- W empik go
Błękitne szynszyle - ebook
Błękitne szynszyle - ebook
Kryminał jednej z najpoczytniejszych autorek czasów PRL.
Zanurz się w mrocznych zakamarkach PRL-u, gdzie jedno niewłaściwe spojrzenie może kosztować życie.
Kto mógł zabić w spokojnej willi dyrektora Euzebiusza Latko w małej Brzozowej? Prokuratorka Anna Świgoń i kapitan Sebastian Chmura muszą rozwikłać tę zagadkę, zanim zegar wybije północ. Pojawiają się też pytania: czy to na pewno było zabójstwo i kim jest tajemnicza kobieta uciekająca z willi?
To nie tylko kryminał milicyjny, to także psychologiczno-społeczna analiza PRL-u. Tutaj milicjanci są nie tylko stróżami prawa, ale i obiektami społecznej fascynacji.
Idealna dla fanów Joanny Chmielewskiej i Marka Krajewskiego!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-2273-1 |
Rozmiar pliku: | 724 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna Świgoń — prokurator, lat około 30, przez rodzinę i przyjaciół zwana Anitą. Urocza blondynka o jasnoniebieskich oczach, umiejących patrzeć surowo i przenikliwie.
Hieronim Świgoń — emerytowany sędzia, ojciec Anny; zajmuje się gospodarstwem domowym, stawia pasjanse i udziela córce dobrych rad.
Marcin Kir — dziennikarz, pisujący reportaże kryminalne, wysoki szatyn lat około 35, przyjaciel Anny.
Kamila Lubicz-Barska — kobieta energiczna i pełna zdecydowania, z zawodu prawniczka, przyjaciółka Anny.
Stasia — gosposia Kamili, bardzo jej oddana.
Sebastian Chmura — porucznik Milicji Obywatelskiej, niemal stale współpracujący z Anną, lecz nie zawsze zgadzający się z nią co do metod śledztwa.
Stanisław Tołuba — prokurator, przełożony Anny.
Romana Borkowa — kobieta w kwiecie wieku o ciemnobrązowych oczach; odziedziczyła po ojcu sklep futrzarski, który prowadził jej mąż.
Krzyś Borek — pięcioletni chłopczyk, lubiący bawić się w „Zimno, ciepło, gorąco”.
Pelasia — gosposia państwa Borków; osoba despotyczna, lecz o gorącym sercu, nie darząca jednak sympatią pani domu.
Alojzy Surkąt — ekspedient firmy „Etola”, człowiek elegancki w pewnym znaczeniu tego słowa. Lubi wodę kolońską „Jucht”.
Inżynier Chlipała — zaniedbuje swe właściwe i szacunku godne zajęcie, polegające na budowaniu domków jednorodzinnych.
Faustyn Rożek — adwokat od dawna już nie praktykujący. Cechuje go staroświecka galanteria w stosunku do kobiet, w rozmowie zaś używa, niestety, stale powiedzonka „tego, jak by tu powiedzieć...” — co irytuje Annę.
Euzebiusz Latko — emerytowany urzędnik magistracki; jak informuje tabliczka przytwierdzona do pnia sosny — właściciel willi pod numerem 15 przy ulicy Kwitnących Wrzosów w Brzozowej.
Adam — jak twierdzą w Brzozowej, garbuje nielegalnie skórki zwierząt futerkowych.
Staś Cichy — przywódca gangu brzozowskich włamywaczy.
Komendant Kalinka — komendant posterunku MO w Brzozowej. Nade wszystko ceni spokój.
Janek Mucha — zastępca komendanta Kalinki, młodzieniec energiczny i rwący się do działania.
Olga — aktorka i znakomita pieśniarka, kobieta o frapującej urodzie, znajoma Marcina Kira z lat dziecinnych.NOC NA ULICY KWITNĄCYCH WRZOSÓW
Deszcz lał bez przerwy od wielu godzin, zamieniając uliczki małej podwarszawskiej miejscowości w wartkie, głębokie strumienie. Plusk deszczu i głuchy szum sosen kołyszących się niespokojnie na wietrze tłumiły wszelkie inne odgłosy życia. Od czasu do czasu tylko przedzierał się przez świst wichury turkot kolejki łączącej Brzozową ze stolicą. Zdawało się, że czarne, gęste od chmur, deszczu i wiatru niebo dotyka wprost ziemi, przytłaczając swym ciężarem wszystko, co się na niej znajduje.
Ojcowie osiedla z uwagi na nikłe fundusze gromadzkie niezbyt troszczyli się o należyte oświetlenie uliczek, grząskich środkiem i tylko miejscami obramowanych płytami chodnika, lecz za to noszących nazwy dźwięczne i romantyczne: Dojrzałych Jabłoni, Wiosennego Poranka, Wesołych Szpaków, Kwitnących Wrzosów — oraz inne temu podobne ku czci różnorakiej flory i fauny, zarówno dziko rosnącej, jak i kultywowanej. Latarnie stały tu w dużych od siebie odległościach, a za oświetlenie przechodniom służyły przeważnie jasne prostokąty okien domków i willi, skrywających się za drucianymi siatkami, sztachetkami i żywopłotami małych ogródków.
Okna gasły jednak o tej porze jedno za drugim; nie miały już zresztą komu świecić. Mieszkańcy wrócili na ogół dawno do swych domowych siedzib i teraz pokładli się spać, by wczesnym rankiem z nowymi siłami stawiać czoło trudnościom, związanym z dostaniem się do miejsca pracy.
W miarę jak coraz bardziej nieprzeniknione ciemności zatapiały Brzozową, pogrążając ją wciąż głębiej i głębiej na dno nocy, niby na dno tajemniczego jeziora, które znika nie wiedzieć gdzie z nastaniem dnia — mężczyzna, patrzący przez okno jednej z will przy ulicy Kwitnących Wrzosów, poddawał się złudzeniu, że wraz z owym domkiem, służącym mu za schronienie, odpływa od jakiegoś zbawczego lądu, niby na pokładzie kruchej barki w nieznaną dal burzliwego morza.
Czuł dziwny, nieprzyjemny niepokój. Zdenerwowanie, wywołane rozmową z człowiekiem, który dopiero co odszedł, dawało jeszcze znać o sobie. Chociaż człowiek ten wsiąkł już w noc i wichurę, mężczyzna przy oknie wpatrywał się nadal w ciemność, jak gdyby spodziewał się, że ona może wyda mu tajemnicę myśli przeciwnika i rozszyfruje sens niektórych słów, które padły przed chwilą. W pewnym momencie mężczyzna odwrócił się niechętnie od okna. Czegóż właściwie miałby się bać? Wszystko ma tak dokładnie i roztropnie ułożone, że niczyje groźby nie są w stanie zahamować biegu wydarzeń. Za kilkanaście godzin... Już tylko kilkanaście godzin dzieli go od progu, który przekroczy jako całkowicie wolny i niezależny człowiek. Jeszcze kilkanaście godzin... Ten okres wydał mu się nagle bardzo długi, długi jak miesiąc lub rok. Albo jak połowa życia. Zląkł się. A może cofnąć się?
Ogarnął wzrokiem pokój, który stanowił tak rażący kontrast z zaciętą walką żywiołów, toczącą się na dworze. Było tu przytulnie i ciepło, urządzenie świadczyło o zamożności i dobrym smaku gospodarzy mieszkania. Niepokój jednak jak by przenikał przez cienkie ściany i kruche szyby, zmuszając mężczyznę do nerwowego krążenia dookoła stołu, na którym widniały jeszcze resztki nie sprzątniętej kolacji. Mrugnęło światło i żarówki zaczęły żarzyć się mdłym, pomarańczowym blaskiem. Wzruszył ramionami. Zdarza się przecież, zwłaszcza podczas niepogody. Po prostu elektrownia zmniejszyła napięcie lub wichura uszkodziła któryś z przewodów. Co to? Czy ktoś puka do okna? Odruchowo sięgnął do kieszeni, aby wyczuć dłonią gładką, chłodną powierzchnię rewolweru. Jeszcze raz coś uderzyło w szybę. Podbiegł. Mignął białawy cień. Odetchnął z ulgą. Pewno zabłąkana sowa, wypłoszona ze swej dziupli przez ulewę, leciała na oślep i uderzyła skrzydłami w okno. Po dachu coś załomotało: prawdopodobnie odłamana przez wiatr sucha gałąź wysokiej sosny, ocieniającej dom. Mężczyzna drżał. Podniósł rękę do czoła i poczuł, że jest mokre od potu. To do niczego, nie wolno tak. Dziś, jak nigdy, musi trzymać nerwy na wodzy. Cokolwiek by bowiem postanowił, to jeszcze nie koniec gry, jeszcze nie świt. Z kilkunastu godzin prowadzących go do celu te obecne godziny nocne ważą najwięcej.
Oderwał się jaszcze raz od okna, podszedł do stołu, ujął drżącą ręką karafkę z nie dopitą nalewką, napełnił spory kieliszek i wychylił jednym łykiem do dna. Miłe ciepło alkoholu zgasiło wewnętrzny dreszcz.
Zabrzęczał telefon, dziwnie krótko, raz za razem. Mężczyzna podszedł i podniósł słuchawkę. Odpowiedziała mu głucha cisza.
Z sąsiedniego pokoju jasny, metaliczny głos kobiecy zapytał:
— Kto to dzwonił?
— Nikt — odpowiedział mężczyzna, starając się zapanować nad głosem — chyba wiatr zerwał druty. Telefon nie działa.
— Ojej, to niedobrze... Poczekaj, zaraz tam przyjdę, włożę tylko pończochy. Jak na złość oczko poleciało...
Mężczyzna mruknął coś pod nosem — równie dobrze mogło to oznaczać odpowiedź, jak przekleństwo pod adresem wiatru, który pozbawił go łączności ze światem.
— Ale dlaczego jego jeszcze nie ma? Powinien już być. Robi się późno... Wpół do dwunastej mamy ostatnią kolejkę do Warszawy — dobiegł znów głos zza drzwi.
Wzruszył ramionami, nic nie odpowiadając. Rozmowa z oczekiwanym człowiekiem wróżyła również raczej gwałtowny przebieg. Już taki ten dzień — a właściwie ta noc. Poczuł się jak mistrz szachow rozgrywający partię jednocześnie z kilkoma przeciwnikami. Uśmiechnął się zadowolony z siebie.
Nagle rysy jego przybrały wyraz napięcia. Z czujną uwagą wsłuchiwał się w odgłosy płynące z ulicy. Wskroś szumu ulewy i świstu wiatru dobiegł go warkot motoru. Jakiś samochód przedzierał się przez strumienie wody, rwące jak rzeka środkiem gliniastej drogi. Mocne reflektory wydobyły z ciemności fragment parkanu przeciwległej posesji, prześliznęły się po ciemnych, mokrych pniach drzew, prześwietliły koronkową siatkę, utkaną z gołych prętów krzewów i po chwili zgasły. Samochód zatrzymał się przed furtką. Cicho klasnęły drzwiczki wozu, zatrzaśnięte pewną ręką.
Oczy mężczyzny patrzącego przez okno nabrały wyrazu zdumienia. Podszedł do drzwi wejściowych w małym przedpokoju i przekręcił kontakt. Na zewnątrz, nad wejściem do willi zapaliła się lampa w kształcie staroświeckiej, kutej latarni i oświetliła ścieżkę prowadzącą do bramki, wyłożoną kamiennymi płytkami i obrzeżoną krzakami porzeczek. Zgrzytnęły zawiasy furtki.
Mężczyzna, przyłożywszy oko do wizjerki w drzwiach bacznie przyglądał się postaci zmierzającej ku willi i pochylonej nieco do przodu pod naporem wichury. Gdy uniosła twarz i padł na nią snop światła znad wejścia, całą siłą woli stłumił okrzyk. Postać znajdowała się już przy schodkach małego tarasu, zdobiącego front domku.
Niemal jednym susem uskoczył do pokoju, gdzie przebywał poprzednio, i szarpnął drzwi, zza których dobiegał kobiecy głos. Energicznym szeptem wydawał rozkazy:
— Natychmiast na górę. I siedź tam. Nie schodź w żadnym wypadku. Rozumiesz? I zamknij się... Póki cię nie zawołam...
Ledwo zdążył popchnąć kobietę ku schodom prowadzącym z sionki na górę, gdy już pukano do drzwi. Zawahał się. Może nie otwierać wcale? Niepotrzebnie zdradził się, zapalając to światło nad wejściem. Alarmująco, natarczywie zadźwięczał dzwonek.
Z nagłym zdecydowaniem otworzył na oścież drzwi wejściowe. Fala deszczu i wiatru wdarła się w ślad za postacią w nieprzemakalnym płaszczu i smagnęła mężczyznę przenikliwym zimnem. Zadrżał, a postać, którą wpuścił, bez słowa wyminęła go i skierowała się do stołowego pokoju.
Tak bardzo zajęci byli rozmową, że nie dosłyszeli zapewne, jak cicho otworzyły się drzwi wejściowe i ktoś przystanął w przedpokoju, przysłuchując się dość gwałtownej wymianie zdań. Nowy gość nie wszedł jednak do stołowego. Nie miał widocznie zamiaru przeszkadzać. Zagadkowy uśmiech błąkał się po jego twarzy, a oczy błyszczały złośliwie.
Nie świeciło się już żadane okno w Brzozowej prócz tego jednego w willi przy ulicy Kwitnących Wrzosów, gdy samochód ruszył sprzed furtki. Zakręcić było trudno. Bajora ukrywały głębokie doły, wyrwy i koleiny w gliniasto-piaszczystej mazi. Automobilista sprawnie wszakże pokonał te przeszkody. Promień reflektora prześliznął się raz jeszsze po siatce ogrodzenia, po nie domkniętej, kołyszącej się gwałtownie na wietrze furtce, po sośnie rosnącej tuż za płotem i po przybitym na jej pniu przepisowym szyldziku:
BRZOZOWA,
UL. KWITNĄCYCH WRZOSÓW NR 15,
WŁ. EUZEBIUSZ LATKO
Wzrok kierowcy, jakkolwiek pochłonięty walką z ciemnością słotnej nocy, dostrzegł ten szyldzik i zatrzymał się na nim przez chwilę. Rozległ się cichy, drwiący śmiech. Zabrzmiał jednak gorzko i załamał się. Rozpryskując z szumem wodę kołami, samochód ruszył w powrotną drogę. Fale deszczu zamknęły się za nim, niby teatralna kurtyna na znak, że przedstawienie skończone — i znów stworzyły szczelną, choć ruchomą ścianę. Bajora wygładziły się, wessały w siebie ślady kół i znów już tylko strugi deszczu siekły ich zmąconą powierzchnię ostrymi bryzgami.
Jedyny na całą okolicę jasny prostokąt okna w willi wyglądał niepokojąco: jak gdyby tą opiekuńczą, zbawczą jasnością wśród okalającej czerni ktoś bronił się przed koszmarem bezsennej, samotnej nocy u kresu jesieni.
Po upływie pewnego czasu drzwi w willi uchyliły się. Kobieta, stojąca na progu, jak by zawahała się przed zanurzeniem się w odmęt deszczu, wiatru i nocy. W ręku niosła walizkę, chyba nie lekką, gdyż przechylała się pod jej ciężarem. Ruszyła, nie oglądając się za siebie. Na ścieżce przyśpieszyła jeszcze kroku i zaczęła prawie biec, nie zważając, że wiatr szarpie poły jej płaszcza i niedbale zawiązany w pośpiechu szalik, że nogi grzęzną raz po raz w ziemi, ześlizgując się z wąskiego chodniczka.
Okno świeciło się jeszcze wówczas, gdy człowiek, którego spodziewano się tu o wiele wcześniej, z pośpiechem, krokiem pewnym, jak by nie obca mu była krótka ścieżka między krzakami porzeczek, zmierzał w stronę willi pod numerem piętnastym. Otwarta furtka nie zdziwiła go. Zastanowiły go natomiast uchylone drzwi wejściowe, gdyż przystanął, namyślając się, czy ma skorzystać z tego jawnego zaproszenia i po prostu wejść, czy jednak wypada zapukać lub zadzwonić. Wzruszył lekko ramionami, wszedł i zawołał półgłosem:
— Cóż to tak wszystko na oścież pootwierane?
Nikt mu jednak nie odpowiadał, choć smuga światła wskazywała, że w pokoju stołowym ktoś jeszcze czuwa. Pchnął drzwi i spojrzał zmieszany na człowieka, z którym miał nieprzyjemne i trudne sprawy do uregulowania.
Również otwarte drzwi zastała rano pewna kobieta, trudniąca się praniem. Miała męża pijaka i dwóch synów w szkole, którym musiała zapewnić utrzymanie, przyodziewek oraz książki do nauki. Regularnie co dwa tygodnie, w poniedziałki rano, zgłaszała się do tego domku po bieliznę. Roboty nie było dużo ale płacono jej dobrze, więc obowiązki swoje Franciszka Wróblowa spełniała sumiennie.
Gdy weszła i nikt się nie odezwał na grzeczne „dzień dobry”, szła dalej, nieco speszona, lecz pamiętna, że dziś koniecznie musi namoczyć bieliznę, bo ma zamówioną kolejkę w maglu na pojutrze.
Już po kilku minutach głośno i niecierpliwie dobijała się do drewnianego domku naprzeciwko, którego mieszkańców znała — ach, bo kogóż by nie znała w Brzozowej, mieszkając tu od dwudziestu lat!
— Panie mecenasie, panie mecenasie! — wołała głosem pełnym trwogi.
— O, pani Wróblewa?! A cóż to się stało? Pewno mąż znów nabroił, co? — zrzędził staruszek mecenas, już na emeryturze, człapiąc i szurając pantoflami po sionce.
— Oj, panie mecenasie... Coś... coś okropnego! O mój Boże, co za nieszczęście! Ani tchu złapać nie mogę! Tam... — wskazała dłonią domek przeświecający skroś burych pni wesołym, różowym tynkiem — tam... trup. Ten, co tam niby mieszkał, derektor, czy jak. Zabity. Trzeba po milicję. Telefonować trzeba... zaraz.KAMILA NIE BOI SIĘ CIEMNOŚCI
Prokurator Anna Świgoń wybiegła szybkim krokiem do pokoju, w którym urzędowała wraz z kilkoma kolegami i koleżankami i natychmiast wykonała szereg czynności świadczących wymownie o jej wybitnie złym humorze. Gwałtownym ruchem przysunęła do siebie aparat telefoniczny, a gdy centrala dawała bez przerwy sygnał „zajęte“, trzasnęła słuchawką tak mocno o widełki, aż zapłakana kobiecina, składająca przy sąsiednim biurku zeznania na okoliczność pobicia się z mężem, podskoczyła na krzesełku. Następnie prokurator Świgoń zaczęła wrzucać i wpychać bezładnie do teczki różne urzędowe akcesoria w rodzaju formularzy i pieczątek oraz drobiazgi ściśle prywatne, jak puderniczkę, grzebień, papierośnicę, chusteczkę. Wszystko to musiało zmieścić się w teczce, Anna uważała bowiem, że torebka w ręku obywatelki prokuratora obniża prestiż przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości. Teczka, to co innego. A co się w niej mieści, to już niech nikogo nie interesuje. Wieczne pióro spadło z hałasem na podłogę. Trzasnęła szuflada zhyt mocno pchnięta energiczną małą ręką.
— Co ci jest? Cóżeś taka zła? — zapytała koleżanka unosząc głowę znad grubej teczki z aktami.
Spod grzywy jasnych włosów, przyciętych na „kotkę“, spojrzały na pytającą duże, niebieskoszare oczy, przejrzyste jak akwamaryna i niebezpiecznie w tej chwili błyszczące. Mały, trochę zadarty nos poruszał się nerwowym, nieznacznym ruchem, jak gdyby węszył coś podejrzanego.
— Kiedy Anita jest zła, rusza nosem jak królik — śmieli się koledzy.
— Niedocieczoną zagadką naszej prokuratury jest problem, w jaki sposób tyle złości mieści się w tak drobnym ciele... — bąknął, pozornie obojętnie, kolega urzędujący opodal i wrócił do przerwanego zajęcia, polegającego na przesłuchiwaniu zażywnego grubasa, oskarżonego o korumpowanie aparatu podatkowego przy pomocy tak zwanych libacji.
Anita popatrzyła na niego z niesmakiem, po czym pochyliła się w stronę koleżanki i informowała ją pólgłosem, nie przestając pakować teczki:
— Rozumiesz, wzywa mnie Tołuba i powiada: „Koleżanko... tu jest taka sprawa, którą chcę wam przydzielić, hm... hm...“ — w tym momencie Anna, imitując znakomicie zgryźliwy ton i gestykulację zwierzchnika, zaczęła kręcić młynka palcami, wywołując wybuch śmiechu koleżanki i przysłuchujących się rozmowie dwóch kolegów. — Postękał, postękał, pewno mu znów wątroba dokucza, i wreszcie wydusił: „W Brzozowej popełniono — zdaje się, hm... hm... morderstwo. Właśnie telefonowano z milicji... Obejmiecie tę sprawę”. Ja mu na to, że dość mam trupów. Że dopiero co zakończyłam sprawę bandy Kucharka i dlaczego zawsze ja, kiedy jakaś paskudna okoliczność. No bo rozumiesz, pogoda pod psem, tlucz się do tej Brzozowej. Tam pewno trzeba się będzie namęczyć, a ja jak na złość umówiona jestem dziś z Marcinem w Spatifie, mają wyświetlać jakiś ciekawy, stary film. To on mi na to, oczywiście Tołuba, nie Marcin, że właśnie moje ostatnie sukcesy natchnęły go myślą, żeby powierzyć mi tę sprawę w Brzozowej, i na zakończenie jeszcze powiada: „Bo wy, koleżanko Świgoń, podobno obracacie się ostatnio w takich sferach, hm... hm... jak to powiedzieć, artystycznych, bywacie w wielkim świecie, a pewne okoliczności wskazują, że to morderstwo w Brzozowej dotyczy kogoś z takiego towarzystwa. Będzie wam hm... hm... łatwiej się zorientować niż komuś innemu”. Rozumiesz, już mu ktoś naplotkował o Marcinie. Cóż to, nie wolno mi do porządnego lokalu ze znajomym pójść, potańczyć? Na kefir do baru mlecznego mamy chodzić?
— Pracownika prokuratury cechować powinna skromność osobista — zacytował jeden z kolegów z udanym namaszczeniem fragment reprymendy prokuratora Tołuby, wygłoszonej do podwładnych na ostatnim zebraniu.
— Dobrze ci tak. Gardzisz względami wielbiącego cię szarego prokuratora, a oddajesz się płochym rozrywkom i podziwianiu sztuki nowoczesnej w towarzystwie dziennikarzy, i to w dodatku pisujących reportaże kryminalne. Masz za swoje. Zobaczysz, pewnego razu okaże się, że w poszukiwaniu tematu twój ukochany popełnił mrożącą krew w żyłach zbrodnię — znęcał się nad Anną sąsiad, odprawiwszy, w asyście milicjanta, grubasa usiłującego demoralizować urzędników podatkowych w celu pomnożenia zysków spółdzielni produkującej pineski. — Cha, cha! Mam nawet tytuł do gazety: „Marcin Kir zabijał piórem, a teraz zabił strzałem z pistoletu“...
Anna spojrzała wrogo na kolegę, którego zaloty rzeczywiście przyjmowała łaskawie, dopóki pewnego dnia nie zjawił się elegancki, wysoki szatyn i zasiadłszy przed nią swobodnie, nie poprosił o bliższe dane dotyczące napadu na spółdzielnię w Małej Wsi.
— Nie przejmuj się — pocieszała Annę koieżanka. — Jednak mimo wszystko powierzenie takiej sprawy Tołuba traktuje jako wyróżnienie...
Anna gotowa już była do drogi. Rzuciła okiem na zegarek i od progu zawołała:
— A gdyby Marcin telefonował, powiedz mu, że... jestem w terenie i że zatelefonuję do niego wieczorem.
Gdy po upływie mniej więcej godziny wysiadła z kolejki w Brzozowej, jeszcze raz przyszło jej na myśl kilka niepochlebnych określeń pod adresem prokuratora Tołuby. Nocna ulewa i wichura przeszły w mżawkę przejmującą nieprzyjemnym dreszczem. Stacyjka świeciła pustkami, nawet kasa mieszcząca się w drewnianym, szaro pomalowanym baraczku prezentowała zamknięte okienko z obiecującym napisem „zaraz wrócę“. Tylko przy kiosku z gazetami stało kilka kobiet rozmawiających z ożywieniem. Na widok zbliżającej się Anny umilkły. Dopiero później Anna miała się przekonać, iż w takiej miejscowości jak Brzozowa kiosk z gazetami stanowi zarówno jedno z głównych miejsc spotkań towarzyskich, jak i źródło wiadomości o wszystkim, co się dzieje w osiedlu, miejsce, którego nie sposób ominąć ani lekceważyć. Na razie potrzebowała tylko informacji, którędy najbliżej można dotrzeć do ulicy Kwitnących Wrzosów.
Oczy kobiety o siwych włosach, lecz niestarej jeszcze twarzy, urzędującej za rozsuwaną szybką, rozbłysły żywym zainteresowaniem. Siedzący jednak obok mężczyzna o ostrym spojrzeniu i suchym profilu nie pozwolił jej dojść do słowa. Informował Annę:
— Pójdzie pani tą ścieżką nad torem, potem trzeba skręcić w lewo, przeciąć na ukos polankę i zaraz na prawo zaczyna się Kwitnących Wrzosów — po czym na znak, że powiedział wszystko, co mu wiadomo w tej sprawie, zasunął szybkę dość nieuprzejmym gestem.
Odprowadzana przez pełne ciekawości spojrzenia kobiet plotkujących koło kiosku, Anna podążyła we wskazanym kierunku.
Brzozowa, popularne miejsce niedzielnych wycieczek warszawiaków w wiosenne i letnie dni aż do późnej jesieni, dziś sprawiała przygnębiające wrażenie. Zrudziałe i sczerniałe ogródki nie kryły przed okiem przechodnia domków, z których niejeden, budowany przed wieloma laty, dopraszał się remontu. Po drodze i po leśnych polankach wiatr roznosił śmiecie i strzępy papierów, pozostałe jeszcze po wycieczkowiczach. Wśród tego wyszarzałego otoczenia, z którego jak by zmyto czy starto barwę i połysk, jaskrawo rzucały się w oczy nowe wille, urzędowo zwane „domkami jednorodzinnymi”. Niektóre z nich były skromne, nieduże, budowane oszczędnie, inne starannym, czasem luksusowym wykończeniem, solidnym ogrodzeniem, przybudowanym garażem czy telewizyjną anteną na dachu świadczyły, że właściciele ich i mieszkańcy nie muszą się zbytnio liczyć z pieniędzmi.
Już z daleka Anna zorientowała się, który z domków jest celem jej wyprawy. Należał raczej do tej drugiej kategorii budownictwa. Zgrabny eternitowy dach przykrywał różowo tynkowany budynek, kraty w oknach tworzyły wytworny ornament. Samo kosztowne, solidne ogrodzenie na podmurówce Anna wprawnym okiem oceniła na wiele dziesiątków tysięcy złotych. Miała doświadczenie: jedna z poprzednich jej spraw dotyczyła nadużyć w spółdzielni budowlanej.
Na drodze przy bramoe stał wóz milicyjny. Gdy Anna pchnęła półotwarte drzwi wejściowe, obłożone z obu stron dębowymi płytami rzeźbionymi w płaskie kwadraty, wydało jej się, że w domku jest chłodniej niż na dworze.
Krzątała się już tu cała ekipa śledcza. Snuli się ostrożnie, aby czegoś nie poruszyć niepotrzebnie, daktyloskop, fotograf, milicjanci w mundurach i po cywilnemu. Przy stole siedział lekarz i pisał coś w swoim notesie.
Mdłe, szarawożółte światło przenikało przez szerokie okna i mieszało się z blaskiem palącego się nad stołem żyrandola, powlekając cały pokój i twarze znajdujących się tu ludzi jakby patyną kurzu. Wnętrze sprawiało wrażenie, że lokatorzy domku właśnie się wyprowadzają lub szykują do odjazdu w wielkim pośpiechu. Tu wywrócone krzesło, ówdzie wysunięta szuflada z wysypującą się na kosztowny dywan zawartością, otwarty kredens, odsunięty od ściany, rozlana na obrusie nalewka z przewróconej karafki — wszystko to świadczyło, że pokój musiał być widownią nie lada zamieszania. Nieruchomo spiętrzone rzeczy i sprzęty przypominały lawę zakrzepłą po wybuchu wulkanu.
Do tego świata rzeczy nieruchomych należał również kształt ludzki, zastygły przy stole w pozie człowieka bardzo zmęczonego: skrzyżowane na brzegu stołu ramiona wspierały ociężałą głowę, jak gdyby usnął, zasłoniwszy w ten sposób oczy przed rażącym światłem, spływającym na niego z żyrandola.
Kobieta, która wkroczyła w to wnętrze stanowiące jeszcze niedawno czyjś dom, przesiąknięty atmosferą uczuć, myśli, upodobań i spraw jego mieszkańca czy mieszkańców, a od dziś noszące oficjalną nazwę „miejsce przestępstwa“ — nie była już ową Anitą rozbijającą w pasji urzędowy aparat telefoniczny i pełną pretensji do zgryźliwego szefa. Jak gdyby i na nią podziałała znana jej urzędowa krzątanina: przedzierzgnęła się z miejsca w prokurator Świgoń, przez niektórych lubianą, przez wielu cenioną, choć wiadomo było powszechnie, że gdzie Anna Świgoń, tam kłopoty. Nie lubi niedokładnej roboty, jest złośliwa i zbyt często ma swoje zdanie — a co gorsza przeważnie miewa rację.
— Co zdążyliście już stwierdzić? — zapytała Anna, witając się z obecnymi.
Porucznik Sebastian Chmura miał minę zakłopotaną.
— Coś niecoś wiemy, ale właściwie nic jeszcze nie wiemy... Pozorowane samobójstwo.
— No tak... — Anna szybkim spojrzeniem ogarnęła nieład dookoła. — Wygląda na to, że toczyła się tu jakaś walka. Albo że ktoś uciekł, a przedtem czegoś gorączkowo szukał. Czy znaleźliście przy nim broń?
— Tak, leżała obok na dywanie. Rura nierejestrowana, kaliber 7,65. Sprawdzaliśmy już. Do telefonu musieliśmy na posterunek jeździć, bo tu przewody telefoniczne zostały uszkodzone.
— Celowo, czy przypadek?
— Przypuszczamy, że nocna wichura, chociaż, bo ja wiem... Zerwane między słupem i domem już na terenie posesji.
— Wykluczam samobójstwo — odezwał się mrukliwie doktor Jarząbek. — Strzał wprawdzie z bliska, ale nie z odległości zasięgu własnego ramienia. Prosto w serce. Śmierć natychmiastowa.
— Na rewolwerze są tylko ślady palców zabitego — wtrącił się daktyloskop, nie przestając oglądać wszystkich miejsc i rzeczy w pokoju, które mogłyby mu dostarczyć materiału. Gdy tylko coś zauważył, dopadał zdobyczy niczym pies myśliwski zwierzyny i rozpoczynał, jak to Anna nazywała, swoje „czary“.
— Już to wiecie? — głos Anny zabrzmiał sceptycznie.
— A no my tu już od ósmej siedzimy. My musimy szybko działać — porucznik Chmura patrzył kpiąco na Annę.
Dochodziła pierwsza, a przyjemnie wytknąć opieszałość prokuraturze, z którą nie brak nigdy sporów o kompetencje. Siedzą przy biureczku i mądrzą się, a ty, człowieku, ganiaj — noc, nie noc, upał czy mróz — i znoś im w zębach dowody, w których przebierają potem jak w ulęgałkach i jeszcze mają się za coś lepszego od milicji.
Anna pominęła przytyk pełnym godności milczeniem i zadała jeszcze jedno zasadnicze pytanie: — Kto to jest? — wskazując na skurczony ludzki kształt przy stole.
Chmura wzruszył ramionami.
— Otóż to. Nie wiadomo. Żadnych papierów ani dokumentów przy nim nie znaleźliśmy, w całym domu też nie ma ani skrawka jakiegoś bodaj rachunku za elektryczność czy telefon, starego listu, no, czegokolwiek ze szpargałów, jakie znajdują się w każdym przyzwoitym mieszkaniu.
— A kto jest w tym domu meldowany? — pytała Anna dalej od niechcenia, szukając zawzięcie papierosów, które oczywiście zapodziały się gdzieś w teczce.
Chmura z gotowością wyciągnął własną paczkę morskich i poczęstował Annę, myśląc niechętnie, że w jej obecności sam się nieraz czuje, jak gdyby coś przeskrobał, kiedy tak popatrzy tymi swoimi przezroczystymi oczami. A taka ładna. Nie mogłoby toto zostać ma przykład ekspedientką w sklepie albo niech by już nawet gwiazdą filmową. Prokurator — czy to zawód dla kobiety? Poszukał wzrokiem komendanta posterunku w Brzozowej, niemym gestem wzywając go na pomoc.
— Nie-eja-aki E-euzebiusz La-atko, emeryt... — komendant Kalinka lekko się jąkał.
Ten feler wymowy pozbawił go widoków awansu w stolicy, uważano jednak, że w Brzozowej to żaden mankament. Poza tym był bowiem człowiekiem solidnym i godnym zaufania. Osiadłszy wszakże w Brzozowej, za rzecz najważniejszą uznał spokój. Nie bardzo lubił, gdy ktoś, jak to nazywał, „zawracał mu głowę” prosząc posterunek o interwencję. W domu dość miał owego „zawracania głowy”: żona pracowała jako ekspedientka w spółdzielni, gdyż milicyjna pensja nie bardzo wystarczała na obsprawienie czwórki dzieci, i komendant Kalinka często musiał znikać ze służbowego pokoju, przekształcając się w przyległym pomieszczeniu mieszkalnym w niańkę, gospodynię i korepetytora.
Za to jego zastępca, młody, energiczny, ruchliwy blondynek, Janek Mucha, lubił „rozróbki”. Chętnie uzupełniał wyjaśnienia szefa:
— Będzie temu ze cztery lata, jak Euzebiusz Latko zameldował się w tym domu, świeżo ukończonym. Starszy, siwy jegomość. Miał wtedy 67 lat. Spokój był, więc nie mieliśmy żadnej okazji, żeby sprawdzić, czy on tu mieszka, czy jeszcze kto... Dom wyłączony spod kwaterunku, może właściciel i sam mieszkać. Nasz posterunek daleko. Wiecie, dość mamy kłopotów pod bokiem, z chuliganami w naszej knajpie „Pod Topolą“...
— Ale to nie jest ten, co się meldował? — upewniała się Anna. Nie miała zbyt wygórowanego pojęcia o skrupulatności milicji w zakresie prowadzenia meldunków.
— Ach nie, skądże...
Właśnie w tej chwili fotograf przy pomocy jeszcze jednego milicjanta obrócił ciało zabitego twarzą ku światłu. Na tę chwilę czekał również doktor Jarząbek, żeby przeprowadzić dokładniejsze badanie. Wszyscy zbliżyli się do stołu. Serce Anny zabiło żywiej. Znała te momenty, gdy podświadomie, owym szóstym zmysłem, który koledzy nazywali „węchem“, wyczuwała, iż śledztwo wkracza w fazę niezwykłą i interesującą. Przystojna męska twarz czterdziestokilkoletniego człowieka nie utrwaliła wyrazu grozy, strachu czy bólu, zwykłego w takich wypadkach. Twarz ta, w otwartych piwnych oczach i uniesionych nad nimi brwiach, w liniach półotwartych ładnie zarysowanych ust, w skurczu mięśni wokół nich, wyrażała wielkie zdumienie. Wyglądało to tak, jak gdyby człowiek ten w ostatniej chwili swego życia wykrzyknął jakieś pytanie, na które odpowiedź stanowiła kula. Ciemne, lekko falujące włosy przyprószone na skroniach siwizną opadły kosmykami na blade, wysokie czoło i nadawały obliczu zamordowanego czy też samobójcy wygląd bezradny i żałosny. Ubranie miał na sobie eleganckie, modnie uszyte, białą koszulę przecinał gładki krawat wyglądający na zagraniczny.
— Przystojny facet — bąknął Chmura.
— E-elegant... T-tak... Ot, i n-na co t-to mu przyszło — zauważył filozoficznie komendant Kalinka.
— Samobójca nie może mieć takiego wyrazu twarzy — rzeczowo orzekł doktor Jarząbek.
Wszyscy mimo woli sciszyli głos, jak by krępowali się zdziwionego spojrzenia nieboszczyka.
— No, róbcie, co trzeba i dalej do pracy! — zawołał porywczo Chmura.
Anna, milcząca dotychczas, tarła w zamyśleniu czoło. Jeszcze raz pytała obecnych:
— Więc jak, czy nikt z was, to znaczy z tutejszych pracowników posterunku, nie widywał tego człowieka, bo ja wiem, na ulicy czy na stacji?
Sierżant Janek Mucha wzruszył ramionami.
— To raczej nikt z miejscowych, w każdym razie nikt ze starych mieszkańców, co to każdy ich zna.
Anna zwróciła do Chmury twarz pełną napięcia:
— To... — wskazała ręką na bałagan panujący w pokoju, a potem na twarz nieżyjącego, która w błysku flesza nagle jak by ożyła, by potem znów zapaść w kamienną szarość — i to nie pasuje do siebie. — Gdy Chmura spojrzał na nią pytająco, dodała: — On nie walczył. Tu nie było walki.
— Myślisz, że rabunek? — Chmura i Anna byli ze sobą na „ty“, często bowiem stykali się służbowo, a szczególnie zbliżył ich długi okres trudnych dochodzeń w sprawie owej bandy Kucharka.
— Chodź, obejrzymy mieszkanie — powiedziała wymijająco Anna i skierowała się do drugiego pokoju.
Pod ścianą stał tu szeroki, dwuosobowy tapczan. Wewnątrz znajdowała się pościel na dwie osoby. Otwarta na oścież ścienna szafa zawierała jednak niewiele garderoby męskiej — dużo za to kobiecych fatałaszków. Rozmiar sukienek wskazywał, iż nosząca je osoba figurę ma szczupłą i wzrostu jest raczej niskiego. Sporo rzeczy musiano stąd zabrać. Dowodziły tego porzucone na podłodze obok szafy ramiączka. Jakaś para pantofli nie zmieściła się już może w walizce, może uznana została za „tę gorszą“, bo ciśnięta w kąt ukazywała podniszczone podeszwy i ostre, wysokie obcasiki oblepione błotem. Para nylonów zwisała smętnie na klamce drzwi.
Anna zatrzymała się przed toaletką, której powysuwane szufladki prezentowały tak zwany groch z kapustą — nie zawierały jednak niczego, co mogłoby dopomóc w ustaleniu nazwisk, czy rodzaju zajęcia lokatorów dziwnego mieszkania. Żadnej notatki, żadnej fotografii, ot, jakieś damskie akcesoria: grzebyki, lokówki, chusteczki, przybory do szycia i manicure. Pod lustrem cała bateria słoików, puderniczek, kredek, flakonów z zagraniczną wodą kwiatową o różnych zapachach świadczyła, iż kobieta korzystająca z tego lustra lubiła poświęcać wiele uwagi swojej powierzchowności.
— Uciekała — mruknął Chmura.
— Tak... — odpowiedziała przeciągle Anna. — Ale to nie była elegancka kobieta.
— Skąd wiesz o tym? — uśmiechnął się sceptycznie.
— Naprawdę elegancka kobieta, o ile ją oczywiście na to stać, a tę było chyba stać, używa zawsze jednego rodzaju perfum. Ta zaś ma pieniądze i nie umie ich używać.
— Wskazówka dla śledztwa.... — zażartował Chmura.
— Wszystko może się przydać — odpowiedziała Anna, z triumfem podnosząc z serwetki ciemny kobiecy włos. — Schowaj sobie na pamiątkę.
Rzuciła jeszcze pobieżnie okiem na dość frywolne francuskie sztychy, porozwieszane na ścianach, na puszysty, perłowego koloru dywan, zajmujący całą prawie podłogę, i skierowała się dalej w głąb domku.
— Ale sobie ludzie mieszkają... — pełna melancholii zazdrość brzmiała w westchnieniu Janka Muchy postępującego w ślad za Anną i porucznikiem Chmurą.
Przy dalszych oględzinach nie znaleziono właściwie nic ciekawego. Wyraził to dosadnie Chmura jednym słowem:
— Guzik.
— I właśnie to jest najbardziej interesujące — kategorycznie oświadczyła Anna, otrzepując ręce z kurzu po oględzinach piwnicy.
— Co masz na myśli?
— Jeżeli znajdziesz odpowiedź na pytanie, dlaczego w domu tym nie ma zapasu kartofli ani koksu na zimę, to sądzę, że bardzo ułatwisz sobie śledzwo... — mruknęła złośliwie Anna. — Tylko pośpiesz się.
Chmura poczuł się urażony. Ta Anna zawsze wyskoczy z jakimś babskim chwytem. Machnął lekceważąco ręką: może nie zdążyli jeszcze, może chwilowo nie mieli pieniędzy? Nie ma czasu teraz na takie głupstwa. Trzeba przesłuchać parę osób, które mogą coś ciekawego powiedzieć, i Anna o tym wie.
Szary zmrok niepostrzeżenie zgęstniał za oknami. Anna poczuła głód.
— Wiesz co, ty teraz weź sobie ną warsztat, kogo tam chcesz przesłuchać, a ja pójdę coś zjeść.
— Do „Bachusa“?
Anna zaprzeczyła ruchem głowy, zaświtał jej bowiem pewien pomysł.
— Mam tu takie swoje prywatne chody... — uśmiechnęła się tajemniczo. — A mecenasa Rożka, tego, co tu naprzeciwko mieszka, pozostawcie mnie, dobrze?
Chmura zdziwił się. Skąd to już Anna wie, że taki mieszka naprzeciwko?
Wczesny, półjesienny i półzimowy zmierzch mieszał w swym tyglu zielony mrok lasu, szarobłękitną ciemność nieba i drżącą, płową, jak by nieśmiałą poświatę pozapalanych już latarni i rozświetlonych okiennych prostokątów i kwadratów. Pustawe przed południem uliczki ożyły: wracali ludzie z pracy, starsza młodzież ze szkół i uczelni. Twarze ich, niedostrzegalne w ciemnościach, czasem na chwilę tylko wydobywające się z mroku białawą plamą, nie mówiły Annie nic. Może by i potrafił ktoś z nich odpowiedzieć na dręczące ją pytania, ale Anna wiedziała, że dopiero długotrwałe śledztwo wyłowi z tej obojętnej masy ludzkiej jednostki, których powiązania z różowym domkiem każą jej zainteresować się ich losami, charakterem i wyglądem.
Chwilowo zmierzała do jednego z domków rozsianych po obszernym lesie, wśród którego pobudowano osiedle Brzozowa. Miała zamiar nie tylko posilić się tu. Chciała się także czegoś dowiedzieć. Mecenas Kamila Lulbicz-Barska, przyjaciółka Anny z czasów szkolnych i studenckich, mieszkająca w Brzozowej od lat, może dużo wiedzieć o obyczajach tutejszych mieszkańców.
Dom, przed którym po pewnym czasie stanęła Anna, należał do dawnych budowli Brzozowej. Postawił go parę lat przed wojną nieżyjący już obecnie ojciec Kamili. Teraz Kamila mieszkała tu ze swoją matką-staruszką. Szare mury obrastał gęsto bluszcz przemieszany z dzikim winem. Nowe, solidne ogrodzenie z masywną bramą i podwójną koroną drutów kolczastych świadczyło, że Kamila nie szczędzi kosztów i dba o utrzymanie w należytym stanie rodzinnej siedziby.
Furtka była lekko uchylona. Anna pchnęła ją i starannie wygracowaną ścieżką szła w kierunku ganku wspartego na niemodnych kolumnach, jak w starym dworku. Z boku rozlegało się zaciekłe ujadanie psów. Sądząc po głosach, musiały to być potężne psy, Anna słyszała, jak z wściekłością szarpią łańcuchy, widocznie wiążące je przy budzie. Uchyliło się okno na parterze i zaniepokojony głos kobiecy zawołał:
— Kto tam idzie? Adam?
— Do pani Barskiej, znajoma... — odkrzyknęła Anna, usiłując przekrzyczeć ujadanie psów i zastanawiając się, co to za Adam spodziewany jest w domu znanym jej jako dom kobiet.
Okno zatrzasnęło się. Anna już nie dzwoniła, czekała na otwarcie drzwi, przysłuchując się dobiegającej spoza nich krzątaninie. Po chwili szczęknął łańcuch i zgrzytnęła zasuwa, przekręcono klucz i drzwi się otworzyły. Wysoka, koścista, mocna kobieta stanęła przed Anną, przytrzymując drzwi jedną ręką i jak by się zastanawiając, czy ma ją wpuścić do środka.
Anna się roześmiała:
— Cóż to, pani Stasiu, nie poznała mnie pani? Tu się barykadujecie, a furtka otwarta na oścież...
— Ach, to panna Anita! — w głosie gosposi Anna dosłyszała ulgę. Wpuściła Annę i zaryglowała za nią drzwi. — Barykadujecie... — zrzędziła — barykadujecie. Takie tu u nas teraz w Brzozowej sprawy się dzieją... Ludzi w domach mordują, to jak się nie barykadować?
Pomogła zdjąć Annie przemoczony płaszcz, podsunęła pod zabłocone buty flanelowe ściereczki i zawołała głosem, w którym brzmiała przekora:
— Tu gość do panny Kamy...
Rozległ się tupot szybkich, lekkich kroków i po schodach prowadzących na pięterko zbiegła zgrabna, wysoka, szczupła kobieta, rzucając się Annie na szyję.
— Anita! Jakie bogi? Chyba z rok już tu nie byłaś, chociaż obiecywałaś tyle razy... — odsunęła od siebie Annę na odległość ramienia i trzymając wciąż jeszcze jej rękę w swojej, przyglądała się przyjaciółce z baczną uwagą. Annie wydało się, że na dnie jasnoorzeehowych oczu dostrzega niepokój.
— Głodna jestem jak wilk... a mam nadzieję, że sławne tradycje tego domu nie wygasły i że o każdej porze dnia i nocy znajdzie się u was coś do przegryzienia! — odparła wesoło, wchodząc do stołowego pokoju i witając się serdecznie z drobną, wątłą staruszką, matką Kamili, siedzącą w starym fotelu o wysokim, krytym skórą oparciu.
Pokój urządzony był po staroświecku, podobnie jak i cały dom. „Póki matka żyje — tłumaczyła nieraz Annie Kamila — nie chcę tu nic zmieniać, niech wszystko zostanie tak, jak było za życia ojca. A potem... potem może tu już nie zostanę.“ Tak więc lampa, z abażurem ozdobionym frędzlami, łagodziła światło żarówek i nie płoszyła półmroku po kątach; na żardinierach paprocie i asparagusy spływały szmaragdową kaskadą; pluszowa kanapa zapraszała, by ulokować się na niej z podwiniętymi pod siebie wygodnie nogami; etażerki i komódki dźwigały na sobie stosy figurynek, muszli i ramek z rodzinnymi fotografiami; alabastrowa kobieta w tunice unosiła wdzięcznym ruchem nad głową kulę z ukrytą w niej żarówką, a wielki kaflowy piec dyszał przyjemnym, domowym ciepłem. Nieograniczona cierpliwość starej Stasi utrzymywała cały ten lamus w nienagannej czystości.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.