- W empik go
Blask gwiazd Zachodu - ebook
Blask gwiazd Zachodu - ebook
Zane Grey był amerykańskim pisarzem, znanym najbardziej ze swych popularnych i lubianych powieści przygodowych, w których przedstawiał idylliczny obraz surowego i bezwzględnego Dzikiego Zachodu. Opisywał mistrzowsko jego fantastyczne piękno, przyrodę i zróżnicowany krajobraz.
Kiedy młoda, ładna i zamożna bywalczyni nowojorskich salonów, Madeline Hammond, przybywa do Nowego Meksyku, by odwiedzić swego brata, nie zdaje sobie najmniejszej sprawy z tego, że właśnie rozpoczyna się przygoda jej życia.
Znajdzie się nagle pośród kowboi, na otwartych przestrzeniach i bezkresnych preriach, pod niebem pełnym gwiazd, z dala od miejskiego zgiełku, wygody i przepychu. Poszukując sensu swego życia ulegnie magnetyzmowi tego miejsca i odnajdzie coś jeszcze: miłość…
Pełen napięcia finał, interesująco, barwnie i dynamicznie przedstawione życie Dzikiego Zachodu wprowadzają czytelników w niezwykły świat.
Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66980-83-9 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pearl Zane Grey urodził się 31 stycznia 1872 roku w Zanesville w stanie Ohio – w mieście, którego współzałożycielami byli jego przodkowie ze strony matki, a zmarł w Altadena, w Kalifornii, 23 października 1939 roku.
Był jednym z najpopularniejszych i najwyżej ocenianych autorów powieści o Dzikim Zachodzie, współtwórcą gatunku literackiego zwanego dziś westernem. Jego dorobek twórczy ocenia się na około 90 książek (głównie powieści), z których ponad dwie trzecie to westerny. Pozostawił po sobie wiele książek dla młodzieży, w tym biografię młodego Jerzego Waszyngtona, publikacje poświęcone swoim wielkim pasjom: bejsbolowi – w który grywał w czasie studiów, a później przez pewien czas półzawodowo – oraz wędkarstwu, a także liczne zbiory opowiadań.
Miłośnik dzieł J.F. Coopera i D. Defoe, a także zeszytowych powieści przygodowych, studiował stomatologię, ale głównie po to, by uzyskać stypendium sportowe. Praktykę dentystyczną porzucił potem na rzecz pisarstwa, podobnie imię Pearl. Debiutował wydaną w 1903 roku powieścią historyczno-przygodową Betty Zane, otwierającą trylogię o jego przodkach z początków Stanów Zjednoczonych. Wydał ją własnymi siłami po odrzuceniu przez wydawnictwo Harper & Brothers.
Przełom w jego twórczości nastąpił dopiero w 1912 roku, gdy to samo wydawnictwo opublikowało, nie bez oporów redaktora naczelnego, Jeźdźców purpurowego stepu. Powieść okazała się bestsellerem i po dziś dzień należy do najpopularniejszych dzieł Greya. Harper wydał też wcześniejsze jego książki, w tym Ostatni człowiek z prerii, a kariera Greya nabrała niepohamowanego rozpędu. Dziś uchodzi za jednego z pierwszych amerykańskich pisarzy milionerów. Doceniono nie tylko umiejętność snucia fascynujących opowieści, ale i dbałość o realia, wiążącą się z jego częstymi podróżami w poszukiwaniu inspiracji.
Jego westerny doczekały się 46 pełnometrażowych ekranizacji i 31 krótszych. Nie był to jedyny związek Zane’a Greya z filmem. W roku 1919 powołał własną wytwórnię filmową. Sprzedana jakiś czas potem, stała się częścią podwalin wielkiego Paramountu.
W Polsce w latach międzywojennych i tuż po wojnie ukazało się w sumie kilkanaście przekładów powieści Zane’a Greya, głównie nakładem wydawnictwa M. Arct. W 1951 roku jego książki zostały objęte zapisem cenzury, nakazującym także niezwłoczne wycofanie ich z bibliotek. Powracać tam i do księgarń zaczęły dopiero w 1989 roku, w postaci publikacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko kilku tytułów, i to niekoniecznie tych najciekawszych lub najlepszych.Rozdział I
Dżentelmen z bezkresnego pustkowia
Kiedy Madeline Hammond wysiadła z pociągu w El Cajon, w Nowym Meksyku, była już prawie północ, a jej pierwszym wrażeniem, jakiego doznała, było doświadczenie ogromnej i ciemnej przestrzeni, zimnej, wietrznej pustki, dziwnej i cichej, rozciągającej się pod wielkimi, mrugającymi, jasnymi gwiazdami.
– Nikt tu na panienkę nie czeka – odezwał się konduktor, lekko zniecierpliwiony.
– Telegrafowałam do brata – odrzekła Madeline. – Pociąg się spóźnił… może znudziło mu się czekanie. Na pewno zaraz tu będzie, ale na wypadek, gdyby się nie pojawił, z pewnością jest tu jakiś hotel?
– Są miejsca, gdzie można przenocować. Proszę zapytać zawiadowcę stacji, to pokaże. Proszę mi wybaczyć, ale dama nie powinna przebywać tu sama w nocy. To dzikie małe miasteczko – mieszkają tu głównie Meksykanie, górnicy, kowboje1, a oni bardzo lubią hulanki i pijatyki. Poza tym rewolucja po drugiej stronie granicy podgrzała trochę wszystkim nastroje. Panienko, myślę, że będzie wystarczająco bezpiecznie, jeśli…
– Dziękuję. Ani trochę się nie boję.
Pociąg ruszył, a panna Hammond skierowała się w stronę słabo oświetlonego budynku stacji. Już miała wejść do środka, gdy w drzwiach natknęła się na Meksykanina w sombrero2 zakrywającym mu twarz, i sarape3 okrywającym mu ramiona.
– Czy ktoś tu czeka na pannę Hammond? – spytała.
– No sabe, señora4 – odpowiedział spod otulającego go koca, i zniknął w ciemnościach.
Weszła do pustej poczekalni zalanej żółtym przydymionym światłem lampy naftowej. Okienko kasowe było otwarte, ale nie zauważyła przez nie ani zawiadowcy stacji, ani telegrafisty w małym pomieszczeniu. Aparat telegraficzny cicho stukał.
Madeline Hammond stała, uderzając zgrabną stopą o podłogę, i z pewnym rozbawieniem porównywała przyjęcie w El Cajon z tym, którego doświadczyła, gdy wysiadła z pociągu na Grand Central5. Jedyny raz, kiedy pamiętała, że była tak sama, jak teraz, to kiedy minęła się ze swoją służącą i spóźniła na pociąg, gdzieś pod Wersalem – przygoda, która była niezwykłym i bardzo przyjemnym przerywnikiem w jej monotonnym życiu, przez większość którego towarzyszyła jej przyzwoitka. Madeline przeszła przez poczekalnię do okna, i podnosząc woalkę, wyjrzała na zewnątrz. W pierwszej chwili była w stanie wypatrzyć tylko kilka słabych świateł, a i te były rozmazane. W miarę, jak jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegła wspaniale zbudowanego konia, stojącego niedaleko okna. Dalej był pusty plac, a jeśli była to nawet ulica, to najszersza, jaką Madeline kiedykolwiek widziała. Z niskich płaskich budynków padały słabe światła. Zauważyła ciemne kształty stadka koni; wszystkie stały bez ruchu z opuszczonymi łbami. Przez dziurę w szybie napłynęła chłodna bryza, a wraz z nią prostackie i ordynarne dźwięki – nieharmonijne połączenie śmiechu i krzyku oraz tupotu butów do głośnej muzyki gramofonu.
„Zachodnie świętowanie – pomyślała panna Hammond, odchodząc od okna. – Co robić? Zaczekam tutaj. Może zawiadowca stacji zaraz wróci, albo przyjdzie po mnie Alfred.
Usiadła, by zaczekać i zaczęła analizować przyczyny, które doprowadziły ją do tej niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazła. Fakt, że Madeline Hammond znajdowała się sama o późnej porze na małej, obskurnej stacji kolejowej na Zachodzie, był rzeczywiście niezwykły.
Zakończenie jej debiutanckiego roku6 zostało naznaczone jedynym nieszczęśliwym doświadczeniem w jej życiu – hańbą jej brata i opuszczeniem przez niego domu rodzinnego. Wtedy pojawiła się u niej pewna skłonność, brak satysfakcji z idealnego, błyskotliwego życia, jakie zaoferowało jej społeczeństwo. Zmiana ta zachodziła stopniowo, i zanim zdała sobie z niej sprawę, była już trwała. Przez jakiś czas aktywne życie na świeżym powietrzu – golf, tenis, żeglarstwo – hamowało świadomość tego przed chorobliwą introspekcją. Nadszedł wreszcie taki czas, kiedy nawet te rzeczy straciły dla niej urok, a wtedy uwierzyła, że naprawdę jest chora na umyśle. Podróże jej nie pomogły.
Nastąpiły miesiące niepokoju, dziwnie bolesnego zdumienia, że pozycja, bogactwo, popularność już dłużej jej nie wystarczały. Wierzyła, że spełniły się marzenia i fantazje dziewczyny o staniu się światową kobietą. Dalej brała udział, jak robiła to wcześniej, w pełnym blichtru przedstawieniu, ale teraz widziała prawdę, że w jej luksusowym życiu nie ma niczego, co nadawałoby mu znaczenie.
Czasami w jej wnętrzu zapalały się, w dziwnych momentach, zapowiedzi rodzącego się buntu. Zapamiętała szczególnie dobrze jeden wieczór w operze, kiedy kurtyna podniosła się i ukazał się wyjątkowo dobrze wykonany fragment scenografii – rozległe, ogromne pustkowie, sięgające po bezkres nocnego, rozświetlonego gwiazdami nieba. Myśl, jaką podsunął jej ten obraz, ta samotna, dzika ziemia, z ogromnym, błękitnym sklepieniem pełnym gwiazd nieba, wypełniła jej duszę dziwnym, słodkim spokojem.
Kiedy zmieniła się dekoracja, to nieokreślone nowe uczucie spokoju zniknęło i odwróciła się od sceny zirytowana. Spojrzała na długi, zakrzywiony rząd pełnych blichtru lóż, które reprezentowały jej świat. Było to dystyngowane i wspaniałe towarzystwo – bogactwo, moda, kultura, piękno i esencja narodu, a ona, Madeline Hammond, była jego częścią. Uśmiechała się, słuchała, rozmawiała z dżentelmenami, którzy od czasu do czasu zachodzili do loży Hammondów, i czuła, że ani przez moment nie była naturalna, nie była prawdziwą sobą. Zastanawiała się, dlaczego ci ludzie nie mogli w jakiś sposób być innymi; nie potrafiła jednak powiedzieć, kim chciała, by byli. Gdyby byli inni, nie pasowaliby do tego miejsca; w rzeczywistości w ogóle by ich tu nie było. Mimo to jednak pomyślała tęsknie, że czegoś im brakowało.
Nagle zdała sobie sprawę, że wyszłaby za jednego z tych mężczyzn, jeśli się nie zbuntuje. Dopadło ją wielkie zmęczenie, doznała lodowatego ukłucia, że jej życie straciło sens. Miała dość wytwornego towarzystwa. Była zmęczona eleganckimi, niestrudzonymi niczym mężczyznami, którzy jedynie chcieli ją zadowolić. Była zmęczona tym, że ją uwielbiano, podziwiano, kochano, obserwowano i naprzykrzano się jej; zmęczona ludźmi, zmęczona domami, hałasem, pretensjonalnością i luksusem. Była tak bardzo zmęczona samą sobą!
W tych odludnych, bezkresnych ziemiach i pozbawionych uczuć zimnych gwiazdach, w tej odważnie namalowanej scenerii, dostrzegła coś, co poruszyło jej duszę. To uczucie nie trwało długo. Nie mogła go powtórnie przywołać. Wyobraziła sobie, jak przemawia do niej śmiałość tej sceny, że człowiek, który ją namalował, znalazł inspirację, radość, siłę i spokój w surowej naturze. W końcu zrozumiała, czego potrzebuje: być sama, rozmyślać długimi godzinami, wpatrywać się w samotne, ciche, ciemne przestrzenie, oglądać gwiazdy, spojrzeć w głąb swej duszy, odnaleźć prawdziwą siebie.
Wtedy to po raz pierwszy pomyślała o odwiedzeniu brata, który wyjechał na Zachód, by spróbować szczęścia wśród hodowców bydła. Tak się akurat złożyło, że jej przyjaciele wybierali się właśnie do Kalifornii7, i podjęła szybką decyzję o podróży z nimi. Kiedy ze spokojem oświadczyła, że ma zamiar wyjechać na Zachód, jej matka krzyknęła ze zdumienia, a ojciec, poruszony wspomnieniem czarnej owcy w rodzinie, wpatrywał się w nią błyszczącymi od łez oczyma.
– Ach to tak, Madeline! Chcesz zobaczyć się z tym szaleńcem!
Potem ogarnął go gniew, który wciąż czuł do swego krnąbrnego syna, i zabronił Madeline jechać. Jej matka zapomniała o swej wyniosłej, pewnej siebie postawie i godności. Natomiast Madeline wykazała się determinacją, której nigdy wcześniej nie okazywała. Trwała twardo przy swoim postanowieniu, przypominając rodzicom, że ma dwadzieścia cztery lata i jest panią samej siebie. W końcu wygrała i to bez zdradzenia prawdziwego stanu swego umysłu.
Decyzję o odwiedzeniu brata podjęła pospiesznie i zaraz zostały podjęte przygotowania do podróży. Nie było czasu na to, żeby mu o tym napisać, dlatego zatelegrafowała do niego z Nowego Jorku, a dzień później również z Chicago, gdzie jej przyjaciele, z którymi podróżowała, zostali zatrzymani przez chorobę. Nic nie mogło już zmienić jej zdania. Madeline planowała przybycie do El Cajon trzeciego października, w urodziny brata, i udało jej się to, choć przybyła o północy, gdyż pociąg miał kilka godzin spóźnienia. Nie wiedziała, czy Alfred otrzymał jej wiadomość, czy nie, a to, co teraz ją niepokoiło, to fakt, że przyjechała, a on nie wyszedł jej na spotkanie.
Nie trzeba było długo czekać, aby myśli o przeszłości ustąpiły całkowicie miejsca problemom chwili obecnej.
– Mam nadzieję, że Alfredowi nic się nie stało – powiedziała do siebie. – Czuł się dobrze, świetnie sobie radził, kiedy ostatnio pisał. Prawdę mówiąc, było to jakiś czas temu, ale z drugiej strony, nie pisał zbyt często. Wszystko z nim w porządku. Niedługo się tu pojawi i bardzo się wtedy ucieszę! Ciekawe, czy się zmienił.
Kiedy Madeline czekała tak w żółtawym półmroku, słyszała słabe, przerywane stukanie aparatu telegraficznego, ciche buczenie drutów, sporadyczny odgłos uderzenia końskiej podkowy o ziemię, i daleki zabłąkany śmiech wznoszący się ponad odgłosami tańca. Te pospolite rzeczy były jej obce. Poczuła, jak serce zaczęło bić jej szybciej. Madeline posiadała niewielką wiedzę na temat Zachodu. Jak cała jej klasa społeczna, podróżowała po Europie i mało interesowała się Ameryką. Te kilka listów od jej brata zagmatwało jej, i tak już niejasne, wyobrażenia zarówno o równinach i górach, jak i o kowbojach i stadach bydła. Była zadziwiona ciągnącymi się bez końca rozległymi ziemiami, które przebyła, a jeśli podczas całej tej podróży było coś atrakcyjnego, to minęła to w nocy. Teraz siedziała tutaj, na obskurnej małej stacji, a druty telegraficzne jęczały żałośnie na wietrze.
Delikatny dźwięk, coś jakby grzechotanie cienkich łańcuchów, odwrócił jej uwagę. W pierwszej chwili pomyślała, że to druty telegraficzne. Wtem usłyszała kroki. Drzwi otworzyły się szeroko i wszedł wysoki mężczyzna, a wraz z nim – dzwoniące brzęczenie. Zdała sobie sprawę, że dźwięk pochodził od ostróg8 przy jego butach. Mężczyzna był kowbojem, a jego wejście żywo skojarzyło jej się z wejściem Dustina Farnuma9 w pierwszym akcie Wirgińczyka10.
– Czy może wskazać mi pan drogę do hotelu? – zapytała Madeline, podnosząc się.
Kowboj zdjął z głowy sombrero, skłonił się i zamiótł nim podłogę, co pomimo swej przesady, miało to w sobie jakiś prymitywny wdzięk. Zrobił dwa długie kroki w jej stronę.
– Czy pani jest zamężna?
W przeszłości poczucie humoru panny Hammond pomagało jej często w przymykaniu oka na cyniczne zachowanie charakterystyczne dla jej klasy. Milczała i cieszyła się, że w obecnej chwili woalka zakrywała jej twarz. Była przygotowana na to, że kowboje są raczej osobliwi i ostrzegano ją, że lepiej się z nich nie śmiać.
A ten dżentelmen z bezkresnego pustkowia, pochylił się do przodu i stanowczym ruchem ujął jej lewą dłoń. Nim otrząsnęła się z osłupienia, zdjął jej rękawiczkę.
– Ładna błyskotka, ale to nie obrączka – powiedział wolno. – Bardzo się cieszę, że nie jest pani zamężna.
Puścił jej dłoń i zwrócił rękawiczkę.
– Widzi pani, jedyny hotel w mieście nie przyjmuje zamężnych kobiet.
– Co pan powie? – skomentowała Madeline, próbując zachować się dowcipnie i sprytnie w zaistniałej sytuacji.
– No, pewnie – ciągnął. – To zła reklama dla hoteli, kwaterować zamężne kobiety. To trzyma chłopaków z daleka. Widzi pani, to nie jest Reno11.
Zaśmiał się chłopięco, a po tym, oraz sposobie, w jaki krzywo założył z powrotem na głowę sombrero, Madeline uświadomiła sobie, że jest pijany. Kiedy instynktownie się cofnęła, nie tylko dokładniej mu się przyjrzała, ale stanęła tak, że światło lepiej oświetlało jego twarz. Wyglądała jak z czerwonego brązu, zuchwała, nieokrzesana, przenikliwa. Znów się roześmiał, jakby sam siebie rozbawił, a śmiech prawie wcale nie zmienił surowych rysów jego twarzy. Jak wszystkie kobiety, których piękno i urok rozsławiły je przed światem, intuicja panny Hammond rozwinęła się do tego stopnia, że posiadała subtelne i niezwykle wrażliwe zrozumienie męskiej natury i wrażenia, jakie na nich robiła. Ten prosty kowboj, znajdujący się pod wpływem alkoholu, znieważył ją; niemniej jednak, cokolwiek miał na myśli, nie było to zamierzone.
– Będę niezmiernie zobowiązana, jeśli zaprowadzi mnie pan do hotelu – powiedziała.
– Niech pani tu zaczeka – odpowiedział powoli, jakby jego myśl nie nadążała za słowami. – Pójdę po bagażowego.
Podziękowała mu, a kiedy wyszedł, zamykając za sobą drzwi, usiadła i odetchnęła z niemałą ulgą. Przemknęło jej przez myśl, że powinna była wspomnieć imię swego brata. Potem zaczęła zastanawiać się, co życie wśród takich nieokrzesanych kowbojów uczyniło z Alfredem. Był już wystarczająco szalony w college’u12, i wątpiła, czy jakikolwiek kowboj mógłby go czegokolwiek nowego nauczyć. Ona jedyna, z całej rodziny, wierzyła w ukryte dobro Alfreda Hammonda, a i ta jej wiara ledwie przetrwała dwa lata milczenia.
Czekając tam, przyłapała się znów na słuchaniu jęku wiatru w drutach. Koń na zewnątrz zaczął tupać ciężkimi kopytami o ziemię, a raz nawet zarżał. Wtem usłyszała gwałtowne bębnienie, najpierw ciche, potem coraz głośniejsze, w którym po chwili rozpoznała galop koni. Podeszła do okna, żywiąc nadzieję, że to nadjeżdża jej brat. Lecz w miarę, jak dudnienie przybierało na sile, przechodząc w ryk, mignęły sylwetki smukłych koni, z rozwianymi grzywami i ogonami, a na nich jeźdźcy w sombrerach, wszystko tak egzotyczne i niesamowite dla niej. Przypomniała sobie, co powiedział konduktor i próbowała stłumić niepokój. Chmury kurzu przesłaniały słabe światła w oknach. Nagle z mroku wyłoniły się dwie postacie, jedna wysoka, a druga drobna. To kowboj wracał z bagażowym.
Rozległy się ciężkie kroki, a za nimi szuranie. Drzwi stanęły otworem. Kowboj wszedł, ciągnąc za sobą rozczochraną postać padre13, którego płaszcz był w wielkim nieładzie, najprawdopodobniej przez mało uprzejmy uścisk porywacza. Padre był straszliwie przerażony.
Madeline Hammond spojrzała w osłupieniu na małego człowieka, tak bladego i trzęsącego się, że chciała zaprotestować, ale nie była w stanie. W pijanego kowboja jakby diabeł wstąpił. Wyciągnął długie ramię, chwycił Madeline i pchnął z powrotem na ławkę.
– Zostań tu! – rozkazał.
Jego głos, choć ani brutalny, ani szorstki, ani okrutny, miał na nią niewytłumaczalny wpływ. Poczuła się bezsilna, nie mogła się poruszyć. Żaden mężczyzna nigdy wcześniej nie zwracał się do niej takim tonem. To kobieta w niej podporządkowała się poleceniu – nie dumna Madeline Hammond.
Padre uniósł do góry splecione dłonie, jakby błagając o życie. Zaczął szybko mówić coś po hiszpańsku. Madeline nie rozumiała tego języka. Kowboj wyciągnął wielki pistolet i zaczął wymachiwać nim księdzu przed twarzą. Nagle opuścił go, najwyraźniej z zamiarem wycelowania w stopy księdza. Nastąpił czerwony błysk, a potem rozległ się grzmot wystrzału, który ogłuszył i oszołomił Madeline. Pomieszczenie wypełnił dym i zapach prochu.
Madeline nie zemdlała, ani nawet nie zamknęła oczu, ale czuła się tak, jakby znajdowała się w uścisku lodowatego imadła. Gdy była w stanie już coś zobaczyć przez dymną zasłonę, poczuła niezmierną ulgę, że kowboj nie postrzelił padre. Wciąż jednak wymachiwał bronią, a teraz jeszcze wyglądało na to, że wlókł swą ofiarę w jej stronę. Co ten pijany głupiec zamierzał? To musiała być jakaś kowbojska sztuczka. Przez głowę przemknęło jej nagłe, mgliste wspomnienie pierwszych listów Alfreda, opisujących brawurowe zabawy kowbojów. Wtem przed oczami stanęła jej jak żywa scena z filmu, który kiedyś oglądała – kowboje płatający potwornego figla samotnej nauczycielce. Jak tylko o tym pomyślała, była pewna, że to jej brat robi jej małe wprowadzenie do rozrywek i atrakcji Dzikiego Zachodu. Ledwo mogła w to uwierzyć, a jednak musiała być to prawda. Dawne umiłowanie Alfreda do droczenia się z nią urosło do rozmiarów takiego skandalu. Pewnie stał teraz tuż za drzwiami lub pod oknem i śmiał się z jej zażenowania.
Gniew wziął górę nad paniką. Wyprostowała się z opanowaniem, jakim świadomość tej niespodzianki ją napełniła, i ruszyła do drzwi, ale kowboj zagrodził jej drogę i chwycił za ramiona. Wtedy Madeline zrozumiała, że jej brat nie może wiedzieć nic na temat takiej niegodziwości. To nie był żaden żart. To coś się działo naprawdę, było realne, groziło czymś, czego nie znała. Próbowała się wyrwać, czując gniew, będąc przytrzymywana przez tego pijanego chama. Gracja, godność, kultura – wszystkie te nabyte cechy charakteru – umknęły przed instynktem walki. Była silna. Walczyła. Zmagała się rozpaczliwie, ale pchnął ją do tyłu żelaznymi rękoma. Nie miała pojęcia, że mężczyzna może być tak silny. Jednak ta lodowato uśmiechnięta twarz i hipnotycznie dziwaczne zachowanie, bardziej niż jego siła, osłabiły Madeline do tego stopnia, że drżąc, opadła na ławkę.
– Czego pan chce? – zapytała łapiąc z trudem oddech.
– Kochanie, poluzuj troszkę lejce – odpowiedział wesoło.
Madeline miała wrażenie, że śni. Nie była w stanie trzeźwo myśleć. Wszystko działo się zbyt szybko, zbyt okropnie. Nie tylko patrzyła na tego mężczyznę, ale czuła jego potężną obecność. Trzęsący się padre, opary błękitnego dymu, zapach prochu – to wszystko było prawdziwe.
Nagle tuż przed jej oczami eksplodował kolejny oślepiający czerwony błysk, a przy jej uchu huknął następny wystrzał. Nie będąc w stanie ustać na nogach, Madeline osunęła się na ławce. Jej spowolnione zmysły jasno odmówiły rejestrowania tego, co wydarzyło się w ciągu następnych kilku chwil; jednak za moment, gdy jej umysł trochę się uspokoił, usłyszała, choć jakby przez mgłę, jak padre wypowiada pospiesznie jakieś dziwne słowa. Zamilkł, a potem rozległ się głos kowboja.
– Niech pani powie: Si-Si14. Proszę mówić – szybko! Proszę mówić – Si!
Uległa czystej sugestii, przemożnej sile nie do odparcia w chwili, gdy jej wolę ściskała jak imadło panika, i wypowiedziała to słowo.
– A teraz, szanowna pani, żebyśmy mogli zakończyć to jak należy, poproszę o imię.
Wciąż mechanicznie wykonując polecenia, powiedziała mu.
Gapił się przez moment, jakby kojarzyło mu się z czymś w jego nieco zamroczonym umyśle. Odchylił się chwiejnie do tyłu. Madeline usłyszała, jak wypuścił głośno powietrze, sapnął potężnie, nic nietypowego dla pijanych mężczyzn.
– Jak się pani nazywa? – ponowił pytanie.
– Madeline Hammond. Jestem siostrą Alfreda Hammonda.
Podniósł rękę i przetarł coś wyimaginowanego przed oczami. Następnie pochylił się nad nią, a ta sama ręka, teraz nieco drżąca, sięgnęła po jej woalkę. Zanim jednak zdążył jej dotknąć, odgarnęła ją do tyłu, ukazując twarz.
– Czy to naprawdę… Wasza Wysokość15 Hammond?
Jakże było to dziwne, dziwniejsze od czegokolwiek, co kiedykolwiek jej się przydarzyło – usłyszeć to przezwisko z ust tego kowboja! Nazywano ją tak, ale jedynie przez jej najbliższych i najdroższych. Teraz ożywiło to jej przytępione zmysły. Z dużym wysiłkiem odzyskała nad sobą kontrolę.
– To naprawdę Wasza Wysokość Hammond – powtórzył; tym razem raczej stwierdził ze zdziwieniem, niż zapytał.
Madeline wstała i spojrzał na niego.
– Tak, to ja.
Wsadził pistolet z powrotem do kabury16.
– No nic, myślę, że w tym przypadku nie będziemy dalej tego kontynuować.
– Czego, proszę pana? I dlaczego zmusił mnie pan do powiedzenia Si do tego księdza?
– Myślę, że tak właśnie chciałem dać mu do zrozumienia, że chce pani za mnie wyjść.
– Och!… Ty… ty!… – Zabrakło jej słów.
Zdawało się, że znowu pobudziło to kowboja do działania. Złapał padre i powlókł go w kierunku drzwi, przeklinając i grożąc, niewątpliwie nakazując mu milczenie. Potem wypchnął go za próg i stał tam, ciężko oddychając, jakby zmagając się z samym sobą.
– Proszę tu zaczekać… zaczekać chwilę, panno… panno Hammond – powiedział ochrypłym głosem. – Mogłaby pani znaleźć się w gorszym towarzystwie od mojego, choć zapewne jest pani innego zdania. Jestem dość pijany, ale porządny ze mnie człowiek. Proszę zaczekać… chwileczkę.
Stała drżąc i płonąc gniewem. Patrzyła, jak ten nieokrzesaniec zmaga się ze swoim stanem upojenia. Zachowywał się jak człowiek, który nagle otrzeźwiał i walczył teraz sam ze sobą, by ten stan utrzymać. Madeline zobaczyła, jak chłodna bryza rozwiewa nad czołem jego ciemne, spocone włosy. Nad nim, na ciemnoniebieskim niebie, wznosiły się jasne gwiazdy, które wydawały się równie nierzeczywiste, jak i wszystko tej dziwacznej nocy. Były zimne, jasne, odległe; patrząc na nie czuła, jak jej gniew słabnie, zanika i opuszcza ją, pozostawiając ją spokojną.
Kowboj odwrócił się i zaczął mówić.
– Widzi pani, kompletnie się spiłem – rzekł z wysiłkiem. – Była fiesta17 i wesele. Kiedy jestem pijany robię głupoty. Założyłem się niemądrze, że ożenię się z pierwszą dziewczyną, która pojawi się w mieście… Gdyby nie miała pani tej woalki… Chłopaki mnie prowokowali… a Ed Linton się żenił… i wszyscy zawsze chcą się o coś zakładać… Musiałem być kompletnie zalany.
Po tym jednym spojrzeniu na jej twarz, kiedy po raz pierwszy podniosła woalkę, nie spojrzał na nią więcej. Zuchwałość zmieniła się w coś, co wyglądało na nadmierną wylewność, albo było ckliwym stanem charakterystycznym dla pijanych mężczyzn. Nie mógł ustać spokojnie; na czoło wystąpiły mu krople potu; przecierał twarz szalikiem i oddychał, jak człowiek po wielkim wysiłku.
– Widzi pani… byłem kompletnie… – zaczął ponownie.
– Wyjaśnienia nie są konieczne – przerwała mu. – Jestem bardzo zmęczona, wyczerpana. Jest późno. Czy ma pan najmniejsze pojęcie, co to znaczy być dżentelmenem?
Jego śniada twarz stała się purpurowa.
– Czy mój brat jest teraz w mieście? – ciągnęła.
– Nie. Jest na swoim ranczo.
– Ale przecież wysłałam mu depeszę.
– Prawdopodobnie wiadomość czeka w jego skrytce pocztowej. Jutro będzie w mieście. Wysyła bydło do Stillwella.
– Tymczasem muszę udać się hotelu. Czy może pan…?
Jeśli nawet usłyszał jej ostatnie słowa, to nie dał tego po sobie poznać. Jego uwagę przyciągnął hałas dochodzący z zewnątrz. Madeline nasłuchiwała. Przez otwarte drzwi napłynęły ciche głosy mężczyzn i jeszcze delikatniejsze, śpiewne, kobiety. Rozmawiali po hiszpańsku. Stawały się coraz głośniejsze. Najwyraźniej rozmówcy zbliżali się do stacji. Świadczyły o tym odgłosy chrzęszczących na żwirze kroków, a przyspieszony chód i gniewne tony zwiastowały kłótnię. Kobiecy głos, impulsywny, łamiący się, coraz wyższy, na próżno do czegoś przekonywał.
Zachowanie kowboja przestraszyło Madeline; spodziewała się czegoś strasznego. Nie myliła się. Z zewnątrz dobiegły odgłosy szamotaniny, stłumiony strzał, jęk, łoskot padającego ciała, cichy krzyk kobiety, i odgłos szybko oddalających się kroków.
Madeline Hammond osunęła się na ławkę, zrobiło jej się zimno i słabo, a w jej uszach przez chwilę pulsował tupot stóp tancerzy i rytm tandetnej muzyki. Wtem w otwartych drzwiach pojawiła się zrozpaczona twarz dziewczyny, rozjaśniona ciemnymi oczami i otoczona czarnymi włosami. Dziewczyna chwyciła drzwi smukłą, śniadą dłonią i trzymała je, jakby chciała się podtrzymać. Długi, czarny szal akcentował jeszcze jej krzykliwy ubiór.
– Señor18 Gene! – zawołała; rozpoznała go, i aż tchu jej zabrakło z radości, przerażenie trochę z niej opadło.
– Bonita! – Kowboj doskoczył do niej. – Dziewczyno! Nic ci nie jest?
– No, señor.
Chwycił ją.
– Słyszałem, że ktoś został postrzelony. Czy to Danny?
– No, señor.
– Czy to Danny strzelał? Mów, dziewczyno!
– No, señor.
– To bardzo się cieszę. Myślałem, że Danny był w to zamieszany. Miał pieniądze Stillwella dla chłopaków, bałem się… Powiedz, Bonita, ty masz jakieś kłopoty? Kto tam był z tobą? Co robiliście?
– Señor Gene – to vaqueros19 Don Carlosa, kłócić się o mnie. Ja tylko trochę tańczyć, uśmiechać się trochę, a oni już się kłócić. Błagam ich, żeby być dobrzy, uważać na szeryfa Hawe’a… teraz szeryf Hawe wsadzić mnie do więzienia. Tak się boję; on próbować kochać trochę Bonita kiedyś, a teraz nienawidzić mnie, jak nienawidzić señor Gene.
– Pat Hawe nie wsadzi cię do więzienia. Weź mojego konia i jedź do Peloncillo. Bonita, obiecaj mi, że będziesz trzymać się z dala od El Cajon.
– Si, señor.
Wyprowadził ją na zewnątrz. Madeline usłyszała, jak koń parsknął i żuł swe wędzidło20. Kowboj mówił cicho; zrozumiała tylko kilka słów – „strzemiona21… czekaj… za miastem… góra… szlak… jedź teraz!”.
Zapada chwila ciszy, którą przerwał galop końskich kopyt i chrzęst żwiru. Madeline zobaczyła jak wielki, ciemny koń pognał na równiny. Zauważyła powiewający na wietrze szal, rozwiane włosy i małą postać w siodle. Czarny kształt konia odznaczał się na tle niewyraźnych świateł. W tej ucieczce było coś dzikiego i wspaniałego.
Wkrótce kowboj znów pojawił się w drzwiach.
– Panno Hammond, myślę, że powinniśmy się stąd wynosić. Wydarzyło się coś złego. I zaraz nadjedzie pociąg.
Pospiesznie wyszła na świeże powietrze, nie oglądając się za siebie ani na boki. Jej przewodnik szedł szybkim krokiem. Musiała prawie biec, by za nim nadążyć. Przepełniały ją sprzeczne emocje. Dziwnie się czuła z tym maszerującym u jej boku olbrzymem, milczącym, z wyjątkiem jego brzęczących ostróg. Dziwnie działał na nią chłodny, przyjemny wietrzyk i jasne gwiazdy. Czy to tylko jakaś zaburzona wyobraźnia, czy te cudowne gwiazdy naprawdę otwierały się i zamykały? Miała dziwne, odłączone od ciała wrażenie, że gdzieś w dawnych czasach, w innym życiu, widziała już te gwiazdy. Noc wydawała się ciemna, ale gwiazdy świeciły bladym światłem – światłem gwiazd – i wyobraziła sobie, że zawsze będą ją już prześladować.
Nagle, gdy zdała sobie sprawę z tego, że została wyprowadzona poza granicę miasta, spytała:
– Dokąd mnie pan prowadzi?
– Do Florence Kingsley – odparł
– A kto to taki?
– To dobra przyjaciółka pani brata.
Jeszcze przez chwilę Madeline dotrzymywała kroku kowbojowi, po czym zatrzymała się. Musiała złapać oddech, ponadto znów powrócił strach. Nagle zrozumiała, jak słabo była przygotowana na coś takiego. Kowboj zauważył, że ją zgubił, i cofnął się do tyłu o kilka kroków. Stanął u jej boku, czekał, wciąż milcząc.
– Jest tak ciemno, tak pusto – zawahała się. – Skąd mam wiedzieć… jaką mogę mieć pewność, że nie spotka mnie nic złego, jeśli pójdę dalej?
– Żadnej, panno Hammond, za wyjątkiem tej, że widziałem pani twarz.
1 Kowboj (ang. cowboy) – pasterz bydła i koni w Ameryce Północnej (USA).
2 Sombrero (hiszp.) – kapelusz męski, najczęściej filcowy, o szerokim rondzie i stożkowatej główce, przepasany sznurem.
3 Sarape (zarape, hiszp.) – wełniany szal lub koc noszony jako peleryna w Ameryce Łacińskiej.
4 No sabe, señora (hiszp.) – Nie wiem, proszę pani.
5 Grand Central Station (ang.) – Dworzec Centralny w Nowym Jorku.
6 Debiutancki rok – oficjalne wprowadzenie do wyższych sfer młodych dziewcząt.
7 Kalifornia (ang. California) – stan w USA, leżący na zachodnim wybrzeżu, nad Oceanem Spokojnym.
8 Ostrogi – część oporządzenia jeźdźca ułatwiająca prowadzenie konia, przede wszystkim pobudzająca go do biegu.
9 Dustin Farnum (1874-1929) – amerykański aktor, wokalista i tancerz.
10 Wirgińczyk (ang. The Virginian) – powieść amerykańskiego pisarza Owena Wistera (1860-1938), opublikowana w 1902 roku.
11 Reno – miasto w USA, w stanie Nevada, nad rzeką Truckee, u podnóża gór Sierra Nevada, w pobliżu granicy z Kalifornią, słynąca z łatwości, z jaką się tam uzyskuje rozwody.
12 College (ang.) – określenie związane z różnymi formami wyższej edukacji w krajach anglosaskich, szczególnie w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, a także w innych krajach zachodnioeuropejskich.
13 Padre (hiszp.) – ojciec, duchowny, kapłan.
14 Si (hiszp.) – tak.
15 Wasza Wysokość – w oryginale: Your Majesty.
16 Kabura – skórzany futerał na pistolet lub rewolwer.
17 Fiesta (hiszp.) – święto, przyjęcie, impreza.
18 Señor (hiszp.) – pan.
19 Vaqueros (hiszp.) – kowboje, pasterze bydła.
20 Wędzidło – część uprzęży konia.
21 Strzemiona – metalowy element siodła do jazdy konnej, stanowiący oparcie stopy jeźdźca, zawieszony na rzemiennym pasie (puślisku) na terlicy siodła, symetrycznie po jego obu stronach.