- W empik go
Błękitna róża - ebook
Błękitna róża - ebook
Masz pewność, że wiesz wszystko o Jasiu i Małgosi?
Beskidy są największą miłością Janka – samotnika z wyboru, który dopiero na szlaku czuje, że żyje. Od czasu jednej z jesiennych wycieczek powracają do niego niepokojąco wyraziste koszmary. Ilekroć chłopak spojrzy na Skrzyczne, tajemnicza blizna przypomina mu o przeżyciach z tamtego wieczora.
Zmęczony bezsennością Janek decyduje się na konfrontację z własnym lękiem i wyrusza na kolejną samotną wędrówkę. Jego plany krzyżuje jednak Małgorzata – dziewczyna, którą poznaje w autobusie. Los sprawia, że spotykają się na górskim szlaku i od tej pory razem kontynuują wędrówkę, na końcu której czeka przycupnięta na polanie niepozorna chata. Nie spodziewają się, że przekroczenie jej progu będzie miało dla nich tak drastyczne konsekwencje.
Już wkrótce Jaś i Małgosia przekonają się, że wśród beskidzkich grzbietów dzieją się rzeczy, o których mówi się tylko w najmroczniejszych bajkach… A błękitne róże mają niezwykłą moc.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-288-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja
Znowu szary, pusty dom,
gdzie schroniłem się.
I najmilsza z wszystkich, z wszystkich mi
na witraża szkle.
Znowu w drogę, w drogę trzeba iść,
w życie się zanurzyć,
chociaż w ręce jeszcze tkwi
lekko zwiędła róża…
Lecz po nocy przychodzi dzień,
a po burzy spokój.
Nagle ptaki budzą mnie
tłukąc się do okien.
Budka Suflera
_Jest taki samotny dom_PROLOG
– Wojtku! Tylko nie uciekaj za daleko! – matka krzyknęła w jego stronę, a on pokiwał głową, naciągając na uszy zimową czapkę z pomponem i jednocześnie upychając pod nią nieznośne rude włosy, które sprawiły mu w jego krótkim życiu już dość problemów.
Pobiegł przez polanę za piłką, którą chwilę wcześniej kopnął trochę za mocno. Przedarł się przez niskie borówkowe krzaki, na których nie znalazł już żadnych owoców, i stanął tuż przed linią lasu. Potężne świerki, stękając raz po raz, wyciągały przed siebie długie kołyszące się na chłodnym jesiennym wietrze gałęzie. Cóż, nie można było cały czas uciekać od prawdy: wakacje, wyjątkowo mało pogodne wakacje, dobiegały już końca i trzeba było przygotować się do nowego roku szkolnego. Ten ostatni dzień w górach miał godnie zakończyć dwa miesiące laby.
Znalazł żółtą piłkę w krzakach na skraju borówkowego poletka. Przedarł się do niej i już miał po nią sięgać, kiedy coś trzasnęło w głębi lasu. Aż podskoczył i poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach. Może to wilk… Czy w tych lasach są wilki? Nie mógł sobie przypomnieć, czy któryś z dorosłych o tym mówił, ale nie mógł sobie również przypomnieć, żeby któryś zaprzeczył.
Nie, piłka zdecydowanie nie była warta aż takiego zachodu.
Cofnął się o krok i zamarł w bezruchu, bo coś ponownie zaszeleściło wśród drzew. Wpatrzył się w ciemność tuż za najbliższym świerkiem, którego pień był z pięć razy grubszy niż on sam. Czuł się trochę jak we własnym pokoju, kiedy ojciec i matka gasili światło, życząc mu dobrej nocy. Wzrok nigdy nie mógł od razu przyzwyczaić się do mroku i w tych pierwszych minutach zwykłe krzesło z bluzą przerzuconą przez oparcie wydawało mu się Babą Jagą, a otwarte drzwi szafy – topornym trollem na jej usługach… Brr! Lepiej o tym nie myśleć, zwłaszcza w tej chwili.
Cofnął się jeszcze o krok, ale wtedy znów coś zaszumiało. W ciemności pojawiły się lśniące czerwienią oczy. Dwa krwiste punkciki unosiły się ze trzydzieści centymetrów nad ziemią, na lewo od pnia najbliższego świerka. Wpatrywały się w niego, to podnosząc się, to opadając. Dokładnie tak, jakby ich właściciel próbował wyczuć, czy chłopak stanowi dla niego jakieś zagrożenie. Do uszu Wojtka dotarł świst powietrza, wciąganego przez nozdrza niewidocznego potwora. Zapach przerażonego chłopca sprawił, że oczy zastygły w bezruchu, dokładnie tak, jakby stwór szykował się do skoku.
Chłopiec próbował cofnąć się jeszcze bardziej, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nie myślał już o żółtej piłce ani o zbliżającym się roku szkolnym, chciał tylko jak najszybciej wziąć nogi za pas, ale te jakby wrosły w ziemię. Spojrzał w dół i ku swojemu zdziwieniu nie zobaczył trzymających go za kostki korzeni, tylko zwyczajne czerwone kalosze. Szelest stawał się coraz bliższy i głośniejszy, a strach wrócił ze zdwojoną siłą. Oczy znikły! Przez ułamek sekundy pomyślał, że napastnik uciekł, ale mylił się…
Z ciemności wyskoczył szary kształt, który wylądował tuż przed nim. Wojtek przewrócił się na ziemię z cichym piskiem. Zasłonił twarz przed ewentualnym atakiem, bojąc się, że tajemniczy potwór rozszarpie mu zaraz gardło, ale sekundy mijały i nic takiego się nie wydarzyło. Rozchylił powoli palce dłoni i spojrzał na siedzącego na trawie zająca, który obwąchiwał nieufnie jego kalosze.
Wojtek odważył się lekko zaśmiać.
– Jesteś tylko królikiem – rzucił na głos, dodając sobie otuchy.
Zając zmierzył go spojrzeniem lśniących czerwienią oczu, w których można było dostrzec cień złości. O ile zwykłe szaraki mogą w ogóle okazywać złość. Chłopiec wyciągnął w jego stronę rękę, chcąc pogłaskać go między wielkimi uszami. Zwierz nieufnie obwąchał dłoń i cofnął się nieznacznie, zaledwie o milimetr. Dał się dotknąć, ale tylko przez chwilę… A potem wbił swoje pożółkłe zęby w pulchną dziecięcą dłoń. To był ułamek sekundy! Wojtek cofnął rękę, ciągnąc za sobą wczepionego między kciuk a palec wskazujący szaraka, który za nic nie chciał puścić.
Już miał krzyknąć, już chciał wezwać pomocy, ale nagle poczuł się bardzo senny. Ostatkiem sił wstał z ziemi i przeszedł pięć chwiejnych kroków. Przez głowę przemknęła mu myśl, czy aby zające nie są jadowite? Nawet najgłupszy w jego klasie Kuba wiedział, że nie, i od razu wyśmiałby kogoś, kto tak twierdzi. W takim razie skąd ta senność i nagła słabość?
Zemdlał.
•
Gdyby ktoś szedł lasem porastającym stoki Klimczoka ostatniego dnia sierpnia lub pierwszego września, a nawet jeszcze jeden dzień później, zobaczyłby pewnie małego chłopca o rudych włosach idącego wśród drzew z nieobecnym wyrazem twarzy, zakrwawioną dłonią i zamkniętymi oczami. Dokładnie tak, jakby chodził we śnie. Ale czy we śnie można przejść siedem kilometrów krętymi leśnymi ścieżkami i nie obudzić się nawet wtedy, kiedy gałęzie szorują ci twarz, a nogi potykają się o korzenie?
Uważniejszy obserwator dostrzegłby jeszcze jedną postać, która poprzedzała chłopca o kilka kroków. Jedni mówiliby, że to zwyczajny zając beztrosko kicający przez las. Inni zaś widzieliby w nim zwodniczą bestię o pożółkłych zębiskach i świecących czerwienią oczach, ale ci albo spali, albo byli daleko stąd, albo jeszcze nie wiedzieli, że mogą widzieć takie rzeczy.
Zaginięcie dziesięcioletniego Wojtka zgłoszono dopiero pierwszego września, a wszystko to za sprawą matki chłopca, która w upojeniu alkoholowym oddawała się całonocnym igraszkom w domku nad Bystrą. Gdyby zgłoszenie napłynęło choćby godzinę wcześniej, ktoś mógłby zwrócić uwagę na rude dziecko idące przez lodowaty bród na Żylicy.
Ale nikt o nim nie słyszał, a Wojtka nie znaleziono ani dwa dni później, ani tydzień, ani miesiąc, ani nawet rok po jego zaginięciu.
•
Tymczasem zając o świecących czerwienią oczach wyszedł na trawiastą łąkę, skubnął kilka źdźbeł i ruszył przed siebie, zdradzając swoimi ruchami podniecenie, które zawsze odczuwał, zbliżając się do przycupniętej pod starym klonem chaty. Może tym razem znów go nagrodzi? Był tego pewien.
Za zającem na polanę wszedł umorusany, podrapany po twarzy i strasznie blady rudy chłopiec w poszarpanej zielonej kurtce i czerwonych kaloszach. Wyglądał jakby spał, choć w tym stanie raczej przypominał nieboszczyka, który postanowił przespacerować się w świetle księżyca razem ze swoim ulubionym piekielnym królikiem. Przepraszam, zającem!
Drzwi do chaty były otwarte i sączyło się z nich słabe światło. Właściwie była to jedynie poświata, którą mogły dostrzec wyłącznie sowy albo zające, ale tylko te o lśniących diabelskim płomieniem oczach. Zwierzak przycupnął w trawie, patrząc jak chłopiec dość nieporadnie zbliża się do chaty. Siła jego trucizny powoli słabła, więc dziecko w każdej chwili mogło się obudzić z transu, a tego na pewno by nie chciał. Ani ona.
W nocnej ciszy rozległo się ćwierkanie drozda. Zając nastroszył uszy, stając na tylnych łapach. Czarny ptak o jaskrawożółtym dziobie i takich samych obwódkach wokół paciorkowatych oczu sfrunął znikąd i wylądował na progu. Mógł wszystko zepsuć, a na to nie można było pozwolić. Szarak nastroszył sierść i obnażył pożółkłe kły, prychając na drozda, który, niewzruszony, nie ruszył się z miejsca.
Po chwili ptak wzbił się w powietrze, okrążył wciąż idącego w stronę chaty chłopca i dziabnął go w ucho. Wojtek drgnął i otworzył na moment oczy, patrząc przed siebie wciąż nieprzytomnym wzrokiem. Zając już miał zamiar skoczyć w jego kierunku i ugryźć go ponownie, ale wtedy stało się coś, co całkowicie go zaskoczyło.
– Zostaw go. – Z wnętrza rozległ się słaby skrzeczący głos. Zając natychmiast zatrzymał się w miejscu, umilkł również drozd. – Zajmij się cholernym ptakiem, chłopak i tak jest już mój.
Wojtek znów zapadł w dziwny trans i w ogóle nie zareagował na kolejne dziobnięcia drozda, który całą mocą starał się go obudzić. Zając, nie tracąc czasu i chcąc za wszelką cenę zadowolić swoją panią, zebrał garść kamieni i zaczął obrzucać nimi ptaka. Trzeba przyznać, że oba zwierzęta walczyły zawzięcie: drozd o obudzenie Wojtka, zając o zestrzelenie drozda; jednak koniec końców ostrzał zmusił tego drugiego do odpuszczenia i wzniesienia się wyżej.
Chłopiec wszedł do chaty, potykając się o próg i wylądował z łoskotem na podłodze. Przez chwilę nie działo się nic, potem przez otwarte drzwi zaczęła wydobywać się szara mgła, która przepłoszyła zająca z polany. Przysiadł na skraju lasu. Tylko on oraz drozd słyszeli krzyk, który wydał z siebie rudzielec. Ktoś, kto mieszkał w mrocznej chacie, zadał mu potworny ból. Przerażony zając uciekł głębiej w las.
Drozd jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu. Nikt oprócz niego nie widział, jak z chaty wybiega przerażony lis.