- promocja
Błędy wojenne polskich dowódców - ebook
Błędy wojenne polskich dowódców - ebook
Dlaczego, stojąca u szczytu potęgi Rzeczpospolita szlachecka doznała upokarzających porażek w walce z buntującymi się Kozakami Bohdana Chmielnickiego, jakie okoliczności doprowadziły do klęski wojsk polskich w trzydniowej bitwie pod Warszawą ze Szwedami w 1656 r., czy można było wygrać bitwę pod Maciejowicami?
Książka Romualda Romańskiego ukazuje znaczenie błędów polskich dowódców, które doprowadziły do militarnych klęsk i zaważyły na losach państwa.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-12985-6 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie zaliczamy się do nadmiernie wojowniczych narodów – a przynajmniej lubimy tak o sobie myśleć. Ale mimo to wojny stanowią istotną część naszej historii. Ostatecznie, nie da się uprawiać polityki wykluczając konflikty zbrojne, bo wprawdzie pokój jest cenny, ale na pewno nie za wszelką cenę. Do toczenia wojen dość często zmuszały nas zresztą okoliczności a zwłaszcza agresywna, zachłanna polityka naszych sąsiadów.
Mieliśmy też, co warto podkreślić, sporo utalentowanych dowódców i odnieśliśmy na polach bitew wiele zwycięstw, dzięki którym utrzymywaliśmy nasz byt państwowy a nawet rośliśmy w siłę aż do pozycji europejskiego mocarstwa. Niestety, zdarzały się nam również, jak zresztą każdemu innemu narodowi, klęski. Ich skutki odczuwaliśmy długo, czasem dłużej niż skutki zwycięstw, bo o ile o niewykorzystywaniu zwycięstw możemy mówić jako o „polskiej specjalności”, a może raczej przypadłości, której można by poświęcić osobną książkę, to niestety nasi przeciwnicy na tę chorobę nie cierpieli i swe sukcesy na ogół skrupulatnie wykorzystywali.
Jeżeli przegrywaliśmy bitwy i kampanie to oczywiście rodzi się pytanie – dlaczego? Czy decydowały o tym wyłącznie przyczyny obiektywne fakt, że byliśmy słabsi, mieliśmy gorszą armię, byliśmy biedniejsi (Napoleon ponoć powiedział, że do prowadzenia wojny trzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy)? A może ważniejszy był czynnik subiektywny, czyli błędy wodzów?
Ale czy tylko wodzów? Wojna to przecież też polityka, tyle tylko, że realizowana innymi metodami, czy więc nie zdarzało się często, że klęska była wspólnym dziełem nieudolnych polityków i marnych wodzów? Czy nie z tych przyczyn utraciliśmy w XVII wieku status mocarstwa i zaczęliśmy zsuwać się po równi pochyłej aż na dno upadku rozbiorów? Jakie przyczyny spowodowały, że ponosiliśmy klęski w tak ważnej bitwie jak pod Zborowem, które nie tylko spowodowały gwałtowny spadek naszego prestiżu na arenie międzynarodowej, ale wręcz postawiły pod znakiem zapytania nasz dalszy byt niepodległy?
Dlaczego ponieśliśmy klęskę w trzydniowej bitwie pod Warszawą, a mówiąc ściśle pod Pragą, w lipcu 1656 r.? Prawdę mówiąc wszelkie atuty były wówczas w naszych rękach a mimo to zostaliśmy pokonani. Dlaczego? To frapujące pytanie, zwłaszcza, że skutki tego starcia były fatalne. Przecież to głównie z tego powodu został podpisany w Radnot na Węgrzech jeden z pierwszych traktatów rozbiorowych w naszych dziejach, który potem skutkował niezwykle niszczącym najazdem księcia Jerzego II Rakoczego. To dlatego również zawarliśmy bardzo niekorzystny traktat pokojowy ze Szwecją i utraciliśmy kontrolę nad elektorem brandenburskim, władającym w Prusach Książęcych, zwalniając go z zależności lennej.
Czy to nie wspólne błędy polityków i wodzów spowodowały, że z kolei w XVIII w. Rzeczpospolita utraciła niepodległość? Czy tak koniecznie być musiało? A może należało raczej przeczekać zły czas? Poczekać na zmianę niekorzystnej koniunktury? Czy powstanie kościuszkowskie to była nasza ostatnia szansa na uratowanie niepodległości, czy też może raczej był to przysłowiowy gwóźdź do trumny? Jakże inaczej wyglądałaby nasza historia, gdybyśmy doczekali wojen napoleońskich dysponując własnym państwem, wcale przecież mimo I i II rozbioru niemałym? Innymi słowy – czy musiało być tak źle, aby potem mogło być dobrze? Zwłaszcza, że to dobrze nie nastąpiło!
Podobnych pytań i podobnych problemów w naszej historii jest wiele, nie sposób je pomijać… Wszak wiele pytań rodzi się z powodu jakże kontrowersyjnych wielkich powstań narodowych. Czy były konieczne? Czy bez nich nie odzyskalibyśmy w XX wieku niepodległości, dysponując równocześnie gospodarką niezdruzgotaną kolejnymi zrywami powstańczymi? A może jednak nie należało wystawiać na hazard kwitnącego Królestwa Polskiego i wywoływać Powstania Listopadowego którego notabene tak bardzo pragnął senator Nowosilcow i popierające go koła wojskowe i ziemiańskie w Petersburgu? Jednak jeśli już wywołaliśmy to powstanie, to na pewno należało lepiej się bić, lepiej nim dowodzić, nie popełniać tak rażących błędów!
A co z naszą historią po odzyskaniu niepodległości? Czy wówczas również popełnialiśmy błędy militarne? A jeśli tak, to jakie i z czyjej winy? Pytań jest wiele, tak wiele, że na odpowiedzi nie starczy jednej książki, część z nich znajdzie się więc w następnej.Bitwa pod Korsuniem
26 maja 1648 r.
W dniu 26 maja 1648 r. na Ukrainie, nieopodal Korsunia zakończyła się dwudniowa bitwa stoczona przez armię koronną z powstańcami kozackimi Bohdana Chmielnickiego wspartymi oddziałem Tatarów pod dowództwem Tuhaj-beja. W jej wyniku armia polska licząca na początku bitwy około 6000 żołnierzy i co najmniej drugie tyle tzw. czeladzi a więc służb pomocniczych, obsługi taborów i wszelkiego rodzaju pachołków straciła w ciągu kilku godzin walki ponad 10 000 ludzi a więc 80–85% stanu pierwotnego. Oznaczało to, że w praktyce przestała istnieć.
Likwidacji uległa jedyna państwowa siła zbrojna na Ukrainie i była to strata o długofalowym znaczeniu, gdyż armia na Ukrainie miała charakter kadrowy. Rzeczpospolitą ze względów ekonomicznych nie stać było na utrzymanie w czasie pokoju stałej, odpowiednio licznej armii zawodowej, takiej jakimi dysponowały już w tym okresie inne mocarstwa europejskie – Francja, Austria, czy też Rosja. My natomiast mieliśmy demokrację szlachecką oraz przestarzały system podatkowy i na takie wydatki nie było nas stać. Dlatego też po zakończeniu każdej wojny natychmiast rozformowywano powołane oddziały, a najbardziej doświadczonych żołnierzy pozostawiano w wojskach kwarcianych. Liczyły one w czasie pokoju zaledwie 3000–4000 żołnierzy, były rozlokowywane na Ukrainie. Miały zawsze pełne ręce roboty, odpierając ataki tatarskie i utrzymując w ryzach Kozaków zaporoskich. Pełniły też funkcje policyjne wobec łatwo buntujących się chłopów ukraińskich.
Bohdan Chmielnicki
Teraz tej doświadczonej, będącej kuźnią kadr, armii nie było!
Bitwa pod Korsuniem została przegrana niejako na własne życzenie polskiego dowództwa, a konkretnie jednego człowieka, hetmana wielkiego koronnego Mikołaja Potockiego. To jego błędy, popełniane systematycznie od początku kampanii doprowadziły naprzód do przyjęcia fatalnego planu operacyjnego, następnie do klęski w bitwie pod Żółtymi Wodami i w końcu do pogromu w bitwie pod Korsuniem. Prześledzimy je po kolei, obecnie wspomnijmy jedynie o ostatnim, który uwieńczył dzieło, mianowicie o decyzji wycofywania się armii spod Korsunia bez jakiegokolwiek ubezpieczenia przedniego i bocznego. W wyniku tej decyzji, cofająca się w obronnym taborze armia polska szła w ciemno, jak pozbawiony przewodnika ślepiec. W konsekwencji weszła w jar Kruta Bałka jak mysz w pułapkę – bałka to po ukraińsku właśnie jar, wąwóz. Uprzedzeni bowiem o planowanej drodze przemarszu Kozacy przegrodzili dno wąwozu głębokim rowem, umocnili dodatkowo szańcem i obsadzili silną artylerią i słynną zaporoską piechotą, którą tak zachwycał się ongi budowniczy ukraińskiej twierdzy Kudak inż. Wilhelm le Vasseur de Beauplan, autor słynnego Opisania Ukrainy.
Takiej przeszkody obronny tabor nie mógł pokonać. W konsekwencji doszło do niebotycznego karambolu. Próbujące zatrzymać się wozy ślizgały się na śliskiej, stromo opadającej drodze, wpadały do rowu, przewracały się i rozbijały. Wszystko się skłębiło i pomieszało – ludzie, wozy, konie, sprzęt. W tę masę biły od czoła armaty, podobno była to silna bateria, składająca się z 10 dział dużego kalibru, zza szańców i drzew strzelali piechurzy kozaccy. Tyły taboru natomiast zostały zaatakowane przez konnych i pieszych Tatarów i Kozaków.
W tej sytuacji zakończenie bitwy było łatwe do przewidzenia. Trzeba jednak wziąć poprawkę na naturę bitew, w których brali udział Tatarzy. Im nie zależało na krwawych zwycięstwach, a wojnę traktowali jako źródło dochodu. Tym dochodem dla Tatarów były zdobywane łupy, jeńcy chwytani w bitwach oraz jasyr wybierany ze wsi i miast napadniętego kraju. Za wziętych do niewoli brano okup, albo zmieniano w niewolników i sprzedawano na targowiskach imperium otomańskiego.
Tak było również i w tej bitwie, w której Chmielnicki na prośbę Tuhaj-beja nakazał swoim Kozakom zachowywać się podobnie – brać jeńców a następnie przekazywać ich Tatarom. W ten sposób zapłacono sprzymierzeńcom pierwszą ratę za pomoc. Następne Tatarzy pobrali już sami, zagarniając ludzi z dworów szlacheckich i wiosek ukraińskich. W ten sposób Ukraina zapłaciła gorzką cenę wolności, której i tak nie wywalczyła. Czy więc można się dziwić, że przez wiele dziesięcioleci Ukraińcy śpiewali piosenkę z wiele mówiącym fragmentem „Sztob tego Chmiela perwa kula ne minuła”?
Pod Korsuniem Tatarzy obłowili się bardzo, gdyż w pęta poszli nie tylko prości żołnierze i czeladź, ale i bogata szlachta, która w obawie przed buntującymi się chłopami schroniła się pod skrzydłami wojsk koronnych i wpadła z przysłowiowego deszczu pod rynnę. Do niewoli poszli też prawie wszyscy niżsi i wyżsi oficerowie, a nawet samo naczelne dowództwo – obaj hetmani: Mikołaj Potocki i Marcin Kalinowski. Można więc było liczyć na bogaty okup! Natomiast ofiar w zabitych było stosunkowo niewiele, jedyne zachowane źródło mówi o 500 żołnierzach.
Wrażenie klęski po bitwie pod Korsuniem, na Ukrainie i w pozostałych prowincjach Rzeczpospolitej, było wręcz piorunujące. Ludziom wydawało się, że doszło do trzęsienia ziemi. Wszak do tej pory armia koronna we wszystkich starciach z powstańcami kozackimi odnosiła sukcesy, a tu nagle taki dramat. Ponadto na Ukrainie i w jej pobliżu, a nawet w dalekiej Warszawie, doskonale zdawano sobie sprawę z konsekwencji przegranej bitwy. Mam na myśli i bezkarnie hulające po kraju czambuły tatarskie, i bezprzykładne okrucieństwo wojny „prawie domowej”. Było ono tak wielkie, gdyż nagromadziło się dużo nienawiści w ludzie ukraińskim do wszystkiego co wiązało się z panowaniem polskim na Ukrainie.
Pozostawmy jednak te rozważania na uboczu, gdyż mamy zajmować się głównie błędami militarnymi naszych dowódców. A te, jak już wiemy, popełnił hetman wielki Mikołaj Potocki.
Przy okazji można stwierdzić, na przykładzie przebiegu kampanii roku 1648 r., że wielkie błędy i wielkie grzechy nie koniecznie muszą mieć na sumieniu wielcy ludzie. Mogą popełniać je również mali, całkiem zwyczajni ludzi. Nawet nie specjalnie źli i bynajmniej nie z powodu jakieś szczególnie złej woli. Wystarczy, że znajdą się na niewłaściwych miejscach i zajmą niewłaściwe stanowiska, znacznie przekraczające zakres ich kompetencji. To niby banalna prawda znana od wieków, ale czy rzeczywiście?
Powróćmy jednak na Ukrainę, do początków tej dramatycznej historii a więc do tego, co spowodowało bezpośrednio wybuch tego powstania, tej wojny.
Wszystko zaczęło się prawie jak w Iliadzie Homera, od walki o kobietę, nomen omen podobno równie piękną jak Helena Trojańska i mającą na imię…, no oczywiście, jakżeżby inaczej – Helena. Podobno przybyła na Ukrainę gdzieś na przełomie 1646 i 1647 r. i podobno nazywała się Komorowska. W jej życiorysie wszystko jest jednak tylko „podobno”, nawet to, czy istniała i była rzeczywistą kobietą z krwi i kości budzi wątpliwości. Tak mało bowiem o niej wiemy, że są nawet historycy, zalicza się do nich między innymi prof. Władysław Serczyk, którzy twierdzą, że była ona jedynie wymysłem siedemnastowiecznych plotkarzy.
Czy tak było rzeczywiście? Tego już nigdy się nie dowiemy, dlatego proponuję uznać, że pani Helena Komorowska istniała jednak naprawdę, dzięki temu wszystko stanie się prostsze, bardziej zrozumiałe i romantyczne. Przyjmijmy też, że była tak piękna i ponętna, że zakochało się w niej naraz dwóch mężczyzn, a to, jak wiadomo, jest zawsze nader ryzykowne a nie rzadko i kryminogenne. Na szczęcie nie zawsze prowadzi do antypaństwowego buntu. Tych dwóch panów to: Daniel Czapliński – podstarości czehryński oraz wspomniany już Bohdan Zenobi Chmielnicki – Kozak, setnik pułku Kozaków rejestrowych, a więc tych, których Rzeczpospolita wzięła na swój żołd.
Początkowo szczęśliwym zalotnikiem okazał się Bohdan Zenobi Chmielnicki herbu Abdank i piękna „Helena Kresowa” zamieszkała w jego majątku Subotowie, nad brzegiem Taśminy.
Trudno się zresztą temu dziwić, bo – jak wiadomo – serce nie sługa a ponadto panna (mimo zamieszkania w Subotowie „Helena Kresowa” nie wyszła za mąż za Chmielnickiego) była ponoć bardzo piękna. Zresztą, nawet gdyby nie była, to na bujnej, pięknej ale i nieco dzikiej i pustawej Ukrainie stale brakowało kobiet. Można by więc w tym miejscu zacytować słowa wiersza iż „Dawniej panna byle jaka, bez posagu i pokraka, miała chłopców do cholery, no bo było tych chłopaków, jak przed wojną za grosz maku”.
Aż tak dobrze, to może na Ukrainie i nie było, ale było nieźle gdyż stale utrzymywała się, raczej nietypowa, ilościowa przewaga płci brzydkiej nad piękną. O to zresztą skrzętnie dbali Tatarzy, wyłapując co ładniejsze i młodsze niewiasty, aby potem sprzedać je do haremów chana, sułtana i możnych wyznawców Mahometa, którym religia pozwalała spełniać bohaterski, ale i nieco samobójczy, obowiązek posiadania kilku żon.
Czapliński nie zrezygnował jednak z pięknej pani! Wręcz przeciwnie, sięgnął po „gwałtowne argumenty” i najechał na Subotów z „głodnym ludem”, czyli najprawdopodobniej z chłopami. Helenę zabrał, Bohdana wyrugował z majętności, a jego syna zbił nieludzko. No i na tym tle wywiązała się szczera, najbardziej znana w siedemnastowiecznej Rzeczpospolitej Dwojga Narodów nienawiść. Jej echa brzmią zresztą do dziś nie tylko w powieści Ogniem i mieczem Sienkiewicza, ale również we wzajemnych stosunkach obu narodów.
Chmielnicki nie poddał się pokornie przemocy. Wręcz przeciwnie, walczył o sprawiedliwość, a także zapewne i o kobietę, legalnymi środkami. Po prostu zanosił liczne skargi do wszelkich władz ukraińskich a nawet i wyżej, bo do króla. Oczywiście bez skutku bo Ukraina tamtych lat to była faktyczna „ziemia krwi i przemocy” w której Kozak o wątpliwym szlachectwie i niskiej randze w wojsku rejestrowym nie miał szans na wygranie z szlachcicem.
Osiągnął tyle, że zdenerwował pana Daniela tak bardzo, że ten wynajął ponoć płatnego mordercę, niejakiego Daszewskiego. Zamach wprawdzie się nie udał, uderzenie szablą w kark powstrzymała misiurka, którą Chmielnicki nosił na głowie, ale należy zwrócić uwagę na dość istotny rys charakteru obu panów. Otóż Czapliński od początku tego konfliktu działał i postępował jak rasowy Kozak – brutalnie, bezprawnie i bezwzględnie. Natomiast Chmielnicki wręcz przeciwnie – jak spokojny, przestrzegający praw obywatel. Sądzę, że zdziwiło to nawet panującego wówczas szczęśliwie w Rzeczpospolitej króla Władysława IV, który ponoć (ach, to uporczywe słowo „ponoć” świadczące o bezradności współczesnych badaczy siedemnastowiecznych dziejów) udzielił Kozakowi rady w formie pytania „A to szabli waszmość nie nosisz przy boku”?
Chwilowo Chmielnicki z tej podpowiedzi nie skorzystał, natomiast zniesmaczony tym wszystkim Czapliński postanowił wreszcie wykończyć rywala metodami prawnymi. Ujął go więc, oskarżył o zdradę stanu, osadził w więzieniu i postanowił postawić przed sądem.
Władysław IV Waza, król Polski
Zarzut był poważny, dotyczył bowiem udziału Chmielnickiego w budowie czajek i przygotowaniach Kozaków do wyprawy nad Morze Czarne po „dobro tureckie”. Jedno i drugie było zabronione Kozakom odpowiednimi konstytucjami sejmowymi pod karą śmierci. Oskarżenie było więc poważne i wyrok – w przekonaniu Czaplińskiego i popierającego go starosty czehryńskiego Aleksandra Koniecpolskiego – pewny, bowiem dowody, że Chmielnicki rzeczywiście popełnił zarzucane mu czyny były mocne. Tyle tylko, że Czapliński i jego protektor nie mieli pojęcia o tym, że Chmielnicki działał nie tylko z wiedzą, ale wręcz na polecenie króla. Ba, nawet za jego pieniądze! Inna sprawa, czy król takie polecenie Kozakom miał prawo wydać, ale tak czy inaczej o zdradzie stanu trudno było mówić.
Cała sprawa wiąże się zresztą ze słynną historią „tureckich planów” Władysława, czyli zamysłem wywołania wojny Rzeczpospolitej z Turcją. Musimy o tym koniecznie opowiedzieć, gdyż inaczej przyczyny wybuchu powstania na Ukrainie mogłyby być niezbyt zrozumiałe.
Otóż król Władysław lata całe marzył o tym, aby pokonać Turcję i na jej terytorium stworzyć państwo chrześcijańskie, w którym mieli panować przedstawiciele rodu Wazów. Oczywiście państwo to w skrytych planach królewskich miało zostać następnie połączone unią personalną z Rzeczpospolitą. Jednym słowem historia Jagiełły i Jagiellonów, czyli powtórka z rozrywki… przepraszam, z historii.
Z tą wojną rzecz nie była jednak ani prosta, ani łatwa. Przede wszystkim jej rozpoczęcie wymagało zgody sejmu, bo to on w Rzeczpospolitej decydował o wojnie i pokoju. On też decydował o podatkach, a na wojnę, jak jak już wiemy, trzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
Władysław był trochę fantastą na tronie, ale był też inteligentnym i pomysłowym władcą. Obmyślił więc sprytny, piętrowy plan, dzięki któremu zamierzał obejść wszystkie przeszkody. Chciał mianowicie sprowokować Tatarów do ataku na Polskę, potem wojnę obronną przekształcić w agresywną i ruszyć na Krym. Stamtąd do Turcji było już tuż tuż. Zresztą Turcja musiałaby przecież wystąpić w obronie swych lenników krymskich. Proste, prawda?
Istotną rolę mieli również odegrać Kozacy. Władysław powierzył im bowiem zadanie sprowokowania Tatarów, a jeśli się da to i samych Turków. Podsunął im pomysł, aby na swych lotnych czajkach zaatakowali wybrzeża tureckie, a nawet przedmieścia Stambułu i zaświecili z bliska w oczy sułtanowi pożarami jego miast, czy nawet stolicy. Takich prowokacji supermocarstwo, jakim była wówczas Turcja, znieść spokojnie nie mogło i musiało odpowiedzieć na nie wojną. No a o to przecież naszemu romantykowi w koronie chodziło. Inna sprawa, jakby się potoczyły dalsze losy tego konfliktu, czy nie byłoby trochę tak jak w powiedzeniu „Złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma”? Bo Turcja to było rzeczywiście supermocarstwo, z którym na przykład Rosja borykała się przez wieki a mimo to całkiem nie zawojowała. Ale takimi drobiazgami Władysław nie zaprzątał sobie głowy.
Do realizacji tych skomplikowanych zamierzeń król przystąpił wiosną 1646 r. Mniej więcej w połowie kwietnia tegoż roku do Warszawy na zaproszenie Władysława, przybyło poselstwo kozackie w składzie: Jan (Iwan) Barabasz, Eliasz Karaimowicz, Maksym Nestorenko i… właśnie Bohdan Chmielnicki. Na tajnej, nocnej naradzie na zamku król upoważnił Kozaków do rozpoczęcia przygotowań do wyprawy, a nawet dał im na ten cel 18 000 zł – sumę jak na tamte czasy dość znaczną.
Kozaków oczywiście nie trzeba było długo do tego przedsięwzięcia namawiać. Jak na skrzydłach wrócili na Ukrainę i wzięli się do roboty. Tymczasem sytuacja w Warszawie zmieniła się diametralnie, plany królewskie wyszły na jaw i rozwścieczona, a przede wszystkim przerażona wizją wojny z Turcją szlachta zawrzasnęła gromkim, wyjątkowo zgodnym głosem – nie! Nakazała też królowi stanowczo raz na zawsze zrezygnować z wszelkich tureckich planów i zamierzeń. Król po długim oporze poddał się. Zgodził się nawet rozpuścić zaciągi wojskowe poczynione za pieniądze pożyczone od żony co zresztą skwitował ze zwykłą dla siebie niefrasobliwością, mówiąc w zaufanym gronie: „Niech to tak będzie, jakbym ja te kilkakroć sto tysięcy moim kurwom rozdał”.
Król zrezygnował, ale Kozacy nie. Dla nich bowiem wyprawy na Krym, Warnę czy Stambuł to nie był przelotny kaprys, a znany od dziesięcioleci sposób na życie. Dalej więc realizowali królewskie zamówienie, mimo że nie było ono już potrzebne. Czapliński mógł więc być pewnym wyroku na Chmielnickiego, no bo skąd skromny podstarości mógł wiedzieć o tajnych planach i rozmowach króla z Kozakami. Prawdę mówiąc to wyszły one na jaw dopiero po śmierci króla, a i to nie całkiem.
Jednak do sądu i wyroku nie doszło za sprawą pułkownika czehryńskiego pułku Kozaków rejestrowych Michała Krzeczewskiego (Krzyczewskiego?). Zwrócił się on do hetmana wielkiego koronnego, którym był znany nam już Mikołaj Potocki, z prośbą o uwolnienie swego kuma i podwładnego zarazem Bohdana Chmielnickiego.
Hetman co nieco o kwietniowych nocnych rozmowach na zamku warszawskim wiedział i prośbę swego podwładnego – na własne nieszczęście – spełnił. Chmielnicki do zgodnego z prawem życia jednak już nie wrócił. Zrozumiał bowiem wreszcie, że legalnymi metodami na Ukrainie niczego nie zwojuje, a co najwyżej straci życie w którymś z kolejnych zamachów. Przypomniał więc sobie, na nieszczęście dla obu narodów, królewskie pytanie o szablę przy boku. No i dobył jej! Zrobił to tak skutecznie, że natychmiast „zaświecił nią” w oczy nie malutkiemu Czaplińskiemu a potężnej Rzeczpospolitej. Wybrał bowiem drogę nie napadów i zajazdów, lecz kolejnego powstania przeciwko państwu, które tolerowało krzywdę jego i wielu mu podobnych.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.