskiego. Tak mu powiedziałeś. Zgadza się?
– Zgadza się. – Rucki kiwnął głową. Takie były ustalenia i Żmija najwyraźniej się z nich wywiązał. A to oznaczało, że on, Teodor Rucki, będzie musiał wywiązać się ze swoich.
– Nad tawerną czeka na ciebie mieszkanie. Umeblowane. Nawet świeży ręcznik ci w łazience powiesiłem. W szafie masz ubrania, zabrałem z poprzedniego mieszkania. Zimowy płaszcz ci trzeba kupić, bo uświerkniesz na tym mrozie.
– To bardzo miłe z twojej strony. Nie wiem, co powiedzieć.
– Nic nie mów, tylko kończ jeść, i sam zobaczysz. Tawerna jest w najlepszym miejscu Noble Street. Ma już stałą klientelę. I nie, nie tylko bandyci tam przychodzą. To modne miejsce na Trójkącie. U Teo się nazywa, sam szyld malowałem. Dzisiaj twoje powitanie, impreza zamknięta. Goście mają zacząć schodzić się o szóstej.
– I mamy dla szefa prezent – wtrącił się Polikarp.
Olbrzym wyciągnął spod stołu niewielkie drewniane pudełko z odsuwanym wieczkiem, obwiązane czerwoną kokardą; przypominało pojemnik na cygara, choć było nieco większe. Przesunął je po blacie w kierunku Teodora. W środku znajdowały się trzy przedmioty: lśniący nowością colt kalibru czterdzieści pięć, włoski nóż sprężynowy i mosiężny kastet.
Rucki zważył w dłoni dobrze znany ciężar.
– Taki sam. Dzięki, Polikarp.
– Się wie, z usuniętymi numerami. Pierdolnięcie ma jak koń. A kastet na specjalne zamówienie, majątek dałem.
Na kastecie wygrawerowane były cztery czarne litery. ERAB.
– Kurwa, chłopaki, przestańcie, bo się poryczę.
– Jest jeszcze jedna sprawa... – Polikarp Czerwiński zawiesił głos.
– Dawaj.
– Klara jest z powrotem w mieście.
Rucki zaniemówił. Chciał coś powiedzieć, ale ostatnie zdanie wbiło mu się w gardło niczym rybia ość.
ROZDZIAŁ IV
Północne Chicago, Polskie Śródmieście
Środa, 14 lutego 1923, wieczór
Świetnie szef wygląda. – Karolek Kubala otworzył drzwi chevroleta i posłał Ruckiemu swój najbardziej profesjonalny uśmiech. Za nim, przed wejściem do lokalu, stali jego nieodłączni towarzysze, Wichłacz i Dogfood. Cała trójka pod krawatami, w eleganckich zimowych płaszczach i tweedowych kaszkietach w kratę.
– No, no, chłopaki, widzę, że się powodzi – skomplementował ich Teo, wysiadając z automobilu.
– Grzech narzekać, co nie, Wichłacz?
– Jest jak mówisz.
– Welcome home, szefie – dodał Dogfood i otworzył na oścież ciężkie dębowe wrota, zabezpieczone dodatkowo żelaznymi okuciami.
Tawerna U Teo znajdowała się w najlepszym miejscu handlowej ulicy Polskiego Śródmieścia. Wnętrze knajpy urządzone było ze smakiem. Ściany obito ciemną lakierowaną dębiną oraz zielonym aksamitem, a ciemnozłoty sufit z metalowych płytek we florystyczne wzory dodawał miejscu splendoru. Stoliki oraz krzesła były względnie nowe i od kompletu, a długi bar z rzeźbionym frontem lśnił jak tafla nocnego jeziora.
– I co powiesz? – zapytał Albert. W jego głosie wybrzmiewała duma.
– Klasa. – Rucki cmoknął i poklepał druha po ramieniu. – Sam bym tego lepiej nie urządził.
Goście tawerny podnieśli szklanki i kufle. Rozległy się wiwaty i radosne okrzyki. Ktoś zaintonował Sto lat i kilkadziesiąt gardeł zaśpiewało Teodorowi na powitanie, zagłuszając puszczane z patefonu polki. Ten uśmiechnął się i ukłonił.
– Chodź, wszyscy już czekają. – Rossadowski pociągnął go w stronę backroomu.
Na wygodnych barowych krzesłach, fotelach i kanapach z pikowanej skóry siedziała śmietanka trójkątowego półświatka, wraz z osobami towarzyszącymi. Przy niewielkim barze, obok drzwi, na wysokich hokerach spoczywało dwóch ochroniarzy. Ten po prawej był wielki i nabity, przypominał psa trenowanego do walk. Polikarp Czerwiński zajadał schabowego z ziemniakami i zasmażaną kapustą. Uniósł literatkę wypełnioną samogonem.
– Zdrowie Teodora! – ryknął, wypił jednym haustem i zagryzł kawałkiem świniny.
Drugi ochroniarz stanowił jego fizyczne przeciwieństwo. Czesiek Mateja, potomek słynnego zbójnika Matei, powieszonego na wiśnickim rynku za poślednie ziobro, wyglądał jak modernistyczna rzeźba odlana z brązu. Składał się z mięśni i ścięgien. Podszedł do Teodora.
– Dobze, ześ jus jest, Teosiu – powiedział, mocno ściskając jego dłoń.
– Jak cię życie traktuje, Czesiek?
Twarz Matei wykrzywił grymas przypominający uśmiech.
– Jakie zycie? Ino robota i robota...
– Ameryki nie przerobisz – podsumował filozoficznie Teo.
– Czego się napijesz? – wtrącił się Albert.
– Wystarczy piwo, bezalkoholowe.
– Może chociaż jednego – zaczął Rossadowski, ale Teodor uciszył go spojrzeniem.
– Załatwiłeś już tego skurwysyna? – Rucki ponownie zwrócił się do Czesława.
– Hymiego? Jesce zyje. Pan Bócek nierychliwy, ale sprawiedliwy.
– Dobrze cię widzieć. Dobrze widzieć was wszystkich.
– Teo, chodź do nas! – zawołał jeden z podobnych do siebie jak dwie krople wody braci Novotnych.
Rucki odpowiedział gestem, że zaraz przyjdzie. Albert postawił na blacie kufel spienionego piwa. Było niezłe, chociaż zbyt kwaśne, ale goryczka skutecznie maskowała brak procentów. Roman wstał z obitego skórą fotela i podszedł do baru. Uśmiechnął się nieśmiało, jakby nie wiedział, co powiedzieć i jak się zachować. Teo uścisnął go serdecznie, bo Roman Ogorzałek, choć z innego ojca i innej matki, był jego bratem.
– Witaj przyjacielu, brakowało mi tam ciebie – powiedział.
Oczy Romka się zaszkliły.
– Mnie też. Bardzo. Dobrze, że już jesteś, Teo. Mam ci tyle do powiedzenia.
– Spokojnie, mamy całe życie na pogaduchy. Widzę, że o siebie dbasz.
– Ktoś musi. – Ogorzałek wymownie przewrócił oczami.
– Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. – Teodor bardzo się starał, żeby nie zabrzmiało to sarkastycznie. Nie do końca się udało, więc dodał: – Naprawdę, życzę wam jak najlepiej. Jak ona się miewa?
– Celeste? Znaczy się, Esterka? Przecież widzisz.
– Widzę.
Trudno było nie zauważyć, że Ester była napruta heroiną jak kajzerski bombowiec i ledwie siedziała, a oczy uciekały jej w głąb czaszki. Usadowiła się w fotelu i co rusz przechylała się w przód, aby złapać pion i nie zaryć nosem o podłogę. Właśnie się ocknęła, uchwyciła spojrzenie Teodora i posłała mu mglisty uśmiech. Odwzajemnił.
– Słyszałem, że nieźle sobie radzicie – zwrócił się do Romana, bo rozmowa o pracy to zawsze bezpieczne wyjście, zwłaszcza gdy temat jest niewygodny.
Ogorzałek rozłożył ręce, jakby za coś przepraszał.
– Z czegoś trzeba żyć, wiesz, jak jest. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po wizytówkę.
– „Madam Celeste Oglivie, medium, Projekt Nibiru” – przeczytał Rucki.
– To pseudonim artystyczny. Mówię ci, Teo, ludzie walą drzwiami i oknami, na każdym seansie mamy pełną widownię. Wpadnij kiedyś.
Kiwnął, że wpadnie. Nagle rozległo się głośne pukanie. Czesław wstał z barowego stołka i podszedł do drzwi.
– Kto tam? – pytanie zabrzmiało jak żabi rechot.
Wykidajło otworzył i do pomieszczenia weszło czterech mężczyzn. Po kolei podeszli do Teodora i wymienili uściski dłoni. Kostek Omernik wyglądał na spiętego, choć bardzo chciał to ukryć. Dopiero kiedy Rucki przyciągnął go do siebie, uścisnął i serdecznie poklepał po plecach, jego ramiona opadły, a na śniadej romskiej twarzy Kostka odmalowała się ulga.
– Dobrze, że już jesteś. Ktoś musi zapanować nad tym burdelem. – Kostja nachylił się do ucha Ruckiego. – Zanim tych dwóch do końca się rozpanoszy na dzielnicy.
Wskazał wzrokiem na bliźniaków Novotnych. Obok Kostka stał zabójczo przystojny młody mężczyzna.
– Mój kuzyn Xenon – przedstawił go Kostek.
– Chyba Zenon? – upewnił się Teo.
– Dla przyjaciół przez X. – Xenon błysnął rzędem białych zębów i uścisnął dłoń Teodora, przytrzymując ją o pół sekundy za długo. Rucki postanowił, że będzie mówił do niego per Kuzyn.
Pozostałych dwóch typów Teodor zaledwie kojarzył. Wojtek Kita był znanym na dzielnicy bambrem, człowiekiem gwałtownym i nieprzewidywalnym. Wołali na niego Zębacz, bo miał poważne luki w uzębieniu. Kołatek był o niego o głowę niższy, tłustawy i chorobliwie blady. Trochę wycofany i świetny w operowaniu nożem, jak przystało na syna rzeźnika. Mężczyźni oddali należny szacunek Ruckiemu, wymienili z nim kilka słów, a że nie nawykli do small talku, udali się w kierunku baru.
Teo dopił piwo, zamówił kolejne i podszedł do braci Novotnych. Usiadł na brązowym loveseacie. Bliźniacy wyglądali jak swoje lustrzane odbicia, ubrani w takie same prążkowane garnitury i identyczne krawaty. Obaj palili aromatyczne muraty i z kryształowych szklanek wolno sączyli kanadyjską whisky.
– Który jest który?
– Ja jestem Dan, a to Max.
– Od jutra ty nosisz krawaty we wzorek, a ty gładkie. Muszę was jakoś rozróżnić.
– Jasne – zgodził się Max.
– No problem – zawtórował mu Dan.
– Dzisiaj nie będziemy rozmawiać o interesach. Ale jutro oczekuję od was pełnego raportu. I chcę widzieć wszystkie rachunki.
Dan już chciał coś odpowiedzieć, ale w pomieszczeniu rozległ się znajomy bojowy okrzyk. Najwyraźniej Polikarpowi i Kostkowi zebrało się na wspomnienia.
– Ekstremalnie radykalna akcja bezpośrednia!
Rucki poczekał, aż skończą, po czym wstał i podnosząc dłoń, poprosił o spokój. Kiedy zapadła cisza, odezwał się opanowanym, ale stanowczym tonem:
– Bardzo dziękuję wam za miłe powitanie. To bezcenne, być z powrotem w domu, ze swoimi ludźmi. Moje serce przepełnia dzisiaj wdzięczność i radość.
– Aye, aye!
– Wiwat Teo, dobrze gada, dać mu wódki! – rozległy się głosy.
– Dlatego bawmy się dzisiaj i radujmy. A od jutra zabierzemy się do pracy. Przed chwilą wspomnieliście Erab. Te czasy już minęły. Erabu już dawno nie ma. Nie tkwijmy w przeszłości, popatrzmy, co przed nami. Jesteśmy gangiem z Noble Street. To nasza dzielnica. I nasza przyszłość. Świat będzie leżał u naszych stóp, jeśli rozkażemy mu leżeć. Jeśli nie, będziemy skomleć o resztki z pańskiego stołu. Kto jest ze mną!?
Gang z Noble Street odpowiedział okrzykami entuzjazmu i gwizdaniem na palcach. Teo poczuł na plecach znajomy dreszcz. Był u siebie.
ROZDZIAŁ V
Północne Chicago, Polskie Śródmieście
Czwartek, 15 lutego 1923, rano
Pnie buków srebrzyły się w popołudniowym słońcu. Jesienny las szumiał, a każdy podmuch wiatru strącał z drzew kolejną porcję kolorowych liści. Teodor brodził w nich po kostki. Uzbrojony w krótki nóż o wyślizganej drewnianej rączce, z wiklinowym koszykiem w połowie wypełnionym grzybami, szedł na swoją rydzową polanę. O jej istnieniu wiedział tylko on. Nikt inny nie zapuszczał się tak głęboko w las, aż nad strumień. Teodor lubił rydze. Podsmażane na maśle, jedzone prosto z patelni, o lekko kwaśnym smaku i zapachu, który nie ma sobie równych. Spojrzał w górę. Na usychającej, pełnej dziur olszy siedział żółty ptak, podobny do kanarka. Skąd kanarek w lesie? Może uciekł z klatki i rozkoszuje się wolnością, albo nie potrafi znaleźć drogi powrotnej. Ptaszek uniósł dziób i z jego gardła wydobył się suchy, regularny terkot. Popatrzył na Teodora i znowu zaterkotał.
– Halo? – Teodor zwlókł się z łóżka i podniósł słuchawkę.
– Za halo to w mordę walą – odpowiedział głos po drugiej stronie drutu. – To ja.
– Czołem, Żmija.
– Kac męczy? Woda z ogórków najlepsza.
– Nie bardzo. Spałem. Czego chcesz?
– Skąd ta oschłość? Nie zapytasz, co u mnie?
– Spierdalaj.
– Dziękuję, dobrze. Grzech narzekać. Dobra, nie będę marnował twojego cennego czasu. Obejrzyj się za siebie.
– No...
– Na półce obok świecznika stoi kilka książek. Drugi tom od lewej to polonijny kalendarz z 1919 roku.
– Okej.
– Tymczasem.
Rucki odłożył słuchawkę na widełki i podszedł do półki. Z książkowego wydania starego kalendarza, pełnego wierszy, fragmentów powieści, komiksów, dowcipów i przyśpiewek, wypadła złożona na pół kartka kratkowanego papieru. „Dzisiaj, punkt dziesiąta, kościół świętego Stanisława Kostki, ławka pod stacją szóstą, spal to” – rozkazało wykaligrafowane starannie zdanie. Teo spojrzał na zegar ścienny. Dochodziła ósma trzydzieści. Przez czternaście miesięcy, które spędził w więzieniu w Joliet, codziennie wstawał o piątej trzydzieści, budzony wewnętrznym budzikiem. Dzisiaj nareszcie pospał dłużej, i spałby jeszcze, gdyby nie ten przeklęty telefon.
Poczłapał do łazienki, załatwił poranną potrzebę i ochlapał twarz wodą. Z zawieszonego nad zlewem lustra spojrzały na niego zimne, puste oczy. Wyglądał dobrze. Czternaście miesięcy bez alkoholu i papierosów wygładziło i rozjaśniło cerę, a codzienny rygor ćwiczeń zbudował muskulaturę. Teodor zaczesał do tyłu opadającą na oczy grzywę jasnych włosów. Wyszczerzył się do odbicia i puścił do niego oczko. Nie powiedział do lustra „spierdalaj”, tego nawyku też starał się pozbyć. W lodówce czekały na niego jajka, masło i dwa pęta kiełbasy, w chlebaku znalazł czerstwą połówkę chleba na zakwasie. Jajecznica z trzech jajek smakowała niemal tak dobrze, jak wyśnione smażone rydze. Rucki ubrał się w ciemnoszary garnitur. Marynarka była nieco kusa, bo rozrósł się w barach i w klatce. Przez chwilę zastanawiał się, czy brać ze sobą standardowe wyposażenie. W więzieniu odzwyczaił się od ciężaru rewolweru pod pachą, od sprężynowca i kastetu w kieszeniach. Tam był od nich wolny. Ta myśl go rozbawiła. Na wolności czuł się bez nich nagi i bezbronny. Kartkę z instrukcjami podpalił i wrzucił do kuchennego zlewu.
Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Teo narzucił na siebie jesienny płaszcz i postanowił, że wizyta u krawca odbędzie się jeszcze dziś po południu. Wyszedł tylnymi drzwiami i po drewnianych schodach porczy zszedł na niewielki ogrodzony backyard, przysypany śniegiem. Ledwie wyszedł z gangwayu, zauważył go Karolek Kubala. Pomachał i rzucił się biegiem w jego stronę, a za nim puścili się jego porucznicy, Dogfood i Wichłacz.
– Szefie, od godziny już na szefa czekamy. Wczoraj nie chcieliśmy się narzucać, bo szef zajęty był – powiedział czerwony od mrozu i przebieżki Karolek.
Rucki zatrzymał się i spojrzał na młodocianych gangsterów. Dorośli i zmężnieli przez ten rok z hakiem, Karolek zapuścił włosy i czesał je do tyłu na pomadę.
– Może szefa gdzieś podrzucić?
Teo miał zamiar iść na piechotę, ale zimno bez trudu pokonało cienki materiał palta.
– Jasne.
Wnętrze chevroleta było ciepłe i swojskie. Karol chciał prowadzić, ale Rucki kazał mu usiąść na siedzeniu pasażera. Reszta gangu z ulicy Thomas usadowiła się na tylnej ławce. Automobil ryknął ośmioma cylindrami i ruszył do przodu, zaliczając lekki poślizg. Dojechali do Division i skręcili w stronę Stanisławowa.
– Co słychać, Karolek? Jak rodzice się czują?
– Szkoda gadać, stary pije, a matka się czepia i zrzędzi. Rzadko tam zaglądam. Ale Pruci szkoda, ta kurwa ją otruła, a to był taki dobry pies – powiedział młody Kubala, i słychać było, że śmierć suczki bardziej go rusza niż domowe problemy z rodzicami.
– Co ty gadasz? Kto otruł?
– To szef nic nie wie? Pani Otylia, nasza sąsiadka, taka chuda z haczykowatym nosem. Jak byliśmy mali, przezywaliśmy ją Baba Jaga, co nie, Wichłacz?
– Jest, jak mówisz.
– Na pewno ją szef widział, bo całymi dniami w oknie siedziała. Niedługo jak szefa przymknęli, to przyszli też po nią. Gazety o tym pisały w całym Chicago, a ponoć i w całej Ameryce.
Teodor z nudów czytał gazety w więzieniu i znał sprawę polskiej „kapłanki Rudobrodego”, jak żądna sensacji prasa ochrzciła Tillie Klimek. Ale nie zamierzał psuć Karolowi przyjemności, a poza tym nie chciało mu się gadać. Nigdy nie był wylewny, a ponad rok w pudle zrobił z niego mruka.
– To niech się szef kierownicy trzyma. Aresztowali ją, bo otruła kilku swoich mężów, trutkę na szczury im dosypywała do jedzenia. Ponoć, że siedem osób wysłała na tamten świat, ale moja matka mówi, że na bidę dwadzieścia, a matka wie, co mówi. Jak jej kto podpadł, to truła. Na dzielnicy mówili, że ma dar jasnowidzenia, i baby przychodziły do niej, żeby im powróżyła. Jak kiedyś przepowiedziała, że psy na dzielnicy będą padać, to tydzień później zaczęły padać. A myśmy z Dogfoodem sami za gówniarza widzieli, jak przez płoty kawałki kiełbasy rzucała, na bank nafaszerowane arszenikiem. I naszą psinę też kurwa otruła. Jak szefa nie było, to Prucia tęskniła, wyła po nocach. A nagle się pochorowała i zdechła. To była zdrowa sunia, a w dwa dni się zawinęła. Była ostatnią ofiarą Tillie Klimek. O tym powinni w gazetach napisać. Za miesiąc ma być proces. Mam nadzieję, że ją na linie wyhuśtają.
– To był dobry pies. Szkoda.
Teodor zaparkował przed kościołem świętego Stanisława Kostki, pierwszym polskim kościołem w Chicago, ojcem i matką wszystkich pozostałych polonijnych świątyń w Wietrznym Mieście.
– Szef się nawrócił w Joliet? – zapytał zbity z tropu Karolek.
– Poczekajcie tu na mnie chwilę. Jak wrócę, zawieziesz mnie do banku, a potem do dobrego krawca. Reszta do roboty, nie płacę wam za wożenie dupy automobilem.
O tej porze kościół był prawie pusty, jeśli nie liczyć kilku dewotek klęczących w ławach przed ołtarzem i dwóch bumów, którzy udawali dewotów, a naprawdę przyszli do kościoła, żeby się ogrzać, jak to bumy. Normalnie kościelny gonił ich na cztery wiatry, ale w mroźne dni przymykał oko, o ile nie byli zbyt pijani i nie śmierdzieli za bardzo. W końcu bum też rodak, a rodaka trzeba wspierać. Wnętrze świątyni było ogromne i robiło wrażenie. W drewnianych ławach mogło się pomieścić półtora tysiąca wiernych, a i tak na nabożeństwach zawsze brakowało miejsc. Nic dziwnego, Stanisławowo było największą katolicką parafią w Ameryce, a według własnego mniemania – największą na całym świecie.
Rucki się rozejrzał. Na ścianach, w równych odległościach, wisiały kolejne stacje drogi krzyżowej. Wzrokiem poszukał stacji szóstej, tej, gdzie Weronika ociera twarz Panu Jezusowi. W ławce ustawionej pod stacją siedział mężczyzna w ciemnym płaszczu, który kątem oka spojrzał na Ruckiego, po czym wstał i skierował się ku wyjściu. Teodor poszedł w stronę zwolnionej ławki. Usiadł. Powiódł wzrokiem dookoła, ale nie znalazł niczego nadzwyczajnego. Wziął do ręki kościelny modlitewnik. W środku była koperta. Zerknął na boki, czy nikt go nie obserwuje. Dewoty mamrotały pacierze, a bumy spokojnie przysypiały w ciepełku. Rozerwał kopertę i zaczął czytać. Tym razem tekst pisany był na maszynie.
„Najbliższy piątek po północy. Sheridan Road na granicy Wisconsin. Dwie ciężarówki plus ochrona. Przejąć i zabezpieczyć ładunek. Żadnych świadków. W razie oporu zlikwidować ochronę. Czekać na dalsze instrukcje”.
Ostatnie zdanie dopisane było tym samym charakterem pisma, co notka z kalendarza: „Spal to”.
PRZYPISY
Objaśnienia niektórych terminów znajdują się na końcu książki.
Wielki Goblin – tytuł wysoko postawionego dostojnika Ku-Klux-Klanu.
Klawerna – lokalny oddział i miejsce spotkań Ku-Klux-Klanu.
Kościół pentekostalny – Kościół zielonoświątkowy.
Oak Park – miasteczko na przedmieściach Chicago, w latach dwudziestych lokalne centrum Ku-Klux-Klanu.
Tillie Klimek (właśc. Otylia Gburek) – amerykańska seryjna morderczyni polskiego pochodzenia, w 1923 roku skazana na dożywocie.