Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błaganie o śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2022
Ebook
35,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

Błaganie o śmierć - ebook

Pożegnanie z Mockiem

Wrocław 1919.

Ofiara nawet nie zdążyła krzyknąć, kiedy spowiła ją ciemność. Gdy panna Berger, właścicielka ekskluzywnego domu publicznego, zastała w mieszkaniu Herty Rossenbach pusty wózek dziecięcy, już wiedziała. Kobieta i jej roczna córeczka Bettina zaginęły.

Herta cudem przeżyła śmiertelny cios. Podobnego szczęścia nie miał Georg Mittag, który zginął na ringu pokonany przez Arnolda Berhingera, zawodnika lokalnego klubu. Starcie zapisało się czarnymi zgłoskami w historii niemieckiego boksu. I w karierze Eberharda Mocka, który był jego świadkiem.

Śledztwo w sprawie ustawionej walki prowadzi Mocka w coraz mroczniejszy labirynt lokalnych powiązań, splatając się z jego prywatnymi poszukiwaniami małej Bettiny. Byli więźniowie zrzeszeni w Bractwie Pierścieniowców i słabość Mocka do zrozpaczonej matki pchają go do przestępstwa najstraszniejszego z możliwych.

Teraz już nic nie będzie takie samo.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6628-5
Rozmiar pliku: 868 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Asystent policyjny Eberhard Mock właśnie się dowiedział, że jest mordercą.

To oskarżenie nie miało żadnej mocy prawnej, nie padło ani z ust prokuratora, ani sędziego. Nie było złowrogą tezą, którą zaraz udowodni jakiś złotousty sługa Temidy. Wyszło ono mianowicie zza pożółkłych od nikotyny wąsów medyka sądowego Wolfganga Lasariusa.

Jak wiele rzeczy na świecie, ów zarzut miał też drugie dno. Za jego literalną treścią kryła się mieszanina uczuć: niechęć, zwątpienie, a nawet pewien rodzaj desperacji, w jaką w ostatnich godzinach popadł doktor.

Obaj mężczyźni stali na środku sali sekcyjnej Instytutu Lekarsko-Sądowego. Za ich plecami rozpościerały się amfiteatralne pulpity dla studentów oraz wielkie okna z oprawionymi w mosiężne ramki nieprzezroczystymi szybkami.

Stanowiły one barierę dla podglądaczy, rekrutujących się spośród okolicznej dzieciarni. Tuż po wybudowaniu medycznego kampusu Królewskiego Śląskiego Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma wiedzione ciekawością podwórkowe łobuzy – unikając czujnych oczu uczelnianych pedli – przeskakiwały przez parkan i z gałęzi nielicznych młodych kasztanowców, rosnących pomiędzy budynkami z czerwonej cegły, oglądały rozcięte zwłoki na stołach sekcyjnych, delektując się żałosnym _spectaculum mortis_.

Ktoś z władz wydziału medycznego w końcu uznał, że ten widok nie jest przeznaczony dla postronnych obserwatorów, a zwłaszcza dla dzieci. Ponieważ woźnym nie udawało się skutecznie odpędzać intruzów, zarządzono wprawienie w okna mlecznych szybek.

Nie przepuszczały one zatem ciekawskich spojrzeń, ale za to musiały zapewnić dostęp świeżego powietrza – co w tym właśnie pomieszczeniu było wręcz niezbędne. Dla spełniania tej wentylacyjnej funkcji górny, najwyższy rząd szybek odchylał się ku wnętrzu dzięki specjalnym mosiężnym dźwigniom zamontowanym pomiędzy futrynami.

Otwarte oberlufty niewiele jednak dawały w tym dniu – nadzwyczaj ciepłym, dusznym i bezwietrznym. Najlżejszy nawet podmuch nie rozwiewał kłębu miazmatów.

Na obu obecnych tu mężczyznach nie robiły one jednak najmniejszego wrażenia. Nie byli bynajmniej nowicjuszami w medyczno-sądowym świecie.

– Ja wiem z góry. – Lasarius wskazał na ludzką istotę leżącą na stole sekcyjnym. – Doskonale wiem, Mock, co zaraz ujrzę, kiedy rozkroję to ciało. Nawet bez obdukcji mogę panu podyktować raport…

Ujął w dłoń cygaro marki Sułtan, które – odłożone wcześniej na brzeg stołu – rozsiewało wokół ciężki, duszący aromat.

Zaciągnął się, co było nader rzadkie u palaczy cygar i nawet u tych najbardziej doświadczonych wywoływało na ogół krótki atak kaszlu. Ale nie u doktora.

Wypuścił nosem i ustami smużki dymu.

– Wie pan, co jest najgorsze w tej całej tragicznej sprawie? – zapytał i zaraz sam sobie odpowiedział: – Że pan podaje w wątpliwość rację mojego działania, a ono jest racją mego istnienia. Po co mam kroić tego nieszczęsnego nieboszczyka, Mock? Po co mam wykonywać moją pracę, jeśli obaj wiemy, co zobaczymy w środku? Niech no pan mi powie, do czego ja jestem tutaj potrzebny? Pan nie potrzebuje mojej ekspertyzy, pan wszystko wie, bo to właśnie pan go zabił!

Policjant nic nie odpowiedział. Spoglądał długo na Lasariusa spod opuchniętych, zaczerwienionych powiek. Spał zaledwie cztery godziny – mniej więcej od trzeciej nad ranem, kiedy to uczynny fiakier pomógł mu – pijanej, bezwładnej bryle mięśni – wgramolić się na pięterko mieszkania. O siódmej rano obudził go wściekły ojciec, narzekający, że w ich wspólnej sypialni śmierdzi jak w gorzelni.

Eberhard – trawiony teraz przez bezsenność i wysuszony przez kaca – nie był w nastroju do wysłuchiwania połajanek Lasariusa. Nie miał też zamiaru prosić o wyjaśnienie postawionego sobie zarzutu ani tym bardziej kajać się przed hamletyzującym doktorem, który dotąd wydawał mu się wcieleniem naukowej powagi i przykładowej wręcz powściągliwości.

Aby uspokoić swoje budzące się gwałtowne reakcje na te oskarżenia, przeniósł wzrok z twarzy medyka na jego mocne palce ściskające cygaro. Przez chwilę zastanawiał się – nigdy nie miał odwagi o to zapytać – co sprawiło, że skóra Lasariusa na twarzy i na dłoniach jest jakby pocętkowana: jakiejś choroby to skutek czy chemikaliów z laboratorium?

Zadawszy sobie to pytanie, nie wiadomo, który to już raz w życiu, odwrócił wzrok od rozgniewanego rozmówcy. Nie podobało mu się to spojrzenie – wyzywające i palące jak płomień.

„Odciąć się od jego wzroku to jedno, a uspokoić wewnętrznie, to drugie” – pomyślał.

Wiedział jednak, jak zrobić „to drugie”. Po prostu musiał skupić się na czymś innym. Na przykład na Willibaldzie Mocku, swoim ojcu, dobiegającym osiemdziesiątki emerycie, z którym dzielił pokój nad dawnym sklepem rzeźniczym, jaki im przypadł w spadku po śmierci stryja Eduarda na odległym wrocławskim osiedlu Klein Tschansch.

Przypomniał sobie, jak to dzisiaj rano – zresztą tak jak zawsze – ów emerytowany szewc z Wałbrzycha szurał kapciami po starych trzeszczących deskach podłogi, stukał oknami, które zdołały się już wypaczyć i przepuszczały chłód i wilgoć, oraz klekotał źle dopasowaną szczęką. Usłyszał w myślach, jak stary go krytykuje za wczorajsze pijaństwo. W tym przypomnieniu dopadły go znowu obelgi, które padły z ust ojca:

– Huncwot, pijanica!

Przypomniał sobie ból zacięcia na policzku, gdy jeden z epitetów – moczymorda – wydał mu się nadzwyczaj dotkliwy. Nie opanował wtedy drżenia dłoni i brzytwa przecięła naskórek. Dotknął teraz małej ranki, pociągniętej ałunem, i uśmiechnął się nieznacznie.

Pod wpływem tego lekkiego bólu wrócił spokój i pogodna rezygnacja.

„Wystarczy pomyśleć o starym, by zapomnieć o tym wściekłym konowale” – takie znalazł sobie remedium na pełne złości spojrzenia i słowa Lasariusa.

Był to – obok odliczania po grecku i po łacinie – sprawdzony sposób, aby powstrzymać się od wybuchu irytacji. Wystarczyło tylko przypomnieć sobie dawne smagnięcia rózgą, ciosy kułakami i obecne poranne marudzenie własnego ojca.

– Oczywiście! No tak! Oczywiście! – Lasarius był najwyraźniej rozsierdzony. – Może pan milczeć! Może mi pan dalej okazywać pogardę! Może pan powiedzieć w myślach: odczep się, stary wariacie, ja nikogo nie zabiłem!

Mock pokiwał głową, jakby tym gestem potwierdzał taką właśnie deklarację.

– No pewnie, że nie zabiłem! – Lasarius przedrzeźniał jego wyimaginowaną wypowiedź i wskazywał palcem na dłonie policjanta. – Nie pobrudziłbym sobie przecież rączek ani nawet moich ulubionych zamszowych rękawiczek! Ja nikogo nie zamordowałem, ja tylko wykorzystałem wiadomość od Lasariusa, który powiedział o jedno słowo za dużo!

Ktoś inny, słysząc wzmiankę o rękawiczkach, wzruszyłby może ramionami i uznałby ją za bredzenie, ponieważ dłonie Mocka ze starannie przyciętymi paznokciami były teraz pozbawione jakiegokolwiek okrycia. Medyk nie wiedział o tym, od lat nie dowidział i od lat odmawiał obstalowania sobie silniejszych binokli, przez co obdukcje wykonywał, pochylając głowę bardzo nisko nad badanych ciałem i uzyskując tym samym wśród policjantów i studentów przydomek Pancerny Nos.

Teraz – najzupełniej zresztą nieświadomie – zadał Eberhardowi bolesny cios. Rzeczywiście, jeszcze niedawno miał on rękawiczki. Eleganckie i drogie. Kupione w pierwszorzędnym salonie mody męskiej pod szyldem „Brauner & Fronzek” przy Reuschestrasse 69. Piękne, jasnobrązowe, pokryte subtelnym meszkiem. Drogi prezent. Stary Willibald Mock wysupłał ostatnie oszczędności i dał je synowi, gdy ten wrócił z wojny. Góry uskładanych przez lata drobniaków wyrażały ojcowską dumę z Ebiego – dzielnego żołnierza, walczącego na froncie wschodnim.

– Kup sobie eleganckie rękawiczki, synu. Zasługujesz na to – powiedział wtedy stary.

Eberhard kupił i dwa tygodnie później zgubił je po pijanemu.

Następnego dnia resztki ojcowskiej dumy wyparowały. Zamieniła się ona w niechęć skutkującą litaniami gorzkich i złośliwych wymówek. Na wzajemność stary szewc nie musiał długo czekać.

Kiedy później Eberhard myślał o tym, co się stało w prosektorium po wzmiance o rękawiczkach, nie mógł zrozumieć, dlaczego ta reminiscencja, akurat ta niezamierzona złośliwość tak wzburzyła jego organizm, powodując silne nudności. Spornych punktów pomiędzy ojcem i synem było przecież wiele, co więcej, wspominanie ich służyło Eberhardowi do opanowania nerwów. Ponadto gubił po pijanemu mnóstwo rzeczy – dokumenty, pieniądze, a kiedyś nawet akta pewnej sprawy kryminalnej.

Za to, co się teraz wydarzyło, nie winił też prosektoryjnego odoru. Był do niego przyzwyczajony, a przed eksplozją trzewi spędził tu dobry kwadrans.

O tym pomyślał później, ale teraz chwycił się za usta i pobiegł w stronę wyjścia.

Medyk stał i bacznie obserwował policjanta, trzymając w ręku skalpel, z którego krew spływała mu na czarne kauczukowe rękawiczki. Nigdy jeszcze nie widział Mocka w tak ponurym stadium alkoholowej choroby.

Eberhard otarł usta i zataczając się lekko, stanął przed budynkiem, a potem pokuśtykał w stronę ławki. Kulał, kawałek metalu w udzie – pamiątka wojenna – przypominał o sobie przy każdym kroku. Usiadł ciężko. Wysuszone usta, sztywny język, szorstkie podniebienie – każde z nich się domagało wilgoci, błagało o jakiś płyn.

– Wszystkiemu winna ta śmierdząca sprawa – zacharczał Mock sam do siebie. – Ten cholerny bokser.

Na szczęście miał płyn. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął małą buteleczkę. Gdy wychodził do pracy, zabrał ją ze specjalnej skrytki w podłodze dawnego sklepu rzeźniczego.

Uniósł teraz flaszeczkę do ust. Ulubiona nalewka z derenia przyjemnie paliła gardło. Po kilku łykach odetchnął z ulgą. Otarł usta wierzchem dłoni.

Już nie nazywał tej sprawy „śmierdzącą”, już nie przeklinał śledztwa, jakie niedawno prowadził.

Po łyku dereniówki cały Wrocław pachniał w swej wiosennej krasie.

Spektakl śmierci (łac.).

Obecnie Księże Małe.

Obecnie ul. Ruska.I

Przed atakiem

Na początku kwietnia słońce nad Wrocławiem w ciągu dnia prawie nie znikało. W rześkie zimne poranki jaśniało mocno i dumnie na nieboskłonie, tylko popołudniami jego blask tracił nieco ze swej siły, przytłumiony fabrycznymi dymami, które gęsto rozsnuwały się nad miastem i wciskały w ceglaste kaniony wysokich domów, skąd nie przepędzał ich najlżejszy nawet powiew.

Przed drugą po południu kłębiły się one zwłaszcza w studniach pomiędzy kamienicami, w tych wszystkich tylnych podwórkach, gdzie zalegały między ścianami oficyn.

Panna Herta Rossenbach zdołała się już przyzwyczaić do mdlącego nieco dymu, snującego się przy takiej właśnie pogodzie na wąskim i małym dziedzińcu za narożną kamienicą przy Agnesstrasse i Gartenstrasse, na tyłach kina Kronprinz. Mieszkała tutaj od dobrych dwóch lat w niewielkiej murowanej przybudówce, służącej niegdyś mieszkańcom oficyny za skład drewna, a później wykorzystywanej przez miejscowego szlifierza jako warsztat do ostrzenia narzędzi domowych. Mieszkanki kamienicy frontowej i oficyn wciąż nazywały to pomieszczenie „warsztatem”, ale – dodawały z przekąsem – „takim, gdzie można zdobyć weneryczne szlify”.

Istotnie, panna Rossenbach wykonywała najstarszy zawód świata, jednak – wbrew obmowom – nigdy nie pracowała w tej ciemnej ceglanej norze zaopatrzonej w jedno zakratowane okienko. Miejscem jej zarobkowania był dom publiczny na Charlottenstrasse, tutaj zaś mieszkała ze swoją roczną córeczką Bettiną.

Tam nie zwracała przesadnej uwagi na nieporządek, a nawet na brud kryjący się po kątach pokoików otulonych blaskiem czerwonych lampek, tutaj każdy centymetr kwadratowy podłogowych desek był przez nią wypucowany. Tutaj każde dziecięce ubranko składała starannie i umieszczała w szufladach komody pomalowanej przez siebie własnoręcznie białą olejnicą, a wszystkie makatki z wizerunkami słodkich bobasów wiszące na ścianach, a zwłaszcza nad kołyską Bettiny, zostały oprawione w ramki, tworzące idealne kąty proste. Tam była praca, tu – kipiało młode życie, dla którego brud mógłby stanowić zagrożenie.

Kiedy tego dnia panna Rossenbach odebrała dziecko od znajomej praczki i szła teraz z wózkiem przez podwórko – wyprostowana, zgrabna, smukła – słyszała gwizdy i pokrzykiwania miejscowych łobuzów, z których każdy grzeszył z nią w myślach, gdyby jednak stanęła naga przed jednym czy drugim – tego była pewna – żaden nie sprostałby erotycznemu zadaniu. Słyszała też gniewne posapywania służących, które zazdrościły jej urody, ponieważ widziały, jakie wrażenie robi na mężczyznach jedna zwłaszcza ozdoba jej powabnej sylwetki – duży biust, o przytuleniu się do którego marzył niejeden jej sąsiad.

Choć plotkowały i obsmarowywały ją zażarcie, szepcząc o orgiach, w których bierze udział – co nie odbiegało, nawiasem mówiąc, od prawdy – to jednak te zawistnice musiały przyznać jedno: jej nędzna izdebka lśniła czystością, wszystko było poukładane jak w pudełku, a mała Bettina nigdy nie była głodna i miała zawsze wyprane śpioszki.

Toteż Herta bardzo się zdziwiła, gdy teraz weszła z wózkiem do swego lokum i ujrzała, że pod piecykiem kozą brakuje drewna. Była pewna, że dzisiaj rano leżał przygotowany wystarczający jego zapas.

Nie miała czasu na zastanawianie się, co też się z nim stało. Należało działać, zwłaszcza że Bettina mogła się zaraz obudzić.

Herta zostawiła śpiące maleństwo w izdebce, zamknęła drzwi na klucz, weszła kuchenną klatką schodową do kamienicy, gdzie w piwnicy miała niewielką komórkę na opał.

Instynktownie wyczuła tam czyjąś obecność. Chciała krzyknąć. Nie zdążyła.

Po południu nad miastem wisiała półprzezroczysta zawiesina przemysłowych wyziewów.

Jej dręczącą obecność – dla większości zupełnie niewidoczną i nieodczuwalną – zauważali tylko wrażliwi i chorowici mieszkańcy. Gruźlicy przeklinali męczący ich kaszel i niecierpliwie wypatrywali Świąt Wielkanocnych, kiedy fabryki staną i miasto znów odetchnie świeżym powietrzem.

Gospodarni i utrudzeni działkowicze narzekali natomiast nie tyle na fabryczny pył, ile na brak deszczu, co zapowiadało kiepskie zbiory warzyw, zwłaszcza ziemniaków, które w ten mizerny powojenny czas były jedyną nadzieją na odpędzenie głodu.

Panna Therese Berger nie należała do żadnej z tych grup społecznych. Mimo zbliżającej się sześćdziesiątki ta niewysoka niewiasta, o której jej podopieczne szeptały, że „łatwiej ją przeskoczyć, niż obejść”, stanowiła okaz zdrowia i krzepy.

Nie była specjalnie pobożna, a zatem święta pozostawiały ją całkiem obojętną, ich leczniczo-wentylacyjnego aspektu również nie odczuwała, ponieważ, jak twierdziła, wyziewy fabryk nie mogły już bardziej zaszkodzić jej płucom przez lata doświadczanych mocną, tanią machorką. Jeśli już na coś – poza katarem – chorowała owa zażywna, pyskata i pogodna niewiasta, to przed laty, gdy od pewnego polskiego studenta złapała była wstydliwą chorobę, na szczęście nie tę najbardziej niebezpieczną. Ogródka działkowego również nie posiadała, a jej znany wielu wrocławianom interes wciąż się kręcił mimo trudnych powojennych lat.

W tramwaju miejskiej linii numer 18, którym jechała od samej pętli przy kościele Karola Boromeusza, było gorąco, ponieważ jakaś starsza dama, bojąc się przeciągu, nie pozwoliła konduktorowi na otwarcie okna. Kiedy indziej panna Berger pewnie by się wdała w ostrą wymianę zdań z ową hipochondryczką i wymusiłaby przewietrzenie wnętrza pojazdu, ale nie dzisiaj. Tego dnia była w bardzo dobrym humorze.

Zbliżał się wyjątkowy wieczór, gdy kilku zamożnych panów, zawsze tych samych, pod wodzą młodego, lecz już sławnego adwokata doktora Arthura Freymorgena wynajmowało piątkę jej dziewcząt na dwie noce.

Takie zapotrzebowanie ów zamożny zleceniodawca zgłaszał cztery razy w roku. Pierwsze zazwyczaj około wiosennego przesilenia. Do panny Berger przychodziło wówczas stosowne i eleganckie zaproszenie z dołączonym czekiem na pokaźną sumę datowanym na tydzień wprzód. Otrzymawszy ów dokument, przystępowała do koniecznych przygotowań. Do erotycznej misji typowała najlepsze dziewczęta, których zdrowie było bez zarzutu. Przed wyjazdem nie pracowały przez kilka dni, nabierając sił. W ustalony dzień osobiście je odwoziła na stację kolejki wąskotorowej Wrocław-Partynice.

Gdy przyjeżdżały do Sobótki, zajmował się nimi stangret wspomnianego prawnika. Zabierał je powozem do pięknego myśliwskiego domu pod masywem góry Ślęży. Tam doktor Freymorgen oraz czterej jego przyjaciele urządzali sobie, jak sami mówili, „święto satyrów”, płacąc dziewczętom za wymyślne brewerie dodatkowe jeszcze honoraria. Potem nasyceni, choć osłabieni na ciele i duchu panowie wracali do żon, dziewczęta zaś – wymęczone ich uściskami – do Wrocławia, by tam odespać dzikie ślężańskie noce. Panna Berger realizowała wtedy czek, po czym regulowała zaległe rachunki, uiszczała komorne za kilka miesięcy z góry oraz odliczała kwoty na stałe wydatki.

Święta satyrów odbywały się cztery razy w roku i każde z nich miało specjalną nazwę. Po Święcie Barana, jak określali wiosenną orgię, następowała wkrótce Noc Walpurgi, potem zaś dwie inne swawole – Noc Świętojańska, a na koniec Święto Jemioły tuż przed Bożym Narodzeniem.

Aby jednak nastąpiły te radosne chwile, panna Berger musiała spełnić _condicio sine qua non_ Freymorgena. Ponieważ i on sam, i jego przyjaciele byli zdecydowanie przeciwni używaniu prezerwatyw, warunkiem uczestnictwa w owych orgiach był nieskazitelny stan intymnego zdrowia wszystkich dziewcząt potwierdzony zaświadczeniem lekarskim.

I właśnie po owo zaświadczenie panna Berger teraz jechała do zaprzyjaźnionego lekarza doktora Rudolfa Epsteina.

Zaraz je dostanie, a potem wyekwipuje dziewczęta, zaopatrzy je na drogę i przekaże im kilka zwyczajowych i koniecznych ostrzeżeń. Dzień zapowiadał się zatem dobrze i nie miała zamiaru psuć go kłótnią w tramwaju z jakąś bojącą się przeciągów babą.

Pojazd zatrzymał się za wiaduktem kolejowym przecinającym Höfchenstrasse. Wysiadła, posapując i opierając się na solidnej, okutej lasce, której potrzebowała głównie do obrony i do straszenia niewypłacalnych klientów. Przydawała się ona zwłaszcza teraz, gdy miasto wypełniały hordy zwolnionych z wojska młodych mężczyzn, wściekłych na cały świat i biednych jak myszy kościelne, którzy byli – owszem – bardzo spragnieni damskiego towarzystwa, ale płacić to już nie bardzo mieli czym. Od takich należało pobierać gotówkę przed usługą, a jeśli nie wyrażali na to zgody, gruba laska panny Berger wskazywała im drzwi, a nierzadko lądowała na ich grzbietach.

Kobieta skierowała się teraz w stronę narożnej kamienicy, mijając po swej lewej ręce miejską halę targową, pod którą tłoczyły się grupki naciągaczy i kieszonkowców. Przeszła przez ruchliwą ulicę, pozdrawiając znanego sobie dobrze grubego policjanta, kierującego tu ruchem, i zniknęła w bramie domu opatrzonego szyldem „Gartenstrasse 30”, na którego parterze mieściła się narożna perfumeria Landsberga, nosząca wzięte od nazwy ulicy miano Garten-Drogerie.

Stróż na widok osoby będącej częstą pacjentką doktora Epsteina ukłonił się z pewną wyższością. Ktoś mu kiedyś szepnął, że owa niewysoka i pękata jejmość to burdelmama. Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też nie, osobom moralnie niepewnym nie zamierzał bić pokłonów.

Panna Berger, nie zważając na zadzieranie nosa przez dozorcę, wspięła się na pierwsze piętro z szybkością, o którą nikt by jej nie podejrzewał. Po chwili siedziała już w gabinecie Epsteina, którego otwarte okno wychodziło na ulicę, przepuszczając do środka zwyczajny tutaj hałas: pokrzykiwania policjanta i wysoki dźwięk policyjnego gwizdka, klaskanie końskich kopyt, dzwonienie tramwajów, niekiedy ryk ruszającego automobilu.

Rudolf Epstein wyglądał na lat czterdzieści. W rzeczywistości był dużo starszy – o czym panna Berger wiedziała od policjanta Eberharda Mocka, bywalca jej przybytku.

Ogólne zaniedbanie na ogół dodaje ludziom lat. To jednak nie dotyczyło doktora, może z tego względu, iż jego głowy nie imała się siwizna. Nieopiłowane paznokcie, niedogolony zarost, brudny, wiecznie przekrzywiony krawat, zdefasonowane zakurzone buty czy woń stęchlizny bijąca z pokrytego plamami surduta, a także długie, rzadkawe włosy założone za uszy w połączeniu ze starannym wysławianiem się i częstym używaniem łaciny sprawiały, że jego rozmówcy brali go za lekko zaawansowanego w latach artystę, nie zaś za starego niechluja, którym był w istocie.

Panna Berger instynktownie czuła sympatię do całego świata i zawsze starała się przyjaźnić z ludźmi, z którymi się widywała. Długo jednak nie mogła się przekonać do doktora Epsteina, który bywał najczęściej wobec niej oschły, rzeczowy, a nawet nieprzyjemny.

W końcu zrozumiała, że symbioza, czyli czerpanie wzajemnych korzyści, nie musi mieć żadnej podstawy emocjonalnej. Co więcej, wytłumaczyła sobie, że ekscentryczny nieco doktor z Gartenstrasse jest i tak o wiele lepszy niż jego poprzednicy, z których jeden za badania brał od dziewczyn premie w naturze, a inny, o znamiennym nazwisku Schwanzer, okazał się starym, obleśnym zboczeńcem.

Epstein nie patrzył na pannę Berger. Całą swoją uwagę poświęcał okularowi dużego mikroskopu, który stał na jego biurku. Na blacie leżały otwarte książeczki zdrowia pięciu jej dziewcząt, które dzisiaj wieczorem czeka ciężka praca. W kałamarzu tkwiła obsadka. Doktor po nią nie sięgał, jakby się wahał. Nie odrywał oka od mikroskopu i szeptał coś do siebie.

W końcu spojrzał na kobietę i wyrzekł cicho dwa łacińskie słowa:

– _Neisseria gonorrhoeae_.

– Nie znam łaciny – sapnęła ze złością panna Berger. – Możesz pan po ludzku?

Epstein odsunął się od biurka i uważnie spojrzał na swoją rozmówczynię. Jego źrenice były rozszerzone, ręce drżały.

– Nie podpiszę żadnego zaświadczenia, moja droga pani dobrodziejko – cedził słowa. – U jednej z pani dziewcząt, u Herty Rossenbach mianowicie, stwierdziłem dwoinki rzeżączki. Trypra, mówiąc po ludzku, że pozwolę sobie zacytować szanowną panią…

Burdelmama poczuła się tak, jakby ją ktoś zdzielił obuchem w głowę. Grunt zaczął usuwać się jej spod nóg. O Hertę Rossenbach imiennie prosił sam pan doktor Freymorgen. Miał szczególną słabość do jej obfitego biustu, który dodatkowo powiększył swą objętość, ponieważ od roku karmiła córeczkę. Freymorgen uwielbiał Hertę i nie dzielił się nią z żadnym przyjacielem, a taka wymiana partnerek w czasie przyjęć pod Ślężą była normą.

Krągłości jej ciała tak bardzo przypadły do gustu zleceniodawcy, że nie chciał nawet słyszeć, aby Hertę – karmiącą matkę – zastąpiła inna dziewczyna z podobnymi walorami. Kategorycznie odmówił też zgody na zabranie przez Hertę dziecka do domku myśliwskiego. Nie trzeba dodawać, że zapłacił za nią podwójnie.

– Co on mi teraz powie? – W jej głosie zabrzmiała rzadko słyszana bezradność. – Zagniewa się na mnie! A może zrezygnuje? Czek będę musiała mu oddać? Stracę klienta i być może cały ten dobry, regularny zarobek! Dzięki niemu nędza nie zajrzała mi jeszcze w oczy!

– Nie mogę pomóc łaskawej pani. – Lekarz szybko uprzedzał jej prośby i sugestie. – Nie wystawię fałszywego zaświadczenia, nie wezmę dodatkowego honorarium za to kłamstwo.

– Takiś pan zasadniczy? – Panna Berger uśmiechnęła się znacząco. – A może zapłata w naturze? No, która z nich się panu najbardziej podoba, co? Czarna Julcia czy ruda Klarcia? Na całą noc, zupełnie gratis!

Doktor Epstein nieoczekiwanie kichnął. Odwrócił się. Dyskretnie i cichutko wytarł sobie nos. Jego oględne zachowanie dżentelmena dziwnie kontrastowało z bałaganem na biurku, na którym walały się pogryzione ołówki, zabazgrane kartki oraz kilka błyszczących, stłuczonych, cieniutkich szkiełek do mikroskopu.

– Doceniam pani łaskawość – rzekł w końcu, schowawszy chustkę do nosa w rękaw surduta. – Ale gdyby wyszło to na jaw… Gdyby panna Herta zaraziła teraz jakiegoś pacjenta z wyższych sfer… A ten pacjent sprawdziłby, kto jest jej lekarzem… To wtedy, moja szanowna pani… To w takim wypadku…

Nagle nieoczekiwanie popłynęła mu po policzku łza. Otarł ją i sapnął.

– Będę wobec szanownej pani szczery… Wtedy nie miałbym najmniejszych szans na stanowisko profesora uniwersytetu, o które od lat się ubiegam…

Pani Berger wstała. Była przygotowana na odrzucenie propozycji honorarium w naturze. Od asystenta policyjnego Eberharda Mocka wiedziała, że kuszenie Epsteina wdziękami dziewczęcymi czy nawet chłopięcymi – a o takie atrakcje też się mogła postarać – było bezskuteczne.

Lekarz miał tylko jedną namiętność. Morfinę. Jej zdobycie było dla zwykłego człowieka piekielnie trudne w powojennych czasach, gdy pokiereszowani weterani potrzebowali na gwałt tego specyfiku. Ale medyk, posiadający szerokie znajomości w kręgach aptekarzy, a nawet domorosłych chemików, mógł go zdobyć stosunkowo łatwo i tanio.

Jedyną namiętność zaspokajał zatem sam. Panna Berger nie miała niczego, czym doktor Epstein byłby zainteresowany i czym mogłaby go przekupić.

Zapłaciła lekarzowi honorarium za wykonanie badań i wyszła z gabinetu. Kiedy zamykała drzwi, usłyszała, jak trzaskają szuflady biurka. Do tych dźwięków dołączył delikatny brzęk szkła.

„Pewnie doktor już stuka paznokciem w swoją strzykawkę” – pomyślała.

Wyszła na ruchliwą ulicę zalaną przytłumionym już nieco słonecznym blaskiem. I nagle ta zdrowa kobieta zaczęła kaszleć, gdy niespodziewanie do jej płuc doszła woń spalenizny. Dym z kotłowni Miejskiej Szkoły Rzemieślniczej, stojącej po drugiej stronie, buchał wprost na ulicę.

Cofnęła się do bramy. Od wejścia na górę powstrzymało ją nie tyle ponure spojrzenie stróża, ile słuszne zapewne przypuszczenie, iż Epstein już się pogrąża w narkotycznych majakach. Biła godzina czwarta po południu, oznaczając koniec jego dzisiejszej ordynacji. Panna Berger była ostatnią interesantką doktora.

Poczuła teraz zmęczenie i ciężar swoich lat. Stłumiła przekleństwo i opierając się o laskę, poszła ruchliwą główną ulicą miasta w stronę dworca. Przecznicę dalej mieszkała Herta Rossenbach.

Przez całą drogę wyzywała ją w myślach wulgarnymi słowy – tę idiotkę, która była na tyle głupia, że nie zaopatrzyła jakiegoś klienta w podstawową ochronę przed chorobą zawodową.

– Gdybyż to było tak dostępne w moich czasach jak teraz! – mówiła do siebie ze złością. – To ja bym na trypra nigdy nie zachorowała! A tutaj dawaj kondomy tym głupim pindom, wtłaczaj do tych durnych, rozczochranych łbów, że nie powinny pracować bez gumy! Wszystko na nic! Jak grochem o ścianę!

Chciała to wygarnąć Hercie. Lubiła tę dziewczynę, a szczególnie jej roczną córeczkę, i rzadko robiła jej wyrzuty, ale tym razem miarka się przebrała.

„Nie mogę stracić takiego klienta jak doktor Freymorgen”, myślała gorączkowo.

I nagle wpadła na pomysł.

„Jest nadzieja! Tak! Jest nadzieja! Może to nie jest tak wyraźne, takie widoczne, może ją trochę przypudruję i pójdę z nią do Schwanzera, a ten stary dewiant wystawi mi zaświadczenie za grubszą kwotę? Czasy są ciężkie, a ten potrzebuje czegoś, co nie jest tanie… Jest nadzieja!”

Kiedy kwadrans później przyszła do nędznej kwatery Herty Rossenbach przy Agnesstrasse 13, zrozumiała, że na nadzieję trzeba będzie jeszcze poczekać.

Drzwi do mieszkania dziewczyny nie były zamknięte na klucz, co nieco zaniepokoiło burdelmamę. W tych czasach zostawianie otwartego mieszkania groziło natychmiastowym splądrowaniem tegoż.

W jednopokojowej klitce z zakratowanym okienkiem pod sufitem było zupełnie pusto. Panna Berger, obdarzona bystrym wzrokiem i znająca tutaj każdy kąt, natychmiast zauważyła coś wysoce niepokojącego, za co panna Herta prawdopodobnie nie odpowiadała. Dziewczyna nie tylko dbała o czystość swego lokum, ale wręcz obsesyjnie pilnowała, aby wszystkie rzeczy były zawsze na swoim miejscu. Irytowały ją nawet nieznaczne przestawienia przedmiotów, co wprawiało pannę Berger w nastrój skłonny do osobliwych facecji.

– Oj, poczekaj ty, moja księżniczko – mawiała do Herty z miną osoby, która dobrze zna życie. – Oj, zobaczysz, kiedy twoja Bettina podrośnie i zacznie chodzić, wtedy dopiero tu się zrobi galimatias! Mała ci wszystko do góry nogami przewróci. Przyzwyczajaj się!

Z tymi słowy przestawiała jakieś drobiazgi na stole i na półkach, a Herta – lekko zdenerwowana, ale i rozbawiona tymi głupimi psikusami – chwytała przedmioty i odstawiała na miejsce. Młoda udawała, że się dobrze bawi, gdy stara rechotała radośnie.

Tym dziwniejsze wydawały jej się teraz zmiany w mieszkaniu Herty. Przede wszystkim aż raził oczy brak makatek, na których panna Rossenbach własnoręcznie haftowała wizerunki małych bobasów z kręconym lokiem nad czołem. Po tych trzech ozdobach zostały tylko puste, jaśniejsze nieco plamy na ścianach oraz połamane ramki na podłodze.

Dostrzegła też – co ją szczególnie dotknęło – brak sukienek dziewczynki. Były one prezentami od niej, to na nich panna Berger zostawiała ślad dobrego serca w postaci wyhaftowanych inicjałów B.R., czyli Bettina Rossenbach. Zwykle ciuszki dziecka leżały w szufladach komody, które teraz były lekko wysunięte i zupełnie puste.

Kołyska niemowlęcia stała w rogu pokoju i była pozbawiona kołderki, co dodatkowo zdziwiło i mocno zaniepokoiło przybyłą.

Kiedy zauważyła stojący w drugim rogu pokoju wózek dziecięcy, zrozumiała, że musiało się tu wydarzyć coś niedobrego. Wózek pozostał nietknięty, a kołderka oraz wszystkie – co do jednego – i letnie, i zimowe ubranka dziecka zniknęły.

Ogarnęła ją panika, a złe przeczucia zaczęły się kłębić w jej piersi. Momentalnie podjęła decyzję. Musi pójść do jedynego policjanta, którego znała i szanowała, i zgłosić mu zaginięcie Herty Rossenbach i jej dziecka.

Wiedziała, że mężczyzna ten nie zlekceważy takiego doniesienia. Był bardzo opiekuńczy i czuły na niewieścią krzywdę. Nigdy nie lekceważył nawet błahych doniesień, jeśli dotyczyły one sprzedajnych dziewcząt. Wiele jej podopiecznych do niego wzdychało, ale on – poza zwykłym korzystaniem z ich wdzięków – nie dopuszczał nigdy do większej zażyłości.

Spojrzała na zegar wiszący nad kuchnią. Szedł kwadrans na piątą. Policjant ów był już dawno po pracy, a adresu miejsca jego zamieszkania nie znała.

Nagle – ku swej radości – przypomniała sobie, że dzisiaj jest walka bokserska na Kępie Strzeleckiej, a Eberhard Mock nie przeoczyłby żadnego pięściarskiego pojedynku.

Szły trzy kwadranse na szóstą po południu, gdy sędzia wyszedł na ring i oznajmił, że rozpoczęcie walki zostaje przesunięte o kwadrans z powodu awarii, jakiej uległ furgon wiozący Georga Mittaga i jego sekundantów. Bokser o tym nazwisku był przeciwnikiem Dużego Arniego, czyli Arnolda Behringera, zawodnika Wrocławskiego Związku Bokserskiego Kępa Strzelecka. Większość ze stu może kibiców całym sercem była za tym właśnie zawodnikiem i informację o spóźnieniu Mittaga uznała za próbę uchylenia się tegoż od walki.

– Walkower! Walkower! – krzyczeli. – Pieniądze zwracać!

Podekscytowani widzowie, niektórzy mocno już pijani, aby dodać mocy swoim słowom, walili kuflami o parkiet sali gimnastycznej.

– Spokój mi tu! – wrzasnął nieoczekiwanie potężny mężczyzna, który stanął koło sędziego. – Spokój ma być! Chcecie tu policji? Chcecie, jak ostatnio, ustawiać zasieki z krzeseł?

Wypowiedziawszy te słowa, organizator zawodów Eugen Schlieps, szef Wrocławskiego Związku Bokserskiego Kępa Strzelecka, znany w mieście propagator sportu i filantrop, powiódł oczami po zgromadzonych. Nad czołem zjeżyły mu się ciemne włosy, jakby rozcięte na środku szerokim, jasnym pasmem. Ów osobliwy pas siwizny biegnący od czoła aż po kark był powodem, dla którego otrzymał przezwisko Borsuk.

Tubalny głos Schliepsa i jego imponująca postura uspokoiły krewkich kibiców. Ci najbliżej ringu uśmiechali się do niego przymilnie, inni wracali już na swoje miejsca wśród szurania krzeseł i pomruków, jeszcze inni pozdrawiali go uniesionymi kuflami. Słusznie mu się należało miano króla Kępy Strzeleckiej, które ten i ów teraz wypowiedział pod jego adresem. Do Schliepsa bowiem należała duża część obszaru tego malowniczego, zalesionego nadodrzańskiego zakątka Wrocławia wraz parkiem i zakładem rozrywkowym.

Willibald Mock i jego syn Eberhard nie wznosili wiwatów na jego cześć. Zupełnie inne targały nimi uczucia. Stary czuł się znudzony, młody – zawiedziony. Willibald najchętniej wróciłby do domu, wyszedł na podwórko i pogawędził z sąsiadami; Eberhard zaś sięgnąłby za pazuchę, by wyjąć drugą już tego dnia buteleczkę dereniówki. Syn stłumiłby w ten sposób gorzkie myśli, jakie wywoływała w nim wiecznie niezadowolona mina ojca – taka jak teraz, gdy siedział sztywno w swej czystej i niedoprasowanej koszuli z archaiczną kokardą pod źle ogoloną brodą.

Eberhard wymyślał ojcu rozmaite rozrywki – raz byli w ogrodzie zoologicznym, innym razem w cyrku Buscha, a kiedy indziej nawet w teatrzyku _variété_ – wszystko po to, aby choć trochę zniwelować frustrację, jaką w starym wywoływało życie syna w tak oczywisty sposób niezgodne z ojcowskimi wyobrażeniami i marzeniami.

Willibald chciałby już bawić wnuki, tymczasem trzydziestosześcioletni Eberhard, przebywając, wedle słów starego, tylko „wśród złodziei i kurew”, małe miał szanse na spotkanie przyzwoitej kandydatki na żonę. Willibald chciał się przed wszystkimi chełpić synem, który „wyszedł z biedy, a jest wielkim panem”, tymczasem ten – rozstrojony wojennymi przeżyciami – staczał się coraz bardziej, pił z bandytami i obcował z kobietami sprzedajnymi.

Nie pomagały tu bynajmniej narzekania i wspominanie dawnych uzdolnień Ebiego – do matematyki i języków obcych; nic nie dawało wypominanie porzuconych studiów. Ten – słysząc to wieczne marudzenie – w głębi ducha miał ochotę pięścią zamknąć ojcu gębę. Aby tego nie zrobić, próbował poprawiać sobie nastrój alkoholem. Bez skutku. Pod jego wpływem uczucie agresji wobec rodziciela się potęgowało. Eberhard kręcił się w błędnym kole nałogu, poczucia krzywdy i synowskich powinności.

Rozglądał się teraz po sali gimnastycznej bardziej z nudów niż z zainteresowania. Patrzył na drabinki, z których zwisały żółto-czerwone proporczyki Wrocławskiego Związku Bokserskiego Kępa Strzelecka z dumnie wyhaftowaną datą powstania tej instytucji – 1912. Przyjrzał się prowizorycznemu ringowi z wiotkimi linami konopnymi, przerobionemu zapewne z podium dla orkiestry, gdzie kręcili się nerwowo dwaj ludzie z ekipy Behringera, trzymający w rękach wilgotne i podarte na małe kawałki prześcieradła, które mieli moczyć w wiadrze z zimną wodą, by potem okładać nimi opuchlizny na twarzy swego podopiecznego.

Eberhard był pewien, że tutaj nie ujrzy tak emocjonującej walki jak słynne starcie stulecia z roku 1910 na ogromnym stadionie pod gołym niebem między amerykańskimi bokserami wagi ciężkiej – Jimem Jeffriesem i jego czarnoskórym rodakiem Jackiem Johnsonem, który wygrał po piętnastu rundach morderczego znoju. Dwudziestoośmioletni Mock siedział wtedy wraz w tysiącem widzów w kinie Colosseum przy Nikolaistrasse i gryzł palce z ekscytacji. Dwugodzinny film przedstawiający tę walkę był oszałamiającym powiewem wielkiego świata, katalizatorem emocji, jakich na darmo oczekiwał w tej nędznej brudnej salce, gdzie z powodu powojennej biedy za ręczniki służyły podarte prześcieradła.

Eberhard Mock się mylił. Walka, którą miał obejrzeć tego dnia na Kępie Strzeleckiej, zapisała się w historii niemieckiego boksu. Nie złotymi jednak, lecz czarnymi zgłoskami.

Do szatni sali gimnastycznej wpadł z wiadrem pielęgniarz ze szpitala Bethesda, nazwiskiem Heinz Weidenstrass, i krzyknął:

– Do roboty, panie Behringer! Mamy najwyżej kwadrans! Wszystko idzie zgodnie z planem!

Bokser siedzący na długiej, twardej ławce doskonale wiedział, co oznaczają gwizdy na widowni. Okrzyk pielęgniarza potwierdzał to, o czym mówiły gniewne okrzyki kibiców: teraz Behringer miał czas, by przygotować się do bardzo ważnego ciosu.

Bokser nie miał pojęcia, że oto nastąpiła ostatnia runda skomplikowanej akcji, która się rozpoczęła wczoraj w nocy na podwórku przy Hochstrasse. Wtedy to jakiś zamaskowany człowiek wślizgnął się na dziedziniec, na którym zwykle po ćwiczeniach odpoczywali sportowcy z klubu Germania 1897. Stał tam zawsze furgon z chorągwią klubową. To właśnie nim miał jechać następnego dnia Georg Mittag, gwiazda sekcji pięściarskiej tegoż klubu, na pojedynek z Arnoldem Behringerem, reprezentującym Kępę Strzelecką.

Ów tajemniczy osobnik wszedł cicho pod wóz, usunął żelazny rygiel, który uniemożliwiał przesunięcie się dyszla w tył, i zniknął jak duch. Kiedy dzisiaj furgon ruszył, na jego awarię nie trzeba było długo czekać.

Wiadomość o tej nocnej akcji nie była ekswięźniowi Behringerowi do niczego potrzebna. Musiał on zdawać sobie sprawę tylko z jednego: oto nadszedł czas spłaty długu wdzięczności, jaki zaciągnął wobec pana Eugena Schliepsa. Szef związku, klubu bokserskiego oraz Schiesswerder Faustschule troskliwie się zajął Arnoldem Behringerem, gdy ten w wieku lat dwudziestu sześciu przed rokiem wyszedł na wolność z wrocławskiego więzienia przy Kletschkau Strasse. Borsuk dał mu wikt, nocleg, a nawet zapoznał z Käthe, dziewczyną o nieobyczajnej przeszłości. Za to wszystko Duży Arni miał się odwdzięczać morderczym treningiem i wkrótce przynieść swemu protektorowi sportowe trofea.

Dobrze o tym pamiętał. Ani przez chwilę nie wahał się oddać w ręce pielęgniarza Weidenstrassa. Ten zmieszał teraz w wiadrze zawiesinę gipsową, a następnie zamoczył w niej pocięte paski jakiegoś płótna, najpewniej ze starego prześcieradła. Czynił to bardzo starannie i bez pośpiechu. Gips był towarem deficytowym, niemal niedostępnym w aptekach. Pielęgniarzowi nie pozostawało nic innego, jak ukraść go z magazynu szpitalu Bethesda. Uczynił to na prośbę Borsuka. Weidenstrass również wiele mu zawdzięczał i należał do jego najzaufańszych ludzi.

Behringer odwrócił wzrok, by nie widzieć, jak pielęgniarz sięga po mokre gałgany. Bokser nie był mimozą, ale widok brudnych bandaży zawsze wzbudzał w nim niechęć i obrzydzenie. Na jednym z takich powiesił się w celi jego najbliższy koleżka, Klaus.

Przez chwilę mignęła mu we wspomnieniach jego napęczniała twarz, gdy wisiał na kracie.

Przeszedł go dreszcz.

„Może to, co robię, jest złe?” – pomyślał.

– Nie drżyj pan! – zawołał pielęgniarz. – Bo się pomylę! Taki chłop, waga ciężka, a trzęsie się jak osika!

Behringer natychmiast otrząsnął się z chwilowej słabości. Przypomniał sobie artykuł w gazecie „Vossische Zeitung” o Związku Bokserskim, nazywanym tam „organizacją samopomocową byłych więźniów”. Tekst zawierał passus o nim samym, jako o „kryminaliście, który dzięki pomocnej dłoni podanej mu przez jego dawnych braci w więziennej doli może odnaleźć szansę lepszego życia w rywalizacji sportowej i powrócić do zacnych społecznych zachowań”. Przypomniał też sobie dziennikarzy, pisarzy, reżyserów oraz aktywistów z komunistycznej Czerwonej Pomocy, którzy po kolejnych walkach ściskali mu dłonie, a potem gdzieś znikali z jego mentorem i dobrodziejem panem Schliepsem.

Weidenstrass owinął prawą dłoń Arnolda gałganami, a potem nałożył nań paski z gipsem. To wszystko posmarował wodą. Pielęgniarz popatrzył na boksera znacząco.

– Nic mu się nie stanie, panie Behringer. Podczas walki myśl pan o swojej żonie Käthe. Przecież niedawno się pan ożenił. Jest w ciąży, niedługo będziesz pan ojcem. Przyda się panu tysiąc pięćset marek, co nie?

– No jużci! – odparł Arnold i po raz tysięczny policzył w myślach wartość nabywczą swojego honorarium.

Zapłaci z góry sześciomiesięczne komorne za jednopokojowe mieszkanko w oficynie przy Schiesswerderplatz, gdzie się urodzi jego synek. Tak, marzył właśnie o synu.

Weidenstrass wepchnął mu rękawice na dłonie. Prawa nigdy by nie weszła na kloc, jakim stała się jego pięść, gdyby pielęgniarz nie usunął był wcześniej połowy wyściółki.

Prawa dłoń, którą potrafił zadawać piekielnie mocne ciosy podbródkowe, została teraz unieruchomiona. Nie mógł ruszać palcami. Zamiast pięści miał bryłę – twardą jak kamień.

Był gotowy do nierównej walki.

Obecnie ul. Bałuckiego.

Obecnie ul. Piłsudskiego.

Obecnie ul. Krucza.

Obecnie ul. Zielińskiego.

Obecnie ul. Piłsudskiego.

_Schwanz_ – ogon (niem.). Wulgarne określenie męskiego członka.

Obecnie Urząd Skarbowy Wrocław-Śródmieście.

Obecnie ul. Bałuckiego.

Zob. Marek Krajewski, _Mock. Pojedynek_.

Obecnie ul. św. Mikołaja.

Obecnie ul. Wysoka.

Szkoła Pięściarska z Kępy Strzeleckiej (niem.).

Obecnie ul. Kleczkowska.

Obecnie pl. Strzelecki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: