Błędny ognik i inne baśnie - ebook
Błędny ognik i inne baśnie - ebook
Bolesław Londyński (1855-1928) – polski pisarz literatury popularnej, autor bajek dla dzieci oraz tłumacz. Przełożył „Baśnie braci Grimm” oraz sam napisał kilkanaście książeczek dla dzieci. Niniejszy zbiorek zawiera następujące utwory: Błędny ognik. Czapka-niewidka. Frankowe szczęście. Historia małej Nefry i jej ulubieńca Pepa. Jelonek. Jutrzenka. Podrzutek. Tryumf słońca.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-178-6 |
Rozmiar pliku: | 128 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był cichy ciepły wieczór, jeden z rzadkich wieczorów z końca sierpnia. Ogród zaczynał już powoli tonąć w mroku wieczornym i Cesia z Józią, bawiące się niedaleko domu, zamierzały już wracać, gdy nagle podbiegła do nich starsza siostra, dziewięcioletnia Stefcia.
– Cesiu, Józiu, wiecie, co wam powiem? – mówiła ledwie dysząc z szybkiego biegu.
Z jej wzburzonej i tajemniczej buzi, dziewczynki domyśliły się, że nowina była ciekawą i chciwie wpatrzyły się w nią rozszerzonemi oczkami.
– Co, co, co? – pytały, mimowoli zniżając głosy.
Ale Stefcia obejrzała się z początku dookoła, a przekonawszy się, że nikt jej słyszeć nie może, ozwała się cichutko:
– Wiecie, byłam co tylko w kuchni i tam stróż Piotr mówił, że w naszym lesie ukazał się ognik!
– Ognik? – Jaki ognik? – zapytały dziewczynki, nie zrozumiawszy wyrazu.
– Błędny ognik – objaśniła Stefcia – on tak się nazywa dlatego, że może przebiegać z miejsca na miejsce.
A wy wiecie co znaczy, gdy taki ognik zjawia się w lesie?
Ale Cesia z Józią nie wiedziały i poruszały główkami przecząco.
– To znaczy, że w naszym lesie jest zakopany skarb – szybko wymówiła Stefcia.
Oczka dziewczątek rozszerzyły się jeszcze bardziej. Wiadomość uderzyła je swoją nadzwyczajnością. Serduszka zabiły jakiemś uczuciem nieokreślonem, przejmującem, nie mniej jednak przyjemnem, chwytającem je nieznacznie już od samego początku świadomie strasznej bajki.
A ze skarbem łączyło się w nich wyobrażenie czegoś tajemniczego, cudownego i strasznego.
– Skarb! – wyszeptały ich nawpół otwarte usteczka.
– Tak, skarb! i wiecie, postanowiłam, że musimy go znaleźć koniecznie, dodała Stefcia tonem niedopuszczalnym zaprzeczenia.
Stefcia była najstarszą w rodzinie, ogólną faworytką, pieszczoszką, i korzystała z nieograniczonego wpływu na swoje małe siostrzyczki. I teraz więc nie poważyły się powiedzieć „nie” na jej stanowczy projekt.
– Ale jakże my go znajdziemy? – nieśmiało spytała Cesia.
– Poprostu. Kucharka Franciszkowa powiada, że trzeba iść za ognikiem, dopóty, dopóki się nie zatrzyma. Tam gdzie stanie, tam musi być skarb – rzekła, bezwiednie naśladując głos Franciszkowej.
– Ale jakżesz go odkopiemy? – znowu pytała Cesia, odznaczająca się wielką tchórzliwością i pragnąca wykręcić się w jakikolwiek sposób od oczekującej ją wycieczki.
– Jak odkopiemy? – zawołała Stefcia.
Pytanie to nie przychodziło jej widocznie do głowy, ale niedługo zastanawiała się nad jego rozwiązaniem.
– Odkopywać wcale nie trzeba – rzekła; – zauważymy tylko miejsce, a potem wrócimy do domu i powiemy.
– To lepiej teraz powiemy i pójdziemy wszyscy razem – oświadczyła Cesia, kontenta że zdarza się taki świetny punkt wyjścia.
– Aha, jak to zaraz widać, że ty nic nie wiesz i boisz się – odparła Stefcia. – Ażeby znaleźć skarb trzeba posiadać niewinną duszę dziecka – rzekła, znowu naśladując głos kucharki. – Jeżeli pójdziemy z dorosłymi, to możemy całą noc latać za ognikiem, a on stanąć nie zechce. Musimy iść same!
– Kiedy strach! – rzekła Zosia.
– No to kiedy się boisz, to zostań – oświadczyła z niezadowoleniem Stefcia: – My pójdziemy z Józią, Józiu, przecież ty się nie boisz? – zwróciła się do młodszej siostry.
– Nie boję się, odparła Józia, podnosząc swą jasnoblond główkę.
W głębi duszy czuła niejaką obawę, ale ciekawość i kusząca chęć aby samej doświadczyć bajecznej przygody, brała górę. Przytem miała do siostry Stefci nieograniczone zaufanie i czuła dla niej cześć bałwochwalczą nieomal, za jej stanowczość i odwagę.
– Więc pójdziemy – rzekła Stefcia. – Ach, jak mama będzie kontenta, gdy się dowie, żeśmy znalazły skarb. Właśnie mówiła niedawno, że mało ma pieniędzy.
Decyzja młodszej siostry zawstydziła Cesię, a gdy usłyszała ostatnie słowa Stefci, ogromny wstyd ją ogarnął z powodu tchórzostwa. Bo i czego się bać? Przecież nie będzie sama! Malutka Józia się nie boi! A jeżeli znajdziemy skarb rzeczywiście? I myśl, że nie byłaby w stanie dzielić radości i tryumfu swoich sióstr, w razie powodzenia, ostatecznie pokonała jej obawę. Zresztą, nie byłoby to po siostrzanemu zdradzać siostry w tak niebezpiecznem przedsięwzięciu.
– I ja także pójdę – rzekła Cesia do Stefci, która wziąwszy za rękę Józię, ze stanowczością wyruszyła w drogę. Cesia, czując się winną, nieśmiało podążała za niemi. Minęły ogród, nie spotkawszy nikogo, doszły do rzeki i przez most wstąpiły na łąkę.
Mrok zapadał. Cienie nocne posuwały się szybko, pełzając po całej łące, a na przodzie, jak czarna nieruchoma ściana, wznosił się znajomy las. I za każdym razem, gdy Cesia spoglądała na jego ciemną tajemniczą kotarę, dreszcz ją przenikał i bezwiednie tuliła się do Stefci.
– Tchórzysko! – rzekła Stefcia, ale uczucie trwogi zaczynało wkradać się do jej duszy.
Jedna Józia szła zupełnie spokojnie, opuściwszy główkę w zamyśleniu i stąpając nogą w nogę za Stefcią.
Nagle, z lasu dał się słyszeć krzyk nocnego ptaka, dzieci drgnęły i zatrzymały się.
– Nic – nic – rzekła Stefcia – to puchacz, nie ma obawy – i szła dalej.
Cesia rozpłakała się nagle. Serduszko jej dawno już kołatało ze zgrozy, a ten niespodziewany krzyk, który tak dotkliwie przerwał i zakłócił panującą ciszę, pozbawił ją możności panowania nad sobą.
– Nie mogę, nie mogę – mówiła zajękliwie z łez i wzruszenia – Ja się boję... ja dalej nie pójdę, ja chcę do domu.
Stefcia rozgniewała się. Słabość Cesi wzburzyła ją. Do lasu już było bardzo blizko.
– Czy podobna wyrzec się tego zamierzonego celu? – Idź do domu, jeżeli chcesz – rzekła – ja pójdę dalej. I z całą stanowczością ruszyła przed siebie.
– Ja sama się boję, boję się! – krzyczała Cesia, schwyciwszy Józię za sukienkę.
– Ach! – krzyknęła nagle Józia – patrzcie, ognik! Łzy Cesi obeschły odrazu i stłumiwszy oddech, dziewczynki patrzały w stronę, w którą wskazywała Józia.
W oddaleniu, pomiędzy drzewami, rzeczywiście widać było błyszczący punkcik, który znikał i za chwilę ukazywał się znowu.
– Pójdźmy prędzej – szepnęła Stefcia, ledwie dysząca ze wzruszenia. Dzieci szybko podbiegły do brzegu lasu i stanęły na lewo od głównej alei, przeprowadzonej do sąsiedniego majątku.
Ognik zbliżał się do nich z niesłychaną szybkością i – rzecz szczególna – przebiegł, zda się, wpoprzek aleję, nie dotykając się ziemi.
– A nuż się przy nas zatrzyma? – rzekła Józia.
Stefcia milczała. Taki gwałtowny przebieg ognika po jednej ścieżce wydał się jej podejrzany. Ognik był przy nich, ale nagle pochylił się, zadrżał, dotknął się prawie ziemi i w tej chwili dał się słyszeć dobrze znany dzieciom, ale gniewny teraz okrzyk:
– Znowu zaczepiłem o korzenie! Kiedyż nareszcie oczyszczą tę drogę?
– Ależ to wujek Michał! zawołały dzieci i podbiegły ku niemu.
Był to rzeczywiście wujaszek Michał, powracający na rowerze z sąsiedniego majątku. Nieopodal tego miejsca, gdzie stały dziewczynki, rower zaczepił się o korzeń sterczący w ziemi i o mało się nie przewrócił wraz z jeźdźcem. Niespodziane ukazanie się dzieci, tak daleko od domu zadziwiło go.
– Co wy tu robicie o tej porze i to zdaje się same? zapytał zdziwiony.
– Przyszłyśmy po skarb, po skarb! – zawołała Józia, skacząc radośnie przy swym ukochanym wujku.
– Po jaki skarb? Co takiego – pytał wujaszek, dziwiąc się coraz bardziej.
Stefcia, widząc, że tajemnica się wydała, objaśniła wujkowi o co chodziło. Wujek roześmiał się.
– I ty mogłaś uwierzyć w taką bajkę? – rzekł wujek – ty, taka duża i rozumna? A może wam chodziło o robaczki świętojańskie, które latem pokazują się w trawie i błyszczą fjoletowym ogniem? No, to macie je w ogrodzie, pocóż chodzić aż do lasu w nocy?
– Ależ nie, wujaszku – rzekła Stefcia – ja znam robaczki świętojańskie.
– Ach, Stefciu, dziecko drogie, te twoje tak zwane błędne ogniki.........................Czapka-niewidka
Pewien młynarz miał trzech synów i córkę. Córkę nadzwyczaj kochał, a synów przeciwnie, nienawidził poprostu. Bardzo to martwiło biednych chłopców, którzy często, siedząc we trzech, gorzko płakali, skarżąc się na los i obmyślali, coby przedsięwziąć i uczynić, ażeby choć cośkolwiek ulżyć sobie w położeniu bez wyjścia.
– Ach, gdybyśmy mieli czapkę Niewidkę – rzekł pewnego razu najstarszy brat, westchnąwszy głęboko.
– No to co byłoby wtedy? – odezwali się młodsi.
– Jak to co? z taką czapką na głowie można chodzić gdzie się człowiekowi spodoba, brać co zechce, a nikt go nie zobaczy i nikt podejrzewać nie będzie.
– Prawda, dobrze by było dostać taką czapkę, tylko pytanie gdzie i w jaki sposób?
– Ja wiem, że karzełki, zamieszkali w tak zwanych Zielonych Górach, mają taką czapkę, ciągnął najstarszy brat, z zapałem. Są to ludzie nadzwyczaj ucieszni i zabawni.
Ich ulubiona zabawa polega na tem, że podrzucają tę czapkę do góry, jak piłkę, wskutek czego stają się albo całkiem niewidzialni dla otoczenia, albo znów ukazują się stojącymi na dawnych miejscach. Otóż trzeba uważać na chwilę kiedy czapka leci do góry, złapać ją, włożyć na głowę i basta!
– A potem co?
– Potem sam staniesz się niewidką i od ciebie będzie już zależało zatrzymać czapkę u siebie, albo zażądać za nią okupu, oczywiście, w takim rozmiarze, ażeby go wystarczyło na długo. Karzełkom nie wiele na tem zależy, mają oni władzę nad wszystkiemi metalami, jakie się tylko znajdują na ziemi, a ponadto znają wszelkie tajemnice i cudowne siły natury.
– W takim razie zdaje mi się, niema co zwlekać z radością zawołał brat średni. – Idź jaknajśpieszniej na Zieloną Górę i postaraj się bądź co bądź pochwycić czapkę.
Malec posłuchał dobrej rady. Zaraz też nazajutrz puścił się w drogę, a że do Zielonej Góry był porządny kawał, przywlókł się tam przeto dopiero późno wieczorem, poczem legł dla odpoczynku na trawie w tem miejscu, gdzie zauważył ślady drobniutkich stópek karzełków.
Po upływie bardzo niedługiego czasu, chłopczyk usłyszał szelest, po którym zaraz pokazała się cała zgraja karzełków.
Wszyscy oni istotnie wyglądali bardzo wesoło, biegali, gonili się, przewracali kozły i nieustannie podrzucali w górę swoje czerwone ostrozakończone czapeczki, jedna z których wypadkiem upadła tuż przy samych nogach syna młynarza.
– Mam ją! – zawołał ten ostatni.
Już wyciągnął rękę dla schwycenia czapki, ale karzełek go uprzedził, zwoławszy przytem resztę kolegów, którzy wpadli na niespodziewanego gościa całą chmarą i w jeden moment wspólnemi siłami uprowadzili go w podziemie.
Tymczasem, dwaj pozostali bracia, zaniepokojeni jego długą nieobecnością.............................Frankowe szczęście
W pewnej wiosce mieszkała wdowa z synem Frankiem. Przy zabiegliwej pracy życie im płynęło niezgorzej, byli więc szczęśliwi i zadowoleni. Franek nie odznaczał się wprawdzie wielką mądrością, ale był bardzo pracowity.
Otóż, gdy podrósł i sam mógł coś zarobić na siebie, wziął kij w rękę, zarzucił sumkę na plecy i udał się na wędrówkę. Po niedługim czasie zgodził się za parobka do bogatego chłopa, tu rychło wciągnął się do pracy, pilnował bydła, stajnie.................Historia małej Nefry i jej ulubieńca Pepa
Pod rządami potężnego Faraona, którego imię cieszyło się wzrastającą sławą wśród ludów świata, powstało miasto Ramzes.
Miastu temu nadano nazwę od imienia króla, który je zbudował.
Z dużych łąk Delty ciągnęły zwierza, o skórze tęgiej i smaku przednim; twory wodne z Zielonego czyli Śródziemnego morza; ostrygi, homary lśniące, ryby różowe z Ramy karmione lotosem, które pływały w basenach; ze stawów sąsiednich i błot.................................