- promocja
Blask - ebook
Blask - ebook
1946 rok. Wiktor Krugły po wojennych przejściach przyjeżdża do Szczecina i od razu zostaje wplątany w sprawę zabójstwa żydowskiego chłopca. Wobec obojętności władz zajętych ogarnianiem chaosu w mieście bezprawia próbuje sam rozwikłać zagadkę. Ma przeciw sobie niemal wszystkich: urzędników, milicję i tajemniczą, żydowską organizację Bricha.
1978 rok. W Szczecinie ginie młoda prostytutka. Zatrzymany w związku ze sprawą obywatel zachodnioniemiecki zostaje niemal natychmiast zwolniony, ale pewien kapitan Służby Bezpieczeństwa postanawia rozegrać z nim grę: grę na swoich zasadach.
2018 rok. Agata Prażmowska, szczecińska prawniczka, rozpoznaje w nieletniej ofierze zabójstwa swoją niedawną klientkę. Niedługo później umiera jej ojciec, a to, czego dowiaduje się o nim po jego śmierci, wywraca jej świat do góry nogami. Agata z pomocą kuzyna Roberta, emerytowanego oficera policji, angażuje się emocjonalnie w śledztwo, które prowadzi w przeszłość.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-639-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamość, 31 października 1944
Wiktor Krugły przechodził właśnie obok koszar. Zmierzał ulicą Lubelską w kierunku Sitańca. Był przemoczony, głodny i zmęczony; zimny deszcz siąpił od kilku godzin, a wilgoć, której pomagał przenikliwy wiatr, wciskała się pod ubranie lodowatymi szpilkami, maleńkimi jak ząbki kociaka. Woda spływała z nasiąkniętych nogawek za cholewy butów. Przedmieście było o tej porze ciemne i wyludnione. Zresztą było takie niemal o każdej porze. Szeroki trakt jednej z najstarszych zamojskich dróg prowadził Krugłego do domu przy ulicy Szwedzkiej, gdzie siostra Marylka przygotowała dla niego późną kolację. Jej mały Witek pewnie dawno już zasnął, nie czekając na wuja.
Wiktor wciąż próbował dostosować się do nowych realiów. Żyć normalnie. Od wyzwolenia Zamościa minęło już parę miesięcy, jego oddział rozwiązano z końcem lipca, ale ledwie kilka dni temu padł rozkaz zakończenia „Burzy”. Wracała normalność, która normalnością nie była. Wracała powoli. Front przeszedł i parł dalej na zachód, ale chaos, który po jego przejściu nastał, wciąż sprawiał, że niczego nie było się pewnym. Absolutnie niczego.
Czarne myśli prysły, kiedy gdzieś przed nim, w ciemności, zamajaczył zarys ludzkiej sylwetki. Odruchowo napiął wszystkie mięśnie. Nie miał przy sobie broni. Nie mógł wtedy, w lesie, przewidzieć, czy to błąd, czy wręcz głupota; czy będzie żałował, że jej nie wziął, czy wręcz przeciwnie – przyjdzie chwila, że podziękuje Bogu za decyzję o zostawieniu jej w kryjówce. Ale teraz wskutek tamtej decyzji był bezbronny. Mimo to dalej szedł przed siebie pewnym krokiem. Tamten zastąpił mu w końcu drogę. Ognik papierosa rozjarzył się mocniej i w pomarańczowej poświacie żaru Krugły ujrzał jego twarz.
Znał tego człowieka. Nazywał się Władysław Bolesławiec. W dzieciństwie mieszkał dwie ulice dalej, a właściwie bliżej, bo do granic miasta było stąd ledwie o rzut kamieniem. Chodzili do tego samego gimnazjum, Zamoyskiego, Władek był dwie klasy wyżej. Krugły już wtedy słyszał, że ma niezdrowe skłonności; potem to się potwierdziło, bo osobiście przyłapał go w toalecie z innym chłopakiem ze swojej klasy, kiedy Bolesławiec był już w liceum. Nigdy nikomu o tym nie powiedział, ale od tamtej pory za każdym razem, kiedy mijali się na szkolnym korytarzu albo na ulicy, już za okupacji, on patrzył na niego nienawistnie. Spotkali się w zeszłym roku na akcji, którą przeprowadzali wspólnie z oddziałem Batalionów Chłopskich. Nie zamienili wtedy słowa. Po rozbiciu niemieckiego taboru na drodze koło Frampola podzielili zdobytą broń i oba oddziały się rozeszły. Słyszał od Marylki, że Władek przystąpił do czerwonych i służył w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego. Teraz miał szansę te informacje zweryfikować, chociaż tak naprawdę mało go to obchodziło. Byli sobie obcy. Krugły nie miał nawet pojęcia, czy Bolesławiec wie, jak on ma na imię.
– Stać! – To słowo nie było prośbą, tylko rozkazem rzuconym takim tonem, żeby nie było wątpliwości, co stanie się w razie jego niewykonania.
Krugły stanął, i tak nie miał wyjścia. Znajdował się jakiś metr od tamtego, oddzielony wilgotną mgiełką. Płaszcz i kapelusz Bolesławca były równie mokre, jak ubranie Krugłego, a więc musiał tu stać już od jakiegoś czasu. Krugły nie widział ani samochodu, ani roweru, zresztą prawie nic nie widział. Nie miał też pojęcia, czy ich spotkanie było wynikiem przypadku, czy elementem jakiegoś planu. Rozmazana plama twarzy Bolesławca, spowita pomarańczową poświatą żaru papierosa, który jakimś cudem nie zgasł na deszczu, była chyba jedynym, co wyraźnie można było dostrzec w ciemności. I wtedy znienacka wyszedł księżyc. W szczelnej pokrywie chmur pojawiła się wolna przestrzeń, wypełniona najpierw jego blaskiem, a potem pojawił się on – księżyc w pełni, w całej krasie, wyłuskujący zimnym światłem szczegóły otoczenia. Przerwa nie była duża, wiatr wciąż przesuwał zasłonę chmur, było więc jasne, że za chwilę ciemność znów spowije świat.
Krugły rozejrzał się, usiłując zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej, a przez myśl błyskawicznie przeleciały rady dawane przez porucznika na samym początku jego służby w konspiracji: zawsze miej zabezpieczoną drogę odwrotu. Nawet jeśli odwrót ma być paniczną ucieczką. A może właśnie szczególnie wtedy…
Bolesławiec stał zgarbiony, z kapeluszem głęboko nasuniętym na oczy. Chwiał się lekko. Jedna ręka tkwiła w kieszeni płaszcza: była zaciśnięta w pięść, wypychała materiał tak mocno, że niemal pękał. W drugiej trzymał pistolet, niemieckiego lugera, parabellum. Światło księżyca przez chwilę zajaśniało matową plamą na oksydowanej lufie pistoletu, a Krugły w tym samym momencie pomyślał, jak głupio jest wściekać się na księżyc, że wyszedł zza chmur w takim, a nie innym momencie.
– Czego ty ode mnie chcesz, Władek? – zapytał zmęczonym głosem.
– Dla ciebie „obywatelu poruczniku”, zawszony kundlu – syknął Bolesławiec. – Rozmawiasz z oficerem bezpieczeństwa!
Słowa przepełnione wściekłością i nienawiścią były bełkotliwe i niewyraźne. Bolesławiec był pijany. I to mocno. Zbliżył się do Krugłego i ten poczuł, jak lufa pistoletu wciska mu się w brzuch. Cuchnący bimbrem i czosnkiem oddech owionął jego twarz, wzbudzając odruch wymiotny. Napiął wszystkie mięśnie. Nie wiedział, co robić. Walczyć czy przynajmniej przez jakiś czas odczekać i sprawdzić, jak rozwinie się sytuacja?
– Pan kapral Krugły we własnej osobie. – Wredny uśmieszek skrzywił wydatne wargi bezpieczniaka. – Co, zzzdziwiony?
Krugły oblizał usta.
– Chodzi ci o tamto w toalecie, w szkole? – zapytał spokojnie, choć serce chciało wyskoczyć z jego piersi. Lufa pistoletu o milimetry minęła jego policzek.
– Zamknij mordę, reakcyjna gnido! – Do tej pory Krugły nie wiedział, że można krzyczeć szeptem, a to właśnie robił Bolesławiec; mimo szeptu jego słowa brzmiały jak wrzask. – W dupie mam, co widziałeś, rozumiesz? W dupie! To koniec! Wyświadczam ci przysługę! Mógłbym cię tak skatować, że błagałbyś o śmierć. Mógłbym ci zrobić to, co twoi koledzy z WiN-u zrobili Józkowi, rozumiesz?! Mojemu Józkowi! Kazali mu połknąć wszystkie guziki od munduru! Bo orzełki nie miały korony! A potem kula w łeb, pod drzewem, jak psa… Jak psa… Żadnej litości dla was nie będzie, skurwysyny jedne. Żadnej, rozumiesz? Wytniemy was w pień! Zagonimy w ślepy zaułek i wybijemy do nogi, do ostatniej sztuki – bełkotał, a pijackie łzy leciały ciurkiem z jego oczu.
– Nie wiem, kim był Józek. – Krugły pokręcił głową. – Wyszedłem z lasu kilka miesięcy temu. To za to, że widziałem cię w toalecie, tak? Bądź mężczyzną, przyznaj to i przestań pieprzyć o polityce…
– Stul pysk i odwróć się! Już! – Luger uniósł się na wysokość ramienia. – Nie będzie sądu, szkoda na to czasu. Tylko na to zasługujecie: na kawałek ołowiu w tył głowy…
Krugły stał prosto i nie ruszał się. Wolał umrzeć jak żołnierz, w boju, a nie jak tchórz, od strzału w plecy. Cios w ramię był nadspodziewanie silny i obrócił go w miejscu, tak że prawie upadł. Zamknął oczy. A więc jednak w plecy…
Nagle usłyszał charkot, a potem dziwny bulgot, coś jakby obfite wymioty i odgłos upadającego ciała. Odwrócił się. Bolesławiec leżał na ziemi, trzymając się za gardło, z wybałuszonymi oczami. Kapelusz mu spadł, ukazując ogoloną głowę. Spomiędzy palców wypływała krew. Nieprzerwany strumień pulsującej, ciemnej czerwieni, niemal czarnej w świetle księżyca, spływał w błotnistą breję, w którą zmieniła się nawierzchnia ulicy. Charkot powoli cichł, a powieki opadały, zasłaniając oczy wpatrzone w stojącego nad nim człowieka z bagnetem w dłoni. Ów mężczyzna stał na szeroko rozstawionych nogach, ramiona unosiły się i opadały w rytm szybkiego oddechu. Opuszczona głowa nie pozwalała Krugłemu dostrzec, z kim ma do czynienia.
W tym samym momencie chmury znów połknęły księżyc, ale tuż przed tym Krugły zdążył zobaczyć twarz swojego wybawcy. „Waksmund”. Nie widzieli się od czasu rozwiązania oddziału, bo Janek, jak kot, zawsze chadzał swoimi ścieżkami. Był kilka lat starszy od Krugłego, zaprzyjaźnili się w lesie i byli tam niemal nierozłączni. Janek miał cygańskie korzenie, pięknie grał na skrzypcach, a spojrzenie jego czarnych oczu zawróciło w głowie niejednej dziewczynie.
– Jezus, Maryja! – wydusił Krugły. – Janek!!! Skąd ty tu…?
– Do twojej siostry szedłem… Do Marylki…
Marylka była wdową. Lucka, jej męża, ojca Witka, w czterdziestym drugim Niemcy zabrali do Bełżca. Umarł na czerwonkę rok później, tak przynajmniej napisano w lakonicznej informacji przysłanej z kacetu. Janek od kilku miesięcy smalił do Marylki cholewki, choć Krugły wiedział o tym wyłącznie z relacji siostry, ponieważ nigdy nie widział go u nich w domu. Uważał go za porządnego chłopa. Marylka też. Nie miałby nic przeciwko temu, by Janek pozostawił wszystkie dziewczyny ze swej przeszłości w nieutulonym żalu, zostając jego szwagrem.
– Tak późno? – zdziwił się.
– W dzień teraz niezbyt bezpiecznie, Wiktor, przecież wiesz. Dzięki Bogu… dzięki Bogu, żeśmy się akurat tu i teraz spotkali – szeptał. – Ubiłby cię, skurwiel, jak nic. Dobra, musimy go jakoś ukryć.
– Tylko gdzie? – Suchość w gardle powoli mijała.
Janek otarł twarz, pochylił się nad trupem, chwycił go za ubranie i podniósł o kilka centymetrów, sprawdzając, jak jest ciężki.
– Idziemy nad rzekę! – zdecydował, wyjmując z kieszeni latarkę z naciskowym dynamem i wtykając ją Krugłemu w dłoń. – Masz, będziesz świecił. Ja go wezmę, i tak cały jestem uwalany krwią.
Krugły przełknął ślinę i zaczął naciskać dynamo. W wąskim, mizernym snopie żółtego światła pojawiły się plecy Janka, który wyprostował się, zatknął za paskiem pistolet Bolesławca i znów pochylił nad trupem, żeby chwycić go za poły płaszcza. Stęknął, przesuwając go na bok, na trawę porastającą pobocze i rozciągające się aż do Łabuńki nieużytki. Potem wdepnął w głęboką kałużę, w której leżało ciało, i zaczął rozchlapywać zabarwioną na czerwono wodę, zmywając z ziemi krwawe smugi. Kiedy już je rozmazał i udeptał podeszwą, znów schylił się po Bolesławca i dźwignął jego ciało.
– Idziemy – warknął z zaciśniętymi z wysiłku zębami. – Ależ waży, kaban…
Zeszli z traktu, czując pod stopami lekką pochyłość. Krugły szedł przodem, gorączkowo naciskając dynamo latarki i oświetlając drogę. Mokry bakelit ślizgał się w kurczowo zaciśniętej dłoni. Latarka dawała niewiele światła, ale lepsze to niż nic. Gdyby nie ona, nie daliby rady dotrzeć nad rzekę, nie w takich ciemnościach i deszczu. Ciche klikanie mieszało się z sapaniem Janka. Światełko pulsowało nierówno, jego jasny, nieregularny placek przesuwał się przed nimi po wykrotach i kępach trawy. Krugły słyszał ciche przekleństwa.
– Pomogę ci, co? – szepnął przez ramię.
– Nie trzeba, dam radę – syknął „Waksmund”. – Świeć tylko.
Kilka minut później zdyszani i mokrzy od potu i deszczu dotarli nad brzeg Łabuńki. Krugły przystanął, oparł się o pień rosnącego tuż nad brzegiem drzewa i poświecił w czarną, mętną wodę, leniwie płynącą korytem rzeki. Janek stęknął i zrzucił ciało Bolesławca na trawę, tuż przy brzegu. Ręka z głośnym pluskiem uderzyła w wodę. Krugły skierował wąski snop światła na ziemię i nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo od ciągłego naciskania dynama boli go kciuk. Popatrzył na trupa. Olbrzymia rana ziała w gardle ubeka. W świetle latarki pośród karminowej czerwieni błysnęła biel chrząstki tchawicy. Bolesławiec był zalany krwią, która rozrzedzona deszczem przesiąkła przez ubranie i pokryła go całego różową mazią. Widok był straszny.
Janek wszedł do lodowatej wody.
– Poświeć – powiedział, ściągając ciało z brzegu.
Krugły patrzył, jak „Waksmund” upycha Bolesławca między korzeniami drzewa, odsłoniętymi przez bystrzejszy w tym miejscu nurt, który wypłukał pod brzegiem niewielki nawis. Wczepione w niego korzenie wyglądały jak palce starca wykrzywione artretyzmem i spazmem agonii. Przestał naciskać dynamo i znów nastał niemal nieprzenikniony mrok.
– Minie kilka dni, zanim ktoś go tu znajdzie.
– Co teraz? – zapytał Krugły, który nie był tego taki pewny.
– Musimy zniknąć. Ty i ja.
– Dokąd chcesz pójść?
– Do lasu. Chodź ze mną!
Krugły milczał, spoglądając w ciemność, w miejsce, gdzie spoczywał trup Bolesławca.
– Nie, Janek. – Pokręcił głową. – Nie pójdę.
– Przysięgałeś! Na Boga i ojczyznę.
– Zrobiłem już, co trzeba. Sam wiesz, że się nie uchylałem.
– Wiem. Ale to jeszcze nie koniec walki, „Wikta”. – Janek specjalnie użył konspiracyjnego pseudonimu Krugłego. – To jeszcze nie koniec.
– Podjąłem już decyzję.
Odpowiedziała mu cisza. Oddech „Waksmunda” był już spokojniejszy.
– Jak chcesz – odpowiedział w końcu, a jego słowa były ledwo słyszalne w szumie deszczu uderzającego o powierzchnię wody. – Jak chcesz… Nie będę mówił, że to dezercja i tchórzostwo, bo cię znam i nieraz widziałem w akcji. Ale ostrzegam: Sowieci już wyłapują naszych i wywożą na wschód. Na Sybir jadą, rozumiesz? Jak sto lat temu; nic się nie zmieniło, dlatego dalej trzeba walczyć! To nowy okupant, Wiktor. I będzie jeszcze gorszy niż Niemcy, zobaczysz, ja ci to mówię!
– Janek…
– Wracaj do domu, Wiktor. Marylka pewnie czeka.
– Chodź ze mną. Prześpisz się u nas.
„Waksmund” pokręcił głową, choć Krugły nie mógł tego widzieć.
– Nie teraz. Przecież tak się jej nie pokażę, cały w jusze tego bydlaka. Nikt prócz nas nie może o tym wiedzieć, zrozumiałeś?
– Jasne, co ja, dziecko jestem?! – obruszył się. – To przyjdź rano. Marylka ma z przydziału jajka w proszku, jeść się tego nie da, więc zalejemy spirytusem i zrobimy ajerkoniak.
– Ech, ty dzieciaku… – „Waksmund” roześmiał się i klepnął go na ślepo w ramię, a potem uniósł twarz, wystawiając ją na deszcz i pozwalając, by zimna woda spływała po szyi za kołnierz kurtki. – Za późno… Nie po tym, jak zaszlachtowaliśmy tego wieprzka. Oddaj latarkę.
Krugły wyciągnął przed siebie rękę i poczuł zimną dłoń Janka. Wcisnął w nią latarkę, a wtedy on roześmiał się cicho.
– Jakeśmy do Szczebrzeszyna wchodzili, musiałem martwemu szkopowi palce wyłamać, żeby ją wyciągnąć – powiedział wesoło.
– Wiem, chłopie, przecież razem byliśmy… Z dziesięć razy już opowiadałeś.
– Słuchaj, „Wikta”… – powiedział nagle Janek. – Gdybym nie dał rady do was wpaść w najbliższym czasie, to powiedz Marylce, że wrócę. Najprędzej, jak będę mógł. Że nie musi czekać, ale zawsze będę o niej pamiętał, więc jeśli chce… – Urwał nagle. – Powiesz?
– Powiem, powiem.
– Na pewno?
– Oj, na pewno, no! Jak do domu tak dojdziesz?
– Poradzę sobie. Ciemno jest, nikt mnie nie zobaczy. Będę opłotkami szedł, jakby co najwyżej powiem, że mnie zbóje napadli. Trzymaj się. Do zobaczenia w wolnej Polsce, bracie.
– Uważaj na siebie. Zdrów!
– Zdrów… – Szept Janka rozmył się w szumie deszczu i Krugły zorientował się po chwili, że jest sam.
Ostrożnie wymacując stopami grunt, dotarł do ulicy. Był przemoczony do nitki i trząsł się z zimna. Woda chlupotała w butach, a ubranie ważyło pewnie tyle, co on sam. Był już prawie w domu. Skręcił w Szwedzką, dziękując w duchu za to, że za chwilę zzuje mokre buciory, zrzuci z siebie przemoczone łachy i siedząc przy piecu, będzie połykał w pośpiechu, niczym wygłodniałe zwierzę, przygotowane przez siostrę omaszczone kartofle.
Przed sobą ujrzał nagle dwa żółte koła, a ułamek sekundy później snopy światła zalały fragment ulicy, przecinając ciemność i wyłuskując z niej nieliczne domy i kępy zieleni w ogrodach.
Krugły poczuł zapach tytoniu. Przetarł i zmrużył oczy, żeby widzieć cokolwiek.
– Obywatel Krugły Wiktor, prawda? Resort Bezpieczeństwa Publicznego. Pojedziecie z nami…
Zdążył tylko wyrzucić sobie własną głupotę. Mógł się domyślić, dlaczego mimo wściekłości Bolesławiec nie podnosił głosu i o co mu chodziło, kiedy mówił, że to koniec. Że ten koniec jest aż tak bliski i że czeka na niego za rogiem, tuż przed własnym domem. Postanowił zagrać ostatnią kartą. Nie miał już nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Uzmysłowił sobie, że Bolesławiec nie uczestniczył w akcji jego zatrzymania, a tylko o niej wiedział; przecież nikt nie puściłby go na nią pijanego. I po prostu wykorzystał tę wiedzę, by w ostatniej chwili dokonać osobistej zemsty za wyimaginowane krzywdy.
– To pomyłka – powiedział spokojnie do funkcjonariuszy. – Zapytajcie waszego porucznika Bolesławca. Władek wam powie, znamy się dobrze od dzieciaka…
Może to da mu trochę więcej czasu. Może potraktują go lepiej, może nie trafi od razu na Żeromskiego, do kazamat w kamienicy Czerskiego, i zdoła coś wymyślić? Uciec jakoś, zanim znajdą ciało Bolesławca?
– Porucznika? – Jeden z bezpieczniaków roześmiał się. – Władziu jeszcze nawet do Kujbyszewa nie wyjechał, a już sobie gwiazdki nadaje? A owszem, pogadamy z nim potem, a komendant to na pewno… A wy, chodźcie, chodźcie, nie będziemy tak stać w deszczu…
A więc wszystko stracone. Krugły pomyślał jeszcze o Janku i Marylce, która pewnie nawet nie wiedziała, co dzieje się pod oknem ich domu, a potem dwóch mężczyzn w mokrych płaszczach podeszło do niego i wykręcając mu ręce do tyłu, zaprowadziło go do samochodu.