- promocja
Blef - ebook
Blef - ebook
Pozory i plotki są tym, co pasjami zbiera główny bohater powieści – Witold Woronowicz, wysoko postawiony urzędnik Ministerstwa Skarbu.
Na przyjęciu, zorganizowanym z okazji zaręczyn z Pauliną Borkówną, córką wpływowego sędziego, Woronowicz dowiaduje się o domniemanym romansie dziewczyny z paryskim wspólnikiem Borka. Szerzący tę plotkę księgowy Majewski jest bliskim współpracownikiem Witolda.
Zapytana o prawdziwość pogłoski narzeczona mdleje, co jeszcze bardziej podsyca podejrzenia Woronowicza. Między Majewskim a Woronowiczem dochodzi do sprzeczki, pada wyzwanie na pojedynek...
Jak potoczą się losy Witolda? Jakie tajemnice z przeszłości ukrywa mężczyzna? Czy dojdzie do ślubu z Borkówną?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-32-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mieszkaniu sędziostwa Borków było tłoczno jak nigdy. Przy wtórach najnowszych płyt Syreny Record świętowano zaręczyny jedynej córki Bernarda i Emilii. Panna Paulina, cała w jedwabiach, w nowej, łososiowej sukni, stała przy oknie i patrzyła na pustą o tej porze Wierzbową. Dochodziła godzina piąta.
Sklep firmowy z platerami i srebrem Frageta – za dnia doskonale widoczny – odbijał teraz w swoich okratowanych szybach ciepły blask gazowej latarni, a także padające z mieszkania światło.
– Linusiu, czegoś taka małomówna? – zapytał ją ojciec.
Zbliżył się bezszelestnie i Paulina przeklęła w myślach wyściełający podłogę perski dywan.
– To z radości – skłamała, unosząc do ust kieliszek z kruszonem.
Cierpki smak porzeczki otrzeźwił zmęczony umysł. Spojrzała na ojca przytomniej.
– Pan Witold pyta o ciebie.
Borkówna zerknęła na stojącego przy pianinie niewysokiego, gładko ogolonego bruneta we fraku z gładko ogoloną twarzą. Przerażał ją ten człowiek, najbardziej jednak obawiała się oczu – z daleka ciemnych, przy bliższym przyjrzeniu się ni to szarych, ni to zielonych; miała wrażenie, że widzą wszystko na wskroś, same skrywając jakąś mroczną tajemnicę.
– Czemu sam nie podejdzie? – spytała wreszcie, znów upijając trochę trunku.
– Jest w złym humorze, a jako człowiek delikatny nie chce cię w to mieszać. Przecież znasz go już troszkę... Ten Majewski, jego współpracownik, musiał mu coś powiedzieć. Widziałem, jak się mało nie pokłócili przy szampanie.
– Mówili o mnie?
– Nie, kochanie, raczej nie... Słyszałem jakieś nazwisko, chyba Dantois? Pewnie omawiali interesy. Swoją drogą to dziwne, aby mówić o tym przy zaręczynach. Proszę cię, bądź dla niego miła.
– Będę, tato.
– Jesteś bardzo mądrą córeczką.
Skinęła głową, myśląc o swojej dość krótkiej znajomości z narzeczonym.
Witold Woronowicz pojawił się w ich domu kilka miesięcy temu. Ojciec poznał go w Marsylii podczas jednego z wypoczynkowych pobytów w sanatorium. Polubił ogromnie człowieka o dziwnych oczach, z którym przez dwa tygodnie codziennie chodził na długie spacery.
Tuż przed powrotem do Warszawy wymienili się adresami. Borek po zobaczeniu wizytówki nowego znajomego od razu stwierdził, że jest on „pożytecznym człowiekiem”. Pełnomocnik i doradca dyrektora Ministerstwa Skarbu, Smalikowskiego, mógł bardzo pomóc sędziemu w poszerzeniu wpływów na Rymarskiej.
– Taki człowiek to skarb – mówił Bernard, zacierając ręce.
I tak oto ten „pożyteczny człowiek” zaczął bywać na Wierzbowej. Był zapraszany na niemal wszystkie obiady, kolacje, wieczorki taneczne, po których zamykali się z ojcem w gabinecie. Zza drzwi dobiegały wówczas strzępki poważnej rozmowy i dusząca woń papierosów egipskich. Witold nie palił cygar, co bardzo nie podobało się Paulinie. Uważała to za niemęskie.
Sam Woronowicz również wydawał się jej mało atrakcyjny. Wzrostu był nieco poniżej średniej; blady jak śmierć, trzymał się prosto niczym żołnierz na nieustannej warcie, ręce zaś miał niesamowicie delikatne, jak jakiś aktor lub pianista. Mówił zawsze lekko – chyba od papierosów – schrypniętym barytonem, który w chwilach wzburzenia przechodził w tenor. Byłoby to całkiem znośne, gdyby nie irytująco miękka maniera wymawiania dźwięku „ż”. Borkówna nie lubiła tego zmiękczania, kojarzyło jej się z Pragą Północ.
W ogóle narzeczony irytował ją niemal w każdym calu, lecz pamiętała, że był „pożytecznym człowiekiem”, w którego rękach interesy ojca mogły się rozwijać. Paulinie nie zależało, co prawda, na pomnażaniu majątku rodziny, lubiła jednak życie na poziomie.
Zamyślona, nie zauważyła, kiedy i jak ojciec zniknął. Ocknęła się dopiero wówczas, gdy wyrósł przed nią cień przyszłego męża. W szarozielonych oczach dostrzegła – jak zwykle – ciężar mrocznej tajemnicy.
– Czy nie przeszkadzam pani?
Aby stłumić pogardliwe parsknięcie, upiła nieco kruszona. Witold również uniósł kieliszek do ust. Pił wermut.
– Nie, nie przeszkadza pan.
Uśmiechnął się, choć oczy pozostały tak samo nieprzeniknione, świdrujące.
– Czemu pani taka ponura? Czy robię coś nie po jej myśli?
„Oświadczył się pan” – pomyślała. Miała ochotę rzucić to prosto w twarz, lecz przypadkiem zerknęła na właśnie zmieniającego płytę ojca i poczuła, że brak jej odwagi. Aby zyskać czas na opanowanie nerwów, omiotła wzrokiem salon. W przyjęciu uczestniczyło kilkanaście osób: kilku znajomych ojca, jeden współpracownik Woronowicza, którego przedstawiono jej jako księgowego, garstka przyjaciółek matki i jakaś ciotka, którą Paulina widziała pierwszy raz w życiu.
– Wszystko w porządku – mruknęła znad brzegu kieliszka. – Jak pan się bawi?
– Doskonale – odparł, nawet nie kryjąc ironii. – Dowiaduję się wielu interesujących rzeczy na pani temat.
– Jeszcze wiele rzeczy przed panem do odkrycia. W końcu ledwie się znamy.
– Wątpię, czy cokolwiek jeszcze byłoby w stanie mnie tak zdziwić.
Wyczuła rozdrażnienie w tonie, jakim wypowiedział ostatnie zdanie.
– Co panu o mnie powiedziano?
Spojrzał na nią z pogardą. Trzymająca kieliszek dłoń drgnęła, drugą wsparł o parapet za sobą.
– Kto to jest ten Dantois?
Zarumieniła się.
– To paryski wspólnik ojca. Czarujący człowiek.
– Tak czarujący – wycedził przez zęby – że chodziła z nim pani do wszelakich restaurants de luxe i nie tylko?
Próbowała się uśmiechnąć, ale nie dała rady unieść kącików ust.
– Cóż w tym złego? – wykrztusiła.
– Ja pani nie osądzam. Pytam jedynie.
Zachichotała nerwowo.
– Chodziłam do niego tylko w celach dyskusji nad sztuką. Pan Dantois jest malarzem amatorem, ma mnóstwo obrazów.
Woronowicz jednym haustem dopił wermut i omal nie rozbił kieliszka, z impetem stawiając go na parapecie. W zielonoszarych oczach czaiło się okrucieństwo.
– Rzeczywiście, tak mogłoby być... Gdybym osobiście nie znał mecenasa Dantois i nie był u niego w mieszkaniu, gdzie nie ma ani kawałeczka płótna, byłbym zupełnie uspokojony!
Poczuła, że blednie.
„Że też musiałam tak dać się podejść! Mogłam pomyśleć, że on już coś wie...” – pomyślała z rozpaczą.
Skończyła się płyta, umilkło tango w wykonaniu Faliszewskiego. Paulina miała wrażenie, że w nagłej ciszy, która zapanowała na sali, każdy z gości usłyszy łomot jej serca. Szumiało jej w uszach, w ustach czuła smak żółci...
Witold ledwo zdążył podtrzymać padające bezwładnie ciało narzeczonej. Była cięższa, niż sądził.
Do omdlałej doskoczyło kilka pań, w tym matka Pauliny. Emilia Borkowa kazała służącej otworzyć okno i drzwi do gabinetu.
Urzędnik z pomocą przyszłego teścia ułożył pannę na szerokim szezlongu, po czym obaj wyszli, zostawiając zemdlałą w towarzystwie pań. Nie zdążyli jednak zamienić nawet pół słowa, gdy wybiegła za nimi służąca.
– Starsza pani prosi – zameldowała, w zaaferowaniu pozwalając sobie na śmiałość dotknięcia Woronowicza za ramię.
Witold posłał jej gniewne spojrzenie i wszedł do gabinetu. Od okna wiało rześkim chłodem przedświtu; klęczące przy szezlongu panie dygotały w swych pięknych, głęboko z tyłu wyciętych sukniach.
Paulina leżała na plecach z zamkniętymi oczyma. Była bardzo blada i wargi lekko zsiniały. Pani Emilia doskoczyła do przyszłego zięcia z okrzykiem:
– Niech pan ratuje. Zdaje się, że nie oddycha.
Woronowicz uklęknął przy leżącej.
– Proszę o ciszę! – rozkazał, pochylając się.
Usłyszał lekki szmer. Oddychała, lecz bardzo cicho.
– Sole! – zażądał.
Borkowa powtórzyła rozkaz służącej, która stała jak zaczarowana. Zosia wyszła, by za chwilę wrócić z misternie zdobionym flakonikiem. Już z daleka zalatywało amoniakiem.
– To nic poważnego, proszę pań – zapewnił, lekko przysuwając flaszeczkę do twarzy narzeczonej. – Zaraz będzie dobrze... zaraz... O, dzień dobry, panno Paulino. Witamy w świecie śmiertelników.
Borkówna odetchnęła głęboko i głośno. Obecne w pokoju panie westchnęły. Woronowicz dla pewności zmierzył puls – był prawidłowy, choć nieco przyspieszony – po czym wstał z kolan, otrzepał spodnie i podszedł do drzwi.
– Proszę położyć ją do łóżka i podać wodę. Tylko broń Boże nie zimną! A w salonie trzeba koniecznie przewietrzyć – powiedział, wychodząc.
Kiedy odwrócił się, by zamknąć drzwi, zauważył, że Paulina patrzy na niego. Spojrzenie miała nieco błędne, pełne pytań. Wiedząc, że jest obserwowany przez oboje rodziców, Witold uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do narzeczonej. Ten drobny gest nie pozostał niezauważony przez matkę dziewczyny. Przez twarz przyszłej teściowej przebiegł cień radosnego uśmiechu, gdy poprawiała córce poduszkę pod głową.
Woronowicz zamknął drzwi, lecz nie odwracał się jeszcze przez chwilę, zbierając myśli.
– Jak ona się czuje?
Pytanie wyrwało go z zamyślenia. Odwrócił się i spojrzał na Borka.
Salon opuszczali ostatni goście. W powietrzu unosił się zapach parującego alkoholu, na urządzonym według szwedzkiej modły stole dogasały świece w stroikach.
– Wszystko będzie w porządku – odparł urzędnik z fałszywie uspokajającym uśmiechem. – Trzeba tylko chwili spokoju.
– Co to było?
– Skutek uboczny lektury reklam i fascynacja gorsetami. Proszę jej więcej nie dawać do rąk powieści pani Mitchell, to szkodzi na młodą wyobraźnię.
Ojciec Pauliny uśmiechnął się, podchodząc do ukrytego w ścianie barku. Wyjął stamtąd butelkę Napoleona i zerknął pytająco na zięcia in spe.
Witold odmówił półukłonem. Przyszły teść nalał sobie kieliszek koniaku. Woronowicz patrzył na poruszającą się w rytm kolejnych łyków grdykę sędziego i po raz kolejny stwierdził, że w tej rodzinie niemal na pewno doszło do mezaliansu.
Emilia i Paulina były szczupłe, o jasnej, gładkiej cerze i kasztanowych włosach. Wzrostem nie różniły się w ogóle, twarze miały tak samo okrągłe, przywodzące na myśl greckie piękności. Wiek starszej z pań zdradzała drobna sieć zmarszczek wokół oczu i leciutko garbiące się w chwilach nieuwagi ramiona.
Podobne jak dwie krople wody, robiły na towarzyszących im mężczyznach bardzo korzystne, choć nieco onieśmielające wrażenie. Zachowywały się wyniośle, lecz niedostępność tylko dodawała im uroku, a przy bliższym poznaniu utwierdzała znajomych w poglądzie, że znajomość z Borkami to zaszczyt.
Natomiast ojciec Pauliny absolutnie nie przystawał do swoich pań. Z wyglądu przypominał raczej wżenionego w bogaty ród robotnika. I choć maniery miał bez zarzutu, wysławiał się poprawnie i ubierał z niezaprzeczalną elegancją, Borek nie mógł skryć swego pochodzenia. Masywne dłonie nie pasowały do delikatnych naczyń, jakie w nich trzymał, srebrne łyżeczki ginęły między ogromnymi palcami; krochmalony kołnierzyk ledwie opinał solidną szyję, zaś o marynarkach i kamizelkach pomyśleć można było, że znalazły się na jego umięśnionym grzbiecie tylko przez rażący przypadek.
Witold sięgnął do kieszeni po zegarek. Srebrna omega błysnęła dekielkiem, w szklanym okienku zagrało migotliwe światło stojącej najbliżej świecy. Było pięć minut po szóstej.
– Już późno – rzucił od niechcenia.
Borek odstawił kieliszek i przetarł wargi chusteczką.
– Nie będę pana zatrzymywał.
Urzędnik zrobił krok w kierunku drzwi salonu.
– Nie zechce się pan pożegnać z Pauliną? – zdziwił się Bernard.
– Chciałbym to zrobić, ale wiem, że teraz potrzeba jej przede wszystkim spokoju. Proszę przekazać obu paniom moje serdeczne wyrazy uszanowania.
Borek skinął głową i odprowadził przyszłego zięcia do przedpokoju.
„Jakiż on nagle uprzejmy” – pomyślał Witold w chwili, gdy służąca podawała mu płaszcz i kapelusz.
Wychodząc z kamienicy, powtarzał sobie w myślach rozkład nadchodzącego dnia. Na godzinę dziewiątą był umówiony z dyrektorem Smalikowskim na omówienie kwestii nowego wystroju dyrektorskiego gabinetu. Wczesną wiosną, gdy Jan Arnold wybierał się na doroczną wycieczkę po europejskich sanatoriach, w jego pokoju przy Rymarskiej urządzano remont, który najczęściej przybierał postać gruntownych przemeblowań i zmiany koloru ścian. Zadaniem Witolda było przede wszystkim dopasowanie kosztorysu do aktualnych zachcianek zwierzchnika; aby tego dokonać, należało wykazać się nie lada kreatywnością, na którą w stanie obecnym nie miał siły.
Spędzona u Borków noc obfitowała w nowe, niespotykane dotąd wstrząsy. Sprawca jednego z nich czekał na Woronowicza w bramie. Witold byłby go w ogóle nie zauważył, gdyby nie to, że poczuł znajomy zapach papierosów. Księgowy Majewski był jedynym znanym urzędnikowi mężczyzną, który palił damesy – cienkie, białe jak śnieg cygaretki o delikatnym aromacie.
Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu. Pierwszy odezwał się Majewski.
– Prosił pan czekać na siebie.
– Zbytek łaski – sucho odpalił Woronowicz i wyjął egipskiego.
Zapałka błysnęła w zagłębieniu dłoni, dym uleciał ku górze.
– Nie mam w zwyczaju wszczynać burd na przyjęciach, panie Witoldzie.
– Proszę odpuścić sobie ten familiarny ton, proszę pana. To nie na miejscu!
Księgowy poczerwieniał na twarzy.
– Istotnie.
Milczeli chwilę.
– Pójdziemy kawałek? – spytał Majewski, rzucając damesa pod nogi.
Witold w milczeniu wskazał na papierosa i dla pewności oparł się plecami o ścianę.
– Czy pan mi wierzy? – znów przerwał milczenie księgowy.
– Wiara nie ma tu nic do rzeczy. Obraził mi pan narzeczoną. Przy ludziach!
– Mówiłem prawdę, mam dowody.
– Może je pan sobie wsunąć w buty, proszę pana.
– Przecież pan jej nie kocha.
– Proszę nie mieszać w to uczuć! Jestem narzeczonym panny Borkówny i muszę bronić jej dobrego imienia.
– O ile taka kobieta ma jeszcze dobre imię.
– Nie brnij pan ani kroku dalej!
W szarych oczach Majewskiego błysnął gniew.
– Bo co mi pan zrobisz?
Witold mocno zaciągnął się papierosem.
– Zażądam satysfakcji. I to z bronią w ręku.
Księgowy uśmiechnął się. Nie traktował sporu poważnie, jednak ton i wyraz oczu Witolda powiedziały mu, że powinien.
– Dobrze. Będę oczekiwał na pańskich sekundantów.
– Postaram się jak najprędzej spełnić pańską, mam nadzieję, że ostatnią prośbę.
Księgowy skinął głową i ruszył w kierunku ulicy. Na chodniku odwrócił się i spojrzał na Witolda. Pożegnali się półukłonami, bez uśmiechu.
Woronowicz dopalił papierosa i również wyszedł z bramy. Przez chwilę miał ochotę dogonić Majewskiego i odwołać wyzwanie. Nie miał podstaw, aby mu nie wierzyć; znał księgowego od lat.
„On nie rzuca słów na wiatr” – myślał, zmuszając się do powolniejszego kroku.
Nad Warszawą wstawał słoneczny, chłodny dzień. Niewielkie grudy brudnego śniegu rozpryskiwały się pod kołami dorożek, tworząc na jezdni śliską, burą papkę, w której odbijały się kształty końskich kopyt i butów nielicznych jeszcze przechodniów.
W sklepie Frageta za wciąż opuszczonymi kratami połyskiwały srebrne komplety na wystawie; kunsztownie zdobione czajniczki i cukiernice załamywały w swych wypolerowanych płaszczyznach pierwsze promienie słońca. Szklany regał po prawej kusił widocznymi z boku papierośnicami, nieco dalej lśniły munsztuki do papierosów. Umieszczony nad wejściem, tuż pod przywołującym na myśl grecką świątynkę tympanonem napis „J. Fraget” błyszczał mdłym światłem niewielkich żarówek, które zapomniano zgasić wieczorem. Witold przez chwilę przyglądał się witrynie z wymuszonym skupieniem, po czym ruszył dalej, w kierunku ulicy Alberta I, króla Belgów. Szedł powoli, zmuszając się do tego, aby nie pobiec za księgowym i nie prosić o ugodę.
Gęsta zabudowa uliczki, niegdyś zwanej Niecałą, na którą składały się kamienice od dwóch do sześciu kondygnacji, przywodziła na myśl niedokończoną budowlę z klocków. Choć każdy element był dopracowany i przemyślany, wszystkie razem tworzyły rodzaj urokliwego chaosu. Pomiędzy witrynami mieszczących się na parterach sklepów z obuwiem dziecięcym, damskim i męskim, wyglądały wejścia do knajpek oraz sklepików z odzieżą; uliczka pachniała osobliwą mieszanką zapachów świeżo wyprasowanej tkaniny, kleju szewskiego oraz aromatem podgrzewanego rosołu. Zapach ten niezwykle przypominał Woronowiczowi dom rodzinny, nie przywoływał jednak konkretnych wspomnień.
Mijając wylot ulicy, Witold mimowolnie wziął głębszy oddech. Aromat nie był o tej porze tak silny jak zazwyczaj, nocny wiatr przegnał go i zmieszał z ledwo uchwytnym zapachem wilgotnego bruku. Knajpki były jeszcze pozamykane, tak samo jak sklepy oraz kilka pracowni krawieckich.
Urzędnik poszedł dalej. Miał zamiar zjeść śniadanie na Nalewkach, gdzie lokale gastronomiczne otwierano niemal najwcześniej w całej stolicy. Posiłki podawano tam oczywiście koszerne, lecz Witoldowi to nie przeszkadzało; odczuwał nawet niemałe zadowolenie z tego powodu. Prócz smacznego jedzenia Nalewki kusiły go też innym, nie mniej ważnym atutem, jakim była możliwość spotkania bardzo ważnej i poważanej w ministerstwie osoby, hrabiego Nałęckiego.
Edward Dawid Nałęcki – prócz ogromnego majątku oraz nieustannych procesów o separację małżeńską – miał opinię odszczepieńca. Na rautach bywał raz na ruski rok, jadał w dziwnych, niepasujących do jego stanu oraz stopnia zamożności knajpkach i pasjami wyszukiwał pomiędzy szumowinami warszawskiego społeczeństwa zdolnych artystów. Wielu z protegowanych hrabiego odnosiło sukcesy na scenie krajowej, ktoś zachodził aż na deski światowych teatrów.
Od towarzystwa swojej klasy Nałęcki stronił i wydawało się, że usiłuje grać rolę świętego Franciszka z Asyżu. Pomoc ubogim artystom, nierzadko pochodzenia żydowskiego, zyskała hrabiemu niechlubne miano „filosemity”. Był jednak zbyt majętny i miał zbyt wiele znajomości, aby ktokolwiek z towarzystwa śmiał mu wypomnieć ten jeden z wielu kaprysów.
Hrabia wywierał też spory, choć pośredni wpływ na stosunki Woronowicza z dyrektorem Smalikowskim.
Jako mężczyzna postawny, majętny i przystojny, prędko zdobył względy słynącego w niektórych kręgach z odmiennych upodobań zarządzającego jednego z departamentów Ministerstwa Skarbu, jednocześnie wchodząc w krąg zainteresowań Witolda. Urzędnik przez kilka miesięcy zacieśniał znajomość z hrabią, aby wreszcie dostąpić zaszczytu mówienia mu ty. Ich relacja była czysto handlowa: Woronowicz dawał mu gwarancje szybkiego załatwienia potrzebnych dokumentów, arystokrata dostarczał informacji o nastroju i aktualnych upodobaniach Smalikowskiego.
Wskutek tej współpracy Woronowicz miał opinię najbardziej przenikliwego pracownika gabinetów przy Rymarskiej, mógł też cieszyć się sporo pokaźniejszą pensją.
Obecnie miał nadzieję rozmówić się z uroczym Edwardem na temat nadchodzącego remontu. Wsiadając przy Senatorskiej do tramwaju linii czternaście, jeszcze raz powtórzył w myślach listę pytań do hrabiego. Spis nie był długi, lecz odpowiedzi obiecywały bardzo dużo, z awansem włącznie.
Niewielki lokalik tuż przy torowisku już kilka kwadransów temu otworzył swoje drzwi. Pachniało tu czosnkiem i świeżo parzoną herbatą. Wieszając jesionkę na mosiężnym haku obok wejścia, Witold rozejrzał się po salce; gości było niewielu, większość stanowili starozakonni w długich, czarnych płaszczach. Przy stoliku najdalej od drzwi, w półcieniu ogromnego fikusa, dostrzegł znajomą postać.
Nałęcki popijał zabieloną śmietanką kawę, którą podawano tu przeważnie z cynamonowym ciastkiem, stanowiącym specjalność tego zakładu. Obok hrabiego siedział nieznajomy Woronowiczowi mężczyzna w jarmułce i ze złotym pince-nez na haczykowatym nosie.
Urzędnik zamówił filiżankę czarnej oraz firmowy wypiek, zapłacił, po czym skierował się w stronę stolika przy fikusie. Arystokrata zauważył go niemal od razu.
– Mosze – zwrócił się do towarzyszącego mu mężczyzny. – Zrób panu miejsce.
Mosze wstał i podsunął Witoldowi krzesło naprzeciw hrabiego. Urzędnik podziękował i usiadł. Żyd w pince-nez wrócił na swoje miejsce, nie siadał jednak, póki Nałęcki nie skinął mu ręką.
– A więc otrzymałeś mój liścik – stwierdził hrabia, patrząc na Witolda znad filiżanki.
– Tak, otrzymałem. Dotarł w ostatniej chwili, bo już miałem wychodzić.
Edward uniósł czarną, z pewnością czernioną brew.
– Dokąd to?
– Na przyjęcie zaręczynowe.
– Aaa, to dlatego jeszcze jesteś we fraku... Mniejsza o to. Żenisz się dla kamuflażu?
– Nie rozumiem.
– Nieważne... Mosze, uszy!
Mosze, o którego obecności Witold niemal zapomniał, w okamgnieniu zatkał uszy wskazującymi palcami.
– Nie zwracaj na niego uwagi, Witoldzie. I muszę cię z góry uprzedzić, że nie spałem dzisiaj w ogóle i mogę pleść jak potłuczony... Cieszę się, że przyszedłeś. Mam świeżutkie wiadomości!
– Kim jest ten Mosze?
– Kuzyn pociotka mego byłego... kolegi. Aktor, chce się dostać do jakiegoś filmu i ja mu w tym pomagam. Przyjechał na parę dni, a siedzi już drugi tydzień, bo nijak nie może sobie wybrać polskiego pseudonimu, a jako Mojżesz Izenkrac może grać tylko w komedyjkach, a i to poślednie role. Jest zdolny, więc mi go szkoda... Mniejsza o to. Im dłużej o nim rozmawiamy, tym mniej mam dla ciebie czasu. Umówiłem się na brydża u Lipsztajnów i trochę mi się spieszy.
– O tej porze?
– Chcę złapać Lipsztajna, kiedy jest najbardziej zmęczony. Wtedy przegrywa... A teraz słuchaj o dyrektorze. On będzie chciał zielony szlaczek u góry, żółte tapety w lilijkę do podłogi. Przecież to okropne! No i drożej wychodzi. Zasugerowałem mu, żeby zostawił tylko żółte tapety, ale taką zgaszoną żółć, rozumiesz? Pociotek mojego adwokata, Gąsiewski, na Belgijskiej ulicy ma właśnie takie śliczności, przyśle swoich ludzi. Robi tanio i dobrze, meble zawsze okrywa.
– Co ci obiecał w zamian?
Nałęcki uśmiechnął się znacząco.
– Trochę pieniędzy.
– I tyś się zgodził? Nie sądziłem, że można cię kupić. Masz przecież dość własnej forsy.
– Kiedy się wszystko pakuje w rozwód, trzeba wyjść na swoje. Ta flądra mnie zabija! W dodatku sędzia zmarł i nie mam pojęcia, kto przejmie moją sprawę. Jestem w pustce!
– Właściwie to jak twoja żona ma na imię?
Hrabia zacisnął usta.
– Czekaj... Aurelia. Tak, Aurelia.
– Z domu?
– Chyba Lipska.
– Znam zatem twojego sędziego.
Hrabia przechylił się przez stół, aż filiżanki zadzwoniły o spodki.
– Taak?! Złotko ty moje, ratuj mnie. Kto to jest?
– Bernard Borek.
– Masz u niego wpływy?
– Żenię się z jego córką.
Nałęcki klasnął w dłonie i dla pewności zerknął na kuzyna, który wciąż miał zatkane uszy.
– Pomówiłbyś z nim kiedy o mnie? Tylko... Mosiek, nie słuchać! Tylko o Janku nie wspominaj, nie chcę go w to mieszać.
– Smalikowski i tak by ci się nie przydał. Tu trzeba działać dyskretnie.
– Właśnie dlatego proszę ciebie o pomoc. Wymyśl coś, możesz nas nawet spokrewnić.
– Spokojna głowa, panie hrabio. Zostaniesz kimś z Uniwersytetu... O, kolegą z roku. Wspólna klitka w paryskiej suterenie, jeden kajet na dwóch... Takie rzeczy wzruszają!
– Wituchna, przecież ja jestem nieco starszy od ciebie.
– Mogłeś później pójść na studia. Rozumiesz, choroba matki...
– Zmarła, gdy miałem dziesięć lat.
– Oj, matka, ciotka, wujek. Kogoś ci dokleję. Będziesz opiekuńczym aniołkiem w tarapatach, Odysem w niewoli u Kirke... Ile możesz zapłacić?
– Teraz? Niewiele.
– A potem?
– Zależy od dzisiejszego brydża.
– Daj mi znać.
Nałęcki przytaknął. Woronowicz upił nieco kawy.
– Wiesz – powiedział po chwili hrabia – tak sobie ostatnio myślałem, czy można uciec od przeszłości. Ożeniłem się z puszczalską, choć kochałem mężczyznę. Odszedł ode mnie w okrutny sposób, musiałem czymś zapełnić tę lukę. A teraz się rozwodzę i sądzę się z tą kurą o majątek...
– Żałujesz ślubu?
Nałęcki potrząsnął głową.
– Wszystko jest po coś, Wiciu. Wszystko, nawet Mosiek... Ładna jest?
Witold nie zrozumiał od razu.
– Kto?
– Ta twoja narzeczona, Borkówna.
– W cieniu ujdzie.
– Może musisz?
– Od samego patrzenia się nie musi... Po prostu szukam kogoś, kto mi zepsuje zdrowie na tyle prędko, abym nie musiał się starzeć.
– Żartowniś z ciebie! Majątek ma, co?
– Powiedzmy, że muszę o kimś zapomnieć. Tylko tyle. Czy ty się nie spóźniasz na brydża?
– Punktualność jest cnotą królów, a mnie do tego tytułu daleko... À propos zepsucia zdrowia i nerwów, mogę ci polecić Mośka. To chodząca tragedia!
– Nie śmiałbym was rozdzielać, pasujecie do siebie.
Nałęcki sięgnął po zegarek. Wyciągał go powoli, z namaszczeniem. Lubił chwalić się swoim złotym patkiem, który nosił ze sobą absolutnie wszędzie, nawet na nadwiślańską plażę.
– Boże, już ósma! – Zerwał się z krzesła, aż jęknęło. – Mosiek, zbieraj się! Wituchna, pamiętaj: Gąsiewski na Belgijskiej – mówił, ubierając się pospiesznie.
Woronowicz nie zdążył powiedzieć „do widzenia”, gdy Nałęcki z Mośkiem już pędzili ulicą w kierunku Śródmieścia.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------