- promocja
Blask choinki - ebook
Blask choinki - ebook
Te święta będą naprawdę wyjątkowe
Zaprzyjaźnione rodziny Klemensa i Arkadiusza uznają, że czas odpocząć od przedświątecznej krzątaniny. Tegoroczną Gwiazdkę decydują się spędzić w hotelu z widokiem na Tatry. Nie wszyscy jednak uważają, że świąteczny wyjazd do Zakopanego to dobry pomysł. Barbara z obawą obserwuje podupadającego na zdrowiu męża, przywiązany do tradycji Arkadiusz nieudolnie ukrywa, że wolałby spędzić ten czas w zaciszu własnego domu, a dawno niewidziany Dominik zjawia się w hotelu, aby wyjawić najbliższym skrywaną od dłuższego czasu tajemnicę.
Niespodziewane spotkania, nieśpieszne rozmowy i drobne radości, o których coraz częściej zdarza nam się zapominać. W Zakopanem każdy odnajdzie to, za czym naprawdę tęskni.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66570-87-0 |
Rozmiar pliku: | 768 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Arkadiusz – właściciel sklepu audiofilskiego. Meloman oraz audiofil, słuchający muzyki wyłącznie z płyt winylowych, i to jedynie klasyki i jazzu. Koneser wyrafinowanego jedzenia, nie gardzi także dobrym winem. Elegant. Strój wyjściowy zawsze wykończony jedwabną muchą, strój domowy – bonżurka. Domator w stopniu całkowitym. Sześćdziesiąt pięć lat. Niewysoki, z niewielkim brzuszkiem. Właściciel ciemnych kręconych włosów (bez śladu siwizny), które strzyże tak, aby miękko się układały. Zwykle przypomina swojemu fryzjerowi, od lat temu samemu: „Panie Tomku, nie za krótko! Tylko nie za krótko!”. Ojciec dwójki rodzeństwa – Elizy i Cezarego.
Klemens – przyjaciel Arkadiusza. Koneser win z ambicjami sommeliera. Właściciel imponującej piwniczki pełnej tego boskiego trunku oraz udziałów we francuskiej winnicy. Wraz z żoną prowadzi elegancką restaurację na warszawskim Mokotowie. Wysoki i bardzo szczupły, równolatek Arkadiusza (sześćdziesiąt pięć lat). W odróżnieniu od tego ostatniego niemal całkowicie siwy, zwykle ostrzyżony krótko, zgodnie z najnowszą modą. Ma trójkę dzieci: Dominika, Grzegorza i Honoratę. Pod żoninym pantoflem jest mu dobrze, choć i bez niego radzi sobie ze światem całkiem nieźle, do czego woli się nie przyznawać.
Barbara – była żona Arkadiusza. Obecnie żyjąca z drugim mężem, Mieczysławem. Zawsze elegancka ciemna szatynka. Kobieta z klasą. Wielbicielka podróży, bliskich i dalekich. Gotuje z miłością, choć rzadko.
Mieczysław – drugi mąż Barbary. Wcześniej bezdzietny wdowiec, emerytowany lekarz, chirurg. Trochę pantoflarz, zakochany w żonie. Choruje na serce, ale dyskretnie, ukrywając dolegliwości.
Melania – żona Klemensa. Siwe włosy zwykle czesze w elegancki kok. Dystyngowana, chłodna w kontakcie, z ukrytym poczuciem humoru. Niewiele po sześćdziesiątce. Wysoka i szczupła, twarda babka. Wielbicielka luksusu w każdej postaci. Wraz z mężem prowadzi restaurację o nazwie Mokotowska Prowansja, w której ona zajmuje się z powodzeniem kuchnią, a on zarządza salą i winami. Z ciut mniejszym powodzeniem.
Cezary – syn Arkadiusza i Barbary. Właściciel dobrze prosperującej firmy poligraficznej. Trzydzieści dziewięć lat, żonaty, ma syna Norberta.
Justyna – żona Cezarego i matka Norberta. Trzy lata młodsza od męża nauczycielka języka angielskiego. Właścicielka burzy kręconych rudych włosów, które od zawsze starała się wyprostować i które również od zawsze były obiektem zazdrości wszystkich pań. Każdego lata jej twarz o bardzo jasnej karnacji wzbogaca się o niepoliczalną ilość piegów, które pojawiają się zaraz po pierwszym kontakcie ze słońcem, a potem tylko ich przybywa. Być może dlatego Justyna nie przepada za wiosną ani latem. Wielbicielka Podhala i kultury góralskiej. Nauczona samodzielności i radzenia sobie w trudnym otoczeniu warszawskiego Bródna. Zasobność rodziny męża czasami odbiera jako osobisty policzek, co bywa źródłem całkiem niepotrzebnych nieporozumień.
Norbert – trzynastoletni syn Cezarego i Justyny. Otoczenie miało nadzieję, że ubiegłoroczny etap gwałtownego dojrzewania będzie zmierzał ku wyciszeniu, nadzieja jednak okazała się płonna. Hormony buzują.
Eliza – córka Arkadiusza i Barbary. Ciut młodsza od brata, trzydziestosiedmioletnia. Wulkan energii, którą wykorzystuje głównie do pośpiechu. Szatynka, właścicielka prostych, długich do ramion włosów, które okazjonalnie układa na różne, dość niespodziewane sposoby. Na co dzień jednak po prostu je rozczesuje i już. Szczupła, drobnej budowy. Ma męża i dwie córki, sześcioletnie bliźniaczki, Joasię i Helenkę, wprowadzające cudowne rozprężenie w każdej, nawet najbardziej kłopotliwej sytuacji.
Iwo – mąż Elizy. Spokojny i zrównoważony, całkowite przeciwieństwo Elizy. Boleje nad tym, że obie córki wdały się w matkę, co powoduje w ich domu nieustający emocjonalny huragan. Czeka na syna z nadzieją, że bardziej będzie przypominał jego samego.
Honorata – córka Klemensa i Melanii. Z zawodu kura domowa. Wysoka, wdała się w tym w matkę, szczupła, choć po dwójce dzieci utrzymuje, że powinna schudnąć. Krótkie, czarne włosy utrzymuje w ryzach farba do włosów i odwiedzany co dwa tygodnie fryzjer. Trzydzieści pięć lat, zamężna, dwójka dzieci: dziewięcioletni Paweł i siedmioletnia Olga.
Łukasz – mąż Honoraty. W duszy obieżyświat, w domu udający pantoflarza, w pracy karierowicz. Kariera jest dla niego sposobem realizacji siebie. Przede wszystkim kocha wyjeżdżać. Uwielbia wszelkie możliwe delegacje, w związku z czym głównie nie ma go w domu, co pozwala rodzinie funkcjonować kompletnie bezkolizyjnie. Jego bliscy nie do końca zdają sobie sprawę, że niektóre delegacje Łukasza są ciut… naciągane. Zamiast negocjować umowy przy konferencyjnym stole, Łukasz czasem bawi się w grotołaza, wspinacza, uprawia turystykę geologiczną. Szczupły i przystojny, co chętnie zauważa wiele kobiet.
Grzegorz – syn Klemensa i Melanii, czterdzieści lat, żona Dagmara, syn Wojtek. Grzegorz prowadzi własną firmę, znajduje jednak czas na częste wizyty w siłowni, co jest jego ulubionym sposobem spędzania czasu.
Dagmara – żona Grzegorza, mało zaangażowana w życie domu i rodziny, zajęta korporacyjną karierą. Jak to bywa w takich organizacjach, wyćwiczyła odruch bycia twardą babką. Jedynaczka z niezasobnej rodziny, z poczuciem, że wciąż musi coś od nowa udowadniać. Z wyglądu delikatna blondynka, zahartowana jednak w twardej codzienności. Przekornie lubi kreować na swojej głowie rozkoszne loki, uważając, że wygląd słodkiej i naiwnej pomaga w osiągnięciu celów, jakiekolwiek by one były. Niepoprawna kawoszka.
Wojtek – trzynastoletni syn Grzegorza i Dagmary. Generalnie kujon. Chodzi do klasy z synem Cezarego i Justyny, Norbertem.
Dominik – drugi syn Klemensa i Melanii, trzydzieści siedem lat, kawaler, bezdzietny. Nie lubi zwierząt, zwłaszcza małych. Płazy, gady i ryby wyklucza w szczególności. Wyjątek – smażone żabie udka. W przeciwieństwie do starszego brata unika siłowni i innych form sportu, uważając je za zbyt męczące. Generalnie – życie dla niego jest nużące. Od roku zajmuje się pomaganiem rodzicom w prowadzeniu rodzinnego biznesu. Miał to zresztą zrobić dużo wcześniej, ale mu się nie chciało. Po śmierci współwłaściciela przejął sprawy związane z alzacką winnicą, co zakłóciło mu wykonywanie pracy w jego życiu najważniejszej, czyli kultywowanie lenistwa i radości życia. Pozostało dbanie o siebie, które rozwinął w stopniu doskonałym, czy to we Francji, czy w Polsce. Zawsze wypielęgnowane paznokcie, dobra woda kolońska, markowe ubrania i kosmetyki. Dominik to dusza towarzystwa, trochę błazen, trochę niebieski ptak. Czy aby na pewno? Można mieć wrażenie, że w ciągu ostatniego roku odrobinę się zmienił…
Sebastian – postać nowa i nie przez wszystkich pożądana. W każdym razie – nie od razu. Polak od lat mieszkający we Francji, w związku z czym po francusku mówi perfekcyjnie, a po polsku z naleciałościami. Wysoki blondyn, bardzo przystojny. Właściciel charakterystycznej grzywki opadającej na policzek. Elegant, jak większość obecnych na kartach tej książki postaci. Narobi trochę zamieszania… Ale nie sam!
Michał – dawny znajomy Arkadiusza i Klemensa, chodzili razem do klasy. Zaraz po studiach wyjechał do Francji, stracili kontakt na wiele lat. Teraz wrócił… Czy czegoś chce?
Danuta – gospodyni Arkadiusza. Święta kobieta. Gadatliwy robot kuchenno-sprzątająco-prasujący z przyklejonym uśmiechem i sercem na dłoni. I z przeszłością, która w tej historii nie ma specjalnego znaczenia.
Dariusz – dawno niewidziany znajomy Arkadiusza. Inteligentny karierowicz z tendencją do niepohamowanej złośliwości. Kolega z klasy Arkadiusza i Klemensa, z którym nie utrzymują bliższych kontaktów. Poza szkołą z Arkadiuszem łączy go także uwielbienie muzyki, szczególnie na żywo. Stąd częste wizyty w filharmonii. Dla nas postać mało istotna.
Renata – pierwsza żona Mieczysława. Postać poboczna, występująca wyłącznie z zaświatów. W gruncie rzeczy, po co nam takie postaci?
Paweł – właściwie nie wiadomo, po co on tu. Taki jeden, piiip, gość. Ale może się jednak do czegoś przyda?
Podobnie nie wiadomo, po co nadawać imiona i skupiać się na takich bohaterach, jak starsza pani z ratlerkiem, pan z gazetą, młodzieniec ze słuchawkami w uszach, brat Dagmary, konduktor, żona Michała, kelnerka, recepcjonista czy policjanci z drogówki, o których nie do końca wiadomo, czy są sympatyczni. Ale cóż, przyplątali się, to są…Wtorek, 3 listopada 2020 roku
Rozdział I
– Naprawdę sądzisz, że to się uda? – Barbara nie kryła wątpliwości.
– Musi – odpowiedziała Eliza.
– Musi nie musi. – Barbara przygryzła wargę.
– Nigdy tego nie zrobiliśmy. Wreszcie chciałabym odpocząć od świątecznych przygotowań. Gotowania, sprzątania, szykowania prezentów…
– Bzdury opowiadasz, moja droga – przerwała córce Barbara. – Dom wysprzątasz przed wyjazdem, jak zawsze. Prezenty przygotujesz, jak zwykle. Dekoracje zrobisz, jak co roku. Może tylko z gotowaniem masz rację, ale i tak zwykle obgotowuje nas pani Danuta. Niemniej, to wszystko nie problem.
– Wreszcie będzie coś innego. – Eliza nie traciła entuzjazmu.
– Dobrze wiesz, gdzie leży trudność.
– Wiem – odpowiedziała córka beztrosko. – Każdy kłopot da się rozwiązać.
– Oczywiście. A jak nie, zawsze można się rozwieść.
Eliza westchnęła.
– Potrafisz sprowadzić na ziemię. Ojciec żałuje, nie zapominaj.
– Nie mam o czym pamiętać. O niczym takim nie wspominał. Przynajmniej mnie.
– Kpisz, mamo! W życiu o tym nie napomknie! Ale to po nim widać. – Eliza ugryzła kawałek ciasta. – Poza tym tak szybko zorganizowałaś sobie życie, że chyba nie miał kiedy poczynić aluzji.
– Życie się samo zorganizowało.
– Co nie zmienia faktu, że ojciec tęskni, choć nic nie mówi. Przecież nie jesteś ślepa, mamo.
Barbara nie odpowiedziała. Właściwe byłoby tutaj wzruszenie ramionami, ale uważała taki gest za nieelegancki. Odwróciła się zatem i weszła do kuchni. Zamierzała przynieść do stołu… coś, nie bardzo definiując, co by to miało być. Nic nie było potrzebne. Eliza wybawiła matkę z kłopotu, wchodząc za nią do kuchni.
– To ciasto z Mokotowskiej Prowansji?
Barbara kiwnęła głową.
– Dobre, ale jakieś dziwne – skomentowała Eliza po spróbowaniu wypieku.
– Eksperyment Melanii.
– Zielone już widziałam…
– Ze szpinakiem, a to chyba ma buraki. Sądząc po kolorze. Będzie zawód, że nie zjemy Bûche de Noël.
– Znając Melanię, zjemy. Zabierze trzy.
– Może i racja – zgodziła się matka.
– Przejrzałam już oferty. Zdecydowanie Zakopane. Duży hotel, koniecznie z basenem i spa. – Eliza wróciła do stołu, matka poszła za nią. Córka wyciągnęła z teczki i rozłożyła kilkanaście zadrukowanych kartek.
– Tu już dzwoniłam. Wstępnie zarezerwowałam, to już ostatnie pokoje na święta.
– Drogo – skomentowała Barbara.
– Mamo. Święta są raz w roku! Zresztą, Mieczysław chyba nie pożałuje?
– Elizo, przestań. Nie tylko my jedziemy.
– No właśnie. Jedziemy. A od czasu jak Klemens szczęśliwie uporządkował sprawy związane z winnicą, nikt już nie wspomina o tanim winie do kolacji. Poza tym, podkreślam, powiedziałaś – jedziemy.
– Jeśli pojedziemy – sprostowała Barbara.
– Nie. Jedziemy – upierała się córka. – Ja proponuję ten.
Barbara usiadła. Zanim pochyliły głowy nad ofertami, Eliza zaparzyła kolejny czajnik herbaty.
– Może i masz rację. Ten chyba najlepszy.
– I jakie świąteczne atrakcje! Poza wigilią i pozostałymi posiłkami mnóstwo kultury. Kabaret, góralska kapela, animacje dla dzieci, Mikołaj z workiem prezentów. I to spa, bardzo efektowne.
– Mnóstwo kultury – mruknęła Barbara. – Na pewno każdego to przekona. Wszystko pięknie. – Odsunęła od siebie kartki, układając je jednocześnie w równy stos. – Jak jednak zamierzasz przekonać ojca?
– Nad tym trzeba będzie się zastanowić. Może się okazać, że to nie będzie proste. Ale porozmawiam z Czarkiem, Honoratą, Grześkiem i Dominikiem.
– Ja zadzwonię do Melanii.
– To będzie nas większość. – Eliza uśmiechnęła się beztrosko.
– Wiesz oczywiście, że w razie czego nie zostawię Arkadiusza samego?
– Oczywiście, że go porzucisz. Nie opuścisz przecież biednych dzieci? Poza tym nie będzie takiej potrzeby. Pojedziemy wszyscy. – Eliza spojrzała na zegarek. – Muszę pędzić. Młode za pół godziny kończą zajęcia w przedszkolu.
– Pojadę z tobą, mam zakupy do zrobienia.
Wyszły razem z domu, Barbara starannie zamknęła drzwi i uruchomiła alarm.
– Jestem zmartwiona – powiedziała do córki.
– Tym, że spędzimy cudowne święta? – Eliza się uśmiechnęła.
– Podrzuć mnie do delikatesów, tych koło bazaru.
– A jak wrócisz?
– Przejdę się. Zgrzybiałe staruszki potrzebują ruchu.
– Bardzo już chcę być zgrzybiałą staruszką potrzebującą ruchu, byle wyglądającą tak jak ty, mamo.
– Komplementami nie zachachmęcisz. Uważam, że to niedobry pomysł. Arkadiusz źle się będzie czuł.
– Mamo, tata nie jest pępkiem świata! Istnieją też inni ludzie. Ty, wasze dzieci, przyjaciele, wnuki. Taty wkład w święta zwykle ogranicza się do wydania dyspozycji. Ja w końcu chcę odpocząć. Spędzić czas z dziewczynkami, nie martwiąc się, czy nie przypala mi się obiad.
– Histeryzujesz, córeczko. Obiad w święta zwykle jadamy na mieście. Poza tym, jeśli nawet, ty go tylko odgrzewasz, wszystko masz przygotowane i dostarczone wcześniej. Ale rozumiem, o czym mówisz. Ja rozumiem. Twój ojciec może mieć z tym problem.
Rozstały się szybkim „pa”, Eliza musiała ruszać spod przejścia dla pieszych, właśnie zapaliło się zielone.
Barbara chodziła po hali bez celu. Przyjechała po trochę warzyw od ulubionego rolnika, nie kupowała sklepowych. Zanim jednak weszła na bazar, wstąpiła do delikatesów, a tam, nie zastanawiając się nad tym, wrzuciła do koszyka dwa pudełka herbaty, choć przecież miała w domu wiele jej gatunków. Dopiero przy kasie uświadomiła sobie, że to ulubione smaki Arkadiusza.
Który przecież był jej byłym mężem i wcale nie musiała pamiętać, jakie lubi pić herbaty. Ale pamiętała.Koniec listopada
Rozdział II
Arkadiusz planował spokojny dzień. Nigdzie się nie śpieszył. Wyszedł z domu o dziesiątej trzydzieści, wcześniej, niż potrzeba. Doszedł do Kazimierzowskiej, skręcił w lewo, podziwiając narożny budynek. Jedyny tutaj niedawno wyremontowany, z jasną elewacją, nic szczególnego, po prostu w miarę elegancka przedwojenna kamienica. Po lewej stronie mijał dom, który na remont dopiero czekał. Od dość dawna. I ten Arkadiusz lubił. Kolumny podpierające górny balkon wydawały się absurdalne, jakby ktoś przeniósł główne wejście dwa piętra w górę. Tynk zszarzał, był brudny, niegdyś chyba żółty, dziś bardziej w kolorze rozwolnienia. Ale to właśnie się Arkadiuszowi podobało. Coś, co było stare. Co nie świeciło paradnym szykiem. Było ułomne, za to prawdziwe.
Ruszył w stronę Madalińskiego, po drodze uśmiechając się do dzieci, które wypadły akurat na szkolne boisko. Nie było ich wiele. Listopad cieszył względnym ciepłem i choć Arkadiusz odczuwał zimno, chłopcy bez kurtek chyba nie. Może dlatego, że szaleli, korzystając z niedługiej przerwy w lekcjach. To pewnie tak, jak z bieganiem. Dopóki jesteś w ruchu – nie marzniesz. Musisz nosić lekkie, przewiewne ubrania, by się nie pocić, jeśli więc staniesz, wychładzasz się szybko. Oni nie zziębną – pomyślał, patrząc na biegającą młodzież.
Wolał spoglądać na szkołę, z gruntu nieatrakcyjną architektonicznie. Po lewej ręce bowiem miał nowy budynek, a Arkadiusz nie lubił nowości. Kazimierzowska Residence – nazwę uważał za nieestetyczną i pretensjonalną. Przechodząc, odwracał głowę od gmachu i witryny zajmującego sporą część parteru gabinetu kosmetyki. Ciekawe, czy wypełniają tutaj usta, policzki i inne części ciała – zastanawiał się czasem. Był przeciwny modyfikacjom urody, ingerencjom w naturę. Wolał surowe piękno. Choć egoistycznie wybrał na towarzyszkę życia kobietę o wielkiej urodzie. I nie miał pojęcia, jak dbała o swój wygląd. Dlaczegóż zresztą miałoby go to ciekawić?
Niemal naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, kilka dosłownie kroków dalej – Klimt Resindence, też niepasująca, jego zdaniem, do otoczenia. Wytworna kamienica z przeszkloną elewacją i portierem w uniformie. Arkadiusz wolał dyskretniejszą elegancję domów ze swojej ulicy. Równoległa do Kazimierzowskiej ulica Dąbrowskiego była cicha i zielona, a życie mieszkańców pozostawało skryte za równo przystrzyżonymi żywopłotami. Część domów zaniedbano, ich starsi mieszkańcy nie dawali rady utrzymać posesji na odpowiednim poziomie. Ale nawet i te świeciły dawną świetnością, pomimo lekko przerdzewiałych ogrodzeń i zaniedbanych ogrodów. Tak, Dąbrowskiego miała sznyt, zdecydowanie.
Ale w drodze do pracy Arkadiusz musiał przejść Kazimierzowską. Na szczęście o tej porze ruch na niej był niewielki. I to właśnie Arkadiusz lubił. Spokój. Nie wyobrażał sobie, jak można jeździć do pracy na dziewiątą, stać w korkach wśród zdenerwowanych kierowców, kiedy pojawiają się nieparlamentarne słowa i nieprzyzwoite gesty. Podziwiał, a może bardziej współczuł Dagmarze, dość niesympatycznej żonie Grzegorza, syna wieloletniego przyjaciela rodziny, Klemensa. Może dlatego właśnie Dagmara była antypatyczna – bo pracowała w międzynarodowej korporacji, gdzie każdy spoglądał uważnie na działania kolegi, być może przykładając do nich większą wagę niż do własnych. Zawsze mogło się zdarzyć, że trafi się pomysł godzien ukradzenia albo przynajmniej powód do drobnego donosu. Lub dużego.
Arkadiusz lubił fragment Kazimierzowskiej tuż przed Madalińskiego. Od nowoczesnych apartamentów wolał przedwojenne kamienice, niedawno odremontowane, niespecjalnie oryginalne, raczej banalne niż piękne. Czasami wyobrażał sobie, jak mieszkańcy trafili do tych budynków. Kim byli? Młodych nie było wielu. Raczej pokolenie już dojrzałe, spokojne. Odpowiednie, zdaniem Arkadiusza. Do czego? Do wszystkiego. Po prostu adekwatne. Przy czym adekwatność kończyła się zaraz po skręcie w prawo. Madalińskiego, zdaniem naszego bohatera, było obskurne. Kiedyś lubił oglądać witrynę księgarni na rogu. Teraz zostały już tylko ukryte na piętrze biura Wydawnictwa Komunikacji i Łączności. Zamiast księgarni na rogu pojawił się butik. Kogo mogły interesować jakieś ciuchy? I to jeszcze damskie fatałaszki. Tak jakby miały być warte cokolwiek więcej od książek! Sama myśl była dla Arkadiusza bulwersująca. Mijał zatem szybko zakręt, a dalej było już tylko gorzej. Odrapana elewacja, sklepik z zawsze brudnymi szybami, dom studencki, w którym nikt nie szanował otoczenia. Żacy traktowali akademik jako miejsce do imprez, ewentualnie wykorzystywali pokoje, by przenocować na waleta. Nic tu nie zostało stworzone po to, by było pięknie.
A Arkadiusz bardzo lubił dopracowane otoczenie. Najlepiej, gdy miało klasę, ale to pojęcie pozostawało raczej niedefiniowalne, wyłącznie na prywatny użytek Arkadiusza. Generalnie miało być staro, niebłyszcząco, i dlatego elegancko.
Idąc w tym miejscu Madalińskiego, Arkadiusz wolał odwracać głowę w lewo, spoglądać na kolejne przyszkolne, duże boisko. Stojący dalej po prawej szpital imienia Świętej Rodziny, choć kilka lat temu odremontowany, już go tak nie raził. Bryła budynku była brzydka i na tyle nieefektowna, że od biedy mógł ją zaakceptować. Szczególnie od czasu, gdy rodziły mu się w tym szpitalu dzieci, co znacząco wpłynęło na jego pozytywne postrzeganie tegoż miejsca. Tylko kwiaciarni zaraz za szpitalem nie lubił i nigdy nie kupił tam kwiatów. Odstręczała go pofalowana, przeszklona elewacja budynku, właściwie budyneczku, którą uważał za znaczący przerost formy nad treścią. Gdyby jeszcze to był stary budynek! Tak, stary Arkadiusz byłby w stanie, ewentualnie, zaakceptować.
Dalszą drogę Arkadiusz przemierzał szybko. Nowoczesny blok po prawej, lepiej się nie przyglądać, bo może zaburzyć koncentrację na cały dzień. Teatr Nowy, jak sama nazwa wskazywała, nowy. Zaledwie kilka lat temu wyremontowany zabytkowy budynek cieszył jego oczy. Garaż miejski, skąd już wiele lat temu wyprowadził się tabor komunalny, niszczał, zanim przeprowadzono w nim gruntowną renowację, ratując zabytek od kompletnej ruiny. Choć nową siedzibę Międzynarodowego Centrum Kultury oddano do użytku już ponad cztery lata temu, Arkadiusz jeszcze tam nie był. Dojrzewał powoli do tej myśli, że – być może. Na razie – przyglądał się. Za teatrem skręcił w Sandomierską i przestał zauważać otoczenie. Czego może chcieć Eliza? Córka zapowiedziała telefonicznie, że dziś odwiedzi go w sklepie. Zwykle tego nie robiła. Miała potrzebę – przyjeżdżała. Rzadko Arkadiusza nie było, lubił swoją pracę, własny sklep, który tworzył od początku zgodnie z indywidualnym gustem i potrzebami.
Telefon córki go zaniepokoił. Dokładniej wzbudzała w nim dyskomfort świadomość, że Eliza miała powód, by się zapowiedzieć. A miewała taki tylko wtedy, gdy zamierzała ojca przekonać do pomysłu, którego zwykle Arkadiusz nie akceptował. Eliza była jego jedyną córką, trudno się dziwić, że ukochaną, i zawsze stawiała na swoim. Arkadiusz ostatecznie zgadzał się na wszystkie jej pomysły, choć czasem czuł z tego powodu niesmak. Teraz przeczuwał to samo. Zżymał się, bo nie potrafił Elizie odmówić, choć bardzo się starał. Przynajmniej czasami.
Szedł na tyle szybko, że nie odczuwał listopadowego chłodu. Jego pracownik krzątał się, przygotowując sprzęt dla umówionego klienta, Arkadiusz zaparzył herbatę i zanim zdążył ją wypić, wciągnął go wir dnia. W sklepie już można było odczuć wzmożone zainteresowanie kupujących. Do świąt pozostało jeszcze kilka tygodni, jednak Arkadiusz nie handlował – jak to czasem kąśliwie mówił – bułeczkami, a towarem wyrafinowanym, który często wymagał specjalnego przygotowania lub wręcz sprowadzenia na zamówienie.
Na ten dzień miał zaplanowane dwa odsłuchy, dla stałych nabywców, którzy lubili co jakiś czas dokonać zmian w swoim domowym systemie. Arkadiusz bardzo ich za to cenił, choć najbardziej lubił transakcje nietypowe, wymagające od niego głębszej znajomości rynku i wręcz antykwarycznych kontaktów. Uwielbiał, gdy klient zamawiał unikatową płytę. Taki krążek, którego trzeba było szukać, przeglądać różne aukcje, a nawet skontaktować się z jakimiś kolekcjonerami. Choć zdarzyło się, że unikaty Arkadiusz znajdował po prostu na eBayu, sprzedawane przez nieświadomych wartości przedmiotu przypadkowych posiadaczy. Wtedy przeżywał ekscytację, czuł mrowienie pod skórą. Było to dla niego jak odkrywanie obcych lądów, eksploracja nieznanego. I tyle niecierpliwych emocji Arkadiuszowi w życiu wystarczało.
Teraz kończył przygotowania do obydwu odsłuchów, wybierając płyty. Sprzęt się już wygrzewał, wzmacniacz świecił zielonym blaskiem i mruczał cicho jazzowe standardy. Zajęty pracą Arkadiusz przestał się zastanawiać nad planowaną wizytą córki. Aż do owej wizyty.
Eliza wpadła do sklepu ojca, jak to miała w zwyczaju, z przytupem. Zwykle zachowywała się „szybko” i wciąż jej się śpieszyło. „Przy tak ruchliwych bliźniaczkach nie mam czasu na spokój” – odpowiadała czasami Arkadiuszowi, któremu – bywało – przeszkadzało tempo działania córki.
– Tato, święta za pasem – powiedziała Eliza po kilku zdaniach przywitania.
– Eureka – zripostował, nie siląc się nawet na uśmiech.
– Tak myślałam, że bardzo się z tego cieszysz.
– Jak co roku – odpowiedział.
– Jak co roku od czasu rozwodu.
– Nie, córeczko. Po wyprowadzce Barbary jedynie zacząłem to okazywać. Nigdy nie lubiłem tego dziwnego zamieszania, konieczności mycia okien i szykowania kilkunastu potraw.
– Miliona potraw – wtrąciła Eliza. – A w ogóle to sprawdziłam, bez czystych okien, to znaczy z brudnymi, święta też się odbędą.
Arkadiusz nie skomentował. Uświadomił sobie, że jednak woli czyste okna.
– Skoro więc nie lubisz świąt – kontynuowała Eliza, ale Arkadiusz jej przerwał.
– Tego nie powiedziałem. Nie lubię tylko takiego… rejwachu.
– Czyli świąt. Cały ten okres to jeden wielki bałagan. Ergo, ponieważ nie lubisz, to w tym roku ci go oszczędzimy.
Arkadiusz podejrzliwie spoglądał na córkę.
– Wyjeżdżamy, tato! – powiedziała radośnie.
Eliza nie miała złudzeń. Propozycja wyjazdu zostanie co najmniej źle przyjęta przez ojca. Jedyna nadzieja w tym, że jest w sklepie, czeka na klienta, jest zajęty.
– Dokąd wyjeżdżacie? – zainteresował się uprzejmie.
– Cały tata. Wszyscy. Cała rodzina. My i Klemensowie. Ty też.
– Ja wyjeżdżam? Wykluczone. – Uśmiechnął się.
– A jednak. Dokładnie dwudziestego trzeciego grudnia. Od tego dnia mamy już zarezerwowany i opłacony hotel wraz ze wszystkimi świątecznymi atrakcjami.
– Świąteczne atrakcje są prawdziwie świąteczne dlatego, że mają miejsce w domu.
– Chyba że akurat są w hotelu – odparowała. – W każdym razie, wyjeżdżamy w przeddzień Wigilii, wracamy dwudziestego siódmego grudnia. W sam raz, by odpocząć przed sylwestrem.
– Na sylwestra też coś zaplanowałem? – zapytał wciąż uprzejmie.
– Jeszcze nie. Ale masz rację, coś wymyślę. A w ogóle to muszę pędzić. Żeby bliźniaczki nie czekały w przedszkolu.
– Nawet nie napiłaś się herbaty – zauważył poniewczasie.
– Prawda. I już nie zdążę. Wiesz, nie lubię gorącego.
– Mam moją, niedopitą, już wystygła.
– A to chętnie, bo bardzo chce mi się pić. – Wchłonęła herbatę ojca do ostatniej kropli, odstawiła kubek do umywalki, zakręciła się i już jej nie było.
Dobrze, że nie miałem czasu się nad tym zastanowić – pomyślał Arkadiusz po wyjściu córki. – Na pewno doszłoby do awantury. W wykonaniu Arkadiusza awantura mogłaby spowodować co najwyżej obraźliwe prychnięcie. Inne formy nie mieściły się w kanonie jego zachowań.
– Mamo, udało się – obwieściła Eliza. Zadzwoniła do matki zaraz po wejściu do samochodu. – No pewnie, że nie był. Odwracał kota ogonem, że nie lubi świąt, ale jednak lubi, i że święta w domu. Znasz przecież ojca.
– Trochę. – Barbara się uśmiechnęła. – A tę jego stronę w szczególności.
– Biorąc pod uwagę, że właśnie z powodu jego niechęci do wyjazdów się rozwiedliście…
– Ja się rozwiodłam i nie wypominaj. Taką podjęłam decyzję i kropka.
– Jasne, mamo, poddaję się. Za to święta będą super.
– Jak już tacie przejdzie foch – rzuciła Barbara.
– A w tym to akurat nasza głowa. Twoja też, mamo – odcięła się córka.
Od czasu do czasu Eliza przypominała matce, że jej drugie małżeństwo uważała za niepotrzebny, kłopotliwy kaprys. No owszem, ojciec nie cierpiał wyjazdów. Właściwie żadnych. Dla niego wyprawa do centrum handlowego była wycieczką roku. Z kolei matka Elizy podróże uwielbiała i nie wyobrażała sobie bez nich egzystencji. Najpierw przeciągali linę: jedziemy – nie jedziemy – jedziemy – nie jedziemy. Potem padało sakramentalne: jedź sama i Barbara zaczęła z tej opcji korzystać. Początkowo z dziećmi, właściwie z Elizą, bo starszy syn Cezary zwykle wolał zostać w domu z ojcem. Miał wtedy nielimitowany dostęp do telewizora i pierwszego w ich domu komputera. Aż w końcu Barbara powiedziała, że ma dość samotnych wyjazdów. Eliza dorosła i zaczęła żyć swoimi sprawami, a Barbara stwierdziła, że nie interesują jej wyjazdy samotnych starszych pań, które w egzotycznych kurortach łowią towarzyszy na kilka dni. Młodych, potrzebujących finansowego wsparcia. Arkadiusza niewiele nauczyła wymiana zdań sprzed kilku lat. Rzucił niezbyt przemyślane: to się rozwiedź, i potem bardzo tego żałował, ale nie dało się już wypowiedzianych słów odkręcić.
Być może Barbara też nie była całkowicie przekonana do rozwodowych działań, ale była dumna. I tak, od słowa do słowa… Głupio powiedzieliśmy, głupio zrobiliśmy – myślała czasami Barbara, nie opowiadając się z tych myśli córce. Ani nikomu innemu, oczywiście.
Wieczorem listopadowa wilgoć zdążyła nie tylko osiąść, ale też przemoczyć płaszcz i kapelusz Arkadiusza. Wracał do domu powoli, patrząc raczej pod stopy niż dookoła, choć przecież nic ciekawego w chodnikowych płytach nie dawało się zauważyć. Z restauracji w Teatrze Nowym wychodziła tłumna grupa gości, pod szpital podjechała karetka, Kazimierzowską zbyt szybko przejechał sportowy samochód, który nie powinien ani znaleźć się na warszawskiej ulicy w listopadowy wieczór, ani jechać z taką prędkością. Przechodniów prawie nie było, za to w rozświetlonych oknach przez nie zawsze zasunięte zasłony można było podglądać cudze życie. Nic to wszystko nie obchodziło Arkadiusza. Martwił się. Przeżywał, że będzie musiał wyjechać na święta, co dalece mu nie odpowiadało.Środa, 23 grudnia 2020 roku
Rozdział III
– To niewybaczalne – powiedział Arkadiusz, pomagając Barbarze wsiąść do wagonu. Mieczysław w tym czasie starał się nie stracić równowagi. Ciągnął dwie walizki i niósł sporą torbę, a napierający tłum chyba zaparł się, by mu te bagaże zabrać, porwać, a jego samego zadeptać. Mietek twardo walczył.
– Zaraz ci pomogę – powiedział do niego Arkadiusz. – Tylko odprowadzę Barbarę do przedziału.
– Sama trafię, nie przesadzaj. – Popatrzyła na niego spod ciemnoszarego toczka.
Jaka ona piękna – pomyślał Arkadiusz i wrócił do Mieczysława. Chwilę wcześniej kupował jej kawę w jednej z dworcowych kafejek. Wszędzie wokół słychać było dźwięki, męczyło to Arkadiusza. A jednak zatrzymał się i z przyjemnością stanął w krótkiej kolejce. Z radia wewnątrz bufetu słyszał Dzisiaj w Betlejem, co przywoływało wiele wspomnień, w tym te najmilsze, sprzed wielu lat. Barbara lubiła tę kolędę od zawsze, a gdy urodziły się ich dzieci, Arkadiusz wyszukiwał szczególnie interesujące nagrania. Śmiali się czasem z dziwnych aranżacji, swingowych rytmów, jazzowych dysonansów. Barbara uprzejmie słuchała, sama jednak włączała tylko te tradycyjne wersje. Najchętniej, czego Arkadiusz nie potrafił zrozumieć, włączała Mazowsze. Arkadiusz uważał tę płytę za marny dźwiękowy skansen, w dodatku źle nagrany, co było dla niego wyjątkowo dokuczliwe. Jednak uznał upodobanie żony i w ich domu najczęściej słyszało się ludowy zaśpiew Mazowsza. I to było jedno z jego najcieplejszych wspomnień, być może dlatego, że ugiął się przed wolą i upodobaniem Barbary, czego nie robił chętnie. Ba! Praktycznie w ogóle tego nie robił. Takie postępowanie było niezgodne z jego zasadami. A zasady, dla Arkadiusza, były najważniejsze. Jednak… to właśnie pamiętał najbardziej. Czyżby jednak, wbrew temu, co sam sądził, lubił się podporządkowywać? Arkadiusz od razu odrzucił tę myśl. Odebrał kawę dla żony i wrócił do oczekujących go Barbary i Mieczysława. Potem stali na peronie i usiłowali odnaleźć się w nieprzyjaznej rzeczywistości wystawionych łokci, szeroko rozstawionych nóg i stanowczego popychania walizek.
Dosłownie przed jego nosem wepchnął się do wagonu młody człowiek, zanim Arkadiusz zwrócił mu uwagę, młodzieniec napyskował: „Kto to widział, tak przejście tarasować!” – i zniknął, nie czekając na odpowiedź. Arkadiusz zdecydowanym ruchem przechwycił torbę od Mieczysława, odstawił ją tuż obok swojej walizki, która czekała przyklejona do ściany korytarza. Wstawił ją tam, jeszcze zanim Barbara weszła do pociągu. Pomógł także Mieczysławowi przy walizkach i wreszcie obydwaj, posapując z lekka, torowali sobie drogę przez korytarz. Czekała ich jeszcze krótka dyskusja z panią, która uparła się podziwiać widoki przez okno korytarza i nie zamierzała nawet na chwilę schować się do przedziału. Zrobiła to dopiero, gdy Arkadiusz uprzejmym, pozbawionym jakiejkolwiek emocji głosem oznajmił, że w przypadku świadomego prowokowania sytuacji grożącej uszkodzeniem ciała ubezpieczenie nie wypłaca świadczeń.
– Pan mi grozi? – obruszyła się kobieta.
– Skądże – odpowiedział uprzejmie. – Zaledwie uprzedzam, że walizki są ciężkie, a ich kółka bez wątpienia w korytarzu tak nikczemnej szerokości przejadą po pani ślicznych stópkach.
Kobieta miała stopy jak kajaki, ale komplement łyknęła. Weszła do przedziału, uśmiechając się.
Barbara już zajęła miejsce, usiadła pod oknem, kładąc torebkę na półce nad swoją głową. Wraz z nimi w przedziale rozgościła się trójka innych podróżnych: pani z niewielkim pieskiem na kolanach, młody chłopak odizolowany od otoczenia słuchawkami na uszach i starszy pan pogrążony w lekturze dziennika.
– Przepraszam, czy to pana bagaż? – Arkadiusz lekko dotknął ręki chłopaka, gdy ten nie reagował, pomimo głośnej wymiany zdań na temat zajętych półek na bagaż.
Chłopak popatrzył na niego z oburzeniem.
– Skądże – odpowiedział, nie zdejmując słuchawek. – Gdyby był mój, dawno już bym go przesunął.
– Może jednak zechce mi pan pomóc odrobinę, nawet jeśli nie jest pana. Torba jest tak ułożona, że nie zmieści się tu nic innego, a wie pan, w takim starym ciele jak moje, to i siły niewiele.
Chłopak wstał i bez dalszych komentarzy sięgnął po torbę.
– Ostrożnie – pisnęła pani z pieskiem na kolanach, a ratlerek zaczął warczeć. – Proszę szanować cudzą własność!
– Cóż, droga pani – odparł Arkadiusz – cieszę się, że znalazł się właściciel bagażu. Kłopot w tym, że my też posiadamy takowy i musimy go gdzieś ulokować.
– Możecie gdziekolwiek – odpowiedziała, wcale nie uspokajając psa, który warczał coraz głośniej.
Na to Mieczysław przysiadł na skraju siedzenia, ostentacyjnie tyłem do owej pani, i zaczął rozpakowywać swoją torbę. Metodycznie wyjmował: kosmetyczkę, złożony w kostkę ręcznik i owinięte w woreczek kapcie. Gdy dotarł do złożonych w kostkę koszul paniusia zaniepokoiła się odrobinę, podkoszulki wywołały reakcję.
– Proszę pana! Proszę mi tutaj bazaru nie rozkładać!
– Ale proszę pani! – Mieczysław sięgnął ręką w stronę serca. – Ja tylko szukam gazu uspokajającego wściekłe psy. Po czym klepnął się w czoło i powiedział: – Ależ ze mnie zapominalski. – Schował koszule i ręcznik. Dokończył zdanie, sięgając po kapcie. – Przecież ja go mam tutaj, w kosmetyczce!
Gdy sięgnął po dezodorant, dokładnie zakrywając napis dłonią, pani już stała i szarpała chłopaka ze słuchawkami w uszach.
– Proszę mi pomóc! Proszę mi pomóc! Oni chcą zabić mojego Tofika!
Chłopak ściągnął słuchawki i popatrzył na staruszkę. Wyglądała teraz bezbronnie, może nawet trochę śmiesznie. Ufryzowane rzadkie siwe włosy z fioletowym połyskiem, mocno wytuszowane rzęsy, pomarańczowa szminka na ustach wyłaniały się znad białej kryzy umieszczonej tuż pod pomarszczoną twarzą. Bluzka ozdobiona była odciskami psich łapek, a na koronkowym bufiastym kołnierzu znać było ślady szminki.
– Chyba tylko uspokoić – odpowiedział chłopak. – Mnie też przeszkadza ten ciągły warkot. – Palcem pokazał na trzęsącego się pieska.
– No co pan, no co pan! – piszczała starsza pani.
– A w ogóle to wolno w przedziale wieźć zwierzę na kolanach? Chyba potrzebna jest klatka, prawda? – w końcu odezwała się Barbara, którą sytuacja bawiła coraz bardziej.
– Mojego Tofika do klatki? – obruszyła się indagowana.
– Każdego psa, proszę pani, każdego.
– Niech mi pan pomoże z tym bagażem! – Tupnęła nogą przed chłopakiem.
Młody wstał, popatrzył na nią z wysokości swojego metra osiemdziesiąt pięć, wcisnął głębiej słuchawki i wyszedł z przedziału.
– No też coś! Ta młodzież dzisiaj taka niewychowana! Zabieramy bagaże, wychodzimy! – Pani odwróciła się w stronę mężczyzny wciąż skupionego na lekturze.
Mężczyzna podniósł głowę i odpowiedział:
– Ależ skąd. Ja tu zostaję.
– Ja pani pomogę – zaoferował się Mieczysław. – Wystawię ten bagaż za drzwi, jeśli oczywiście sobie pani tego życzy. Na pewno znajdzie pani lepsze towarzystwo dla Tofika w innym przedziale.
– Ożeż! – jęknął, sięgając po torbę, choć asekurował go Arkadiusz. Na to podniósł się mężczyzna z gazetą i pomógł przepchnąć wielgachną torbę na korytarz.
– Powodzenia – powiedział Arkadiusz, zamykając drzwi. Mieczysław przesunął zasłonkę, odgradzając towarzystwo w przedziale od korytarza. Mężczyzna usiadł na swoim miejscu.
– Dziękuję państwu – powiedział. – Romanse po pięćdziesiątce chyba nie są jednak najrozsądniejsze.
– Ależ skąd, proszę pana! – odpowiedziała Barbara. – W każdym wieku bywają odpowiednie.
Pomyślała zaś, że pięćdziesiątka w ustach tego pana jest co najmniej umowna. Plus dwadzieścia, tak na oko, ale po co o tym mówić?
– Było tak pięknie – westchnął mężczyzna. – Dopóki nie zgodziłem się na ten wyjazd. Termin specjalnie obmyślony, żeby rodziny się nie poobrażały. Dzieci niby już dorosłe, ale na święta muszą być z ojcem. To pojechałem przed świętami. Niby sanatorium. Takiego lecznictwa to ja nikomu nie życzę. Nie dość, że za wszystko płaciłem, a wymagania paniusia ma niekiepskie, to jeszcze ten potwór na czterech krzywych kończynach. Jak nie szczekał, to warczał. I tak przez cały tydzień. Dziękuję – powiedział i przełożył stronę dziennika.
Przez resztę podróży już się nie odezwał, choć spędzili ze sobą w jednym przedziale kilka godzin. Było gorąco, otwierali okno, zamykali. Wyciągali kanapki, jedli je i popijali herbatą z termosu. Wyciągali książki, rozmawiali przez telefon. Pan się nie odzywał.
Dopiero wychodząc, powiedział:
– Dziękuję, że mieli państwo kanapki bez jajka. Nie znoszę zapachu jajek. Do widzenia.
Tak jak i po pierwszej wypowiedzi, tak i teraz wprawił obecnych w konsternację. Nic sobie z tego nie robiąc, wysiadł i tyle go widzieli.
Zanim jednak do tego doszło, twardo siedzieli na swoich siedzeniach przez długi czas. Może czterdzieści minut. Zza ściany słychać było piskliwy dyszkant paniusi uspokajającej ratlerka. Przesuwanie torby po drodze, grymasy skierowane do przechodzących korytarzem i pretensje owych przechodzących. Potem dyskusję z konduktorem zakończoną dramatycznym: „Nie wejdę tam już nigdy w życiu!”. W końcu harmider ucichł, Mieczysław odsunął zasłonki.
– Czysto – powiedział konspiracyjnie.
Minęło jeszcze dwadzieścia minut, kiedy objawił się chłopak ze słuchawkami w uszach, równocześnie z konduktorem.
– Udało się panu? – zainteresowała się Barbara.
Konduktor nie miał wątpliwości, o czym mówiła.
– Znalazłem pusty przedział i nakleiłem na nim odpowiednią kartkę.
– Jest pan bohaterem – powiedziała Barbara.
– Wiem – odpowiedział, wychodząc po sprawdzeniu biletów.
– A w Warsie jest świetna kawa – powiedział chłopak.
– To interesująca sugestia – stwierdził Arkadiusz.
We trójkę przeszli do sąsiedniego wagonu. Rzeczywiście, kawa była wyśmienita. Na propozycję zjedzenia posiłku Arkadiusz zareagował podejrzliwie, Mieczysław za to beztrosko zamówił jajecznicę.
– Na boczku? – Barbara uniosła brwi.
– Na boczku – potwierdził. – W domu takiej nie dostanę.
Pogroziła mu palcem. Gdy Arkadiusz zobaczył danie Mietka, porzucił dystans i zamówił takie samo.
Barbara westchnęła. Sama poprzestała na kawie z mlekiem, naprawdę niezłej, z przyzwoitego ekspresu i niezgorszego ziarna.
– Chyba zadzwonię do dzieci – powiedziała Barbara, gdy już wracali do przedziału.
– Coś im pomożesz? Jadą, to jadą – mruknął Arkadiusz.
– Nie pomogę, ale będzie im milej.
– To zadzwoń, kochanie. – Mieczysław stanął w obronie żony.
Zawieszenie broni między panami było chwilowe i interwencyjne. Poza tym od początku swojej znajomości byli konsekwentni – kulturalnie omijali się z daleka, utrzymując niezbędne do poprawnego funkcjonowania kontakty. Arkadiusz uświadamiał sobie czasem, jak bardzo nie cierpi Mieczysława. Czuł się okradziony ze swojego życia. Mieczysław zaś w głębi duszy czuł lekceważenie dla Arkadiusza, który nawet nie był już jego rywalem, a zaledwie byłym mężem. Tylko głupiec mógł, zdaniem Mieczysława, pozwolić odejść takiej kobiecie jak Barbara.
A ona wolała nie zdawać sobie z tego sprawy. Poczucie, że jest swoistym trofeum, zupełnie jej nie odpowiadało.
Ciąg dalszy w wersji pełnej