Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Błękitny szafir - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błękitny szafir - ebook

Zima w pełni, ciemne, śnieżne popołudnie. Ludzie wracający z pracy dostrzegają po drodze leżącą postać przysypaną śnieżnym puchem. To zwłoki niezwykle atrakcyjnej kobiety. Do akcji wkraczają major Kaczanowski i podporucznik Tomaszewski. W toku śledztwa poznają bujną przeszłość denatki i próbują rozeznać się w skomplikowanych relacjach, jakie łączyły ją z wieloma mężczyznami. Czy któryś z zawiedzionych adoratorów posunął się aż tak daleko?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-4959-4
Rozmiar pliku: 424 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Błękitny szafir!

Błękitny szafir? Przecież to „masło maślane”. Wszystkie szafiry są koloru niebieskiego, z lekkim odcieniem fioletu lub granatu.

Ale ten szafir był zupełnie inny. Nie barwy szafirowego morza, lecz raczej błękitu nieba. Gdyby był duży, uznano by go zapewne za bezcenny klejnot. Ten błękitny szafir był wielkości zaledwie małego ziarnka grochu. Jak na ten rodzaj kamieni — niewielki. Ale złoty wąż, trzymający w pyszczku niebieską kulkę, od razu rzucał się w oczy każdemu, czyj wzrok spoczął na kształtnej kobiecej ręce. Każdy też pytał:

— Co to za wspaniały klejnot?

— To błękitny szafir — odpowiadała z odcieniem dumy w głosie piękna pani.

— Nie boi się pani? Szafiry przynoszą nieszczęście — ostrzegano właścicielkę bransoletki.

— Błękitny szafir przynosi mi tylko szczęście — śmiała się kobieta.

Może nawet i wierzyła w magiczną siłę klejnotu, bo nie rozstawała się z nim nigdy. Zawsze bransoletka znajdowała się na jej lewej ręce.

Ci, którzy znali tę dziewczynę, musieli przyznać, że wszystko wskazywało, iż właścicielka cennej biżuterii ma rację, a błękitny kamyk rzeczywiście przynosi jej powodzenie. Była przecież młoda i piękna. Łamiąc wszelkie przeszkody, odważnie wspinała się po szczeblach kariery, coraz wyżej i wyżej. Czyżby więc myliło się ludowe porzekadło o fatalnych klejnotach?

A jednak szafiry przynoszą nieszczęście. Mądrość ludowa nie kłamie. Nadszedł taki dzień, zimowy dzień o wczesnym zmierzchu. Śnieg padał wtedy dużymi, mokrymi płatami, bo zanosiło się na odwilż. Spod białego całunu sterczała w górę równie biała, trupia ręka. Była naga i martwa. Tym razem nie było na niej złotego węża z błękitnym szafirem, który miał przynosić szczęście, a przyniósł śmierć.ROZDZIAŁ I
MAKABRYCZNE ODKRYCIE

Mieszkańcy Podleśnej Góry mają doskonałą komunikację ze stolicą. Autobusy jeżdżą szosą co kilkanaście minut. Kolejka elektryczna, chociaż stara i sfatygowana, działa bez pudła. A drogą przez las zaledwie dwa kilometry do stacji kolejowej Rzęsowo. Ci, którzy stale pracują w Warszawie, a takich wśród mieszkańców Podleśnej Góry jest ogromna większość, wybierają sobie środek komunikacji, najbliżej i najszybciej dowożący ich do miejsca pracy; inni, odwiedzający stolicę niecodziennie, jeżdżą, jak się zdarzy: raz kolejką, raz autobusem; a kiedy do domu wraca się późną porą, na przykład z teatru lub od przyjaciół z imienin, to najwygodniej koleją do Rzęsowa. Stamtąd albo spacerkiem przez las, często zresztą z duszą na ramieniu, bo chuliganerii i w Rzęsowie, i w Podleśnej Górze nie brakuje, albo jedną z kilku taksówek, stale czekających przy dworcu PKP na takie okazje.

Tego styczniowego wczesnego wieczoru z pociągu warszawskiego w Rzęsowie wysiadła spora grupka ludzi. Szybko rozproszyli się w różnych kierunkach. Każdy chciał jak najprędzej znaleźć się w swoim domu. Wprawdzie mrozu nie było, przeciwnie, zanosiło się na odwilż, ale zaczął padać śnieg. Takie duże, mokre płaty, które tylko patrzeć, jak zamienią się najpierw w śnieg z deszczem, aby przejść w dokuczliwą, zimną mżawkę.

W stronę Podleśnej Góry szło kilka osób. Dwaj mężczyźni: Piotr Boduchowicz i Stanisław Merłowski, wyprzedzili pozostałych. Zwykle ci, którzy nie jechali taksówką, lecz szli na piechotę, omijali główną drogę łączącą Rzęsowo z Podleśną Górą, skręcając zaraz w lewo, w las, „na skrót”, wygodną ścieżką wijącą się wśród sosen i choin, aż do pierwszych domów Podleśnej Góry.

Śnieg padał coraz gęstszy. Chwilami trudno było zobaczyć coś z odległości pięciu metrów. Nic dziwnego, że dwaj mężczyźni jeszcze bardziej przyspieszyli kroku. W pewnym momencie usłyszeli czyjś głos:

— Panowie, panowie, zaczekajcie!

Idący odwrócili się. Z tyłu za nimi, w odległości najwyżej dziesięciu metrów, szedł jakiś młody człowiek. Kiedy Boduchowicz i Merłowski przystanęli, wołający podbiegł do nich. Teraz zauważyli, że jest to wysoki chłopak w wieku około dwudziestu lat, ubrany w popielatą kurtkę trzy czwarte długości i ciepłą czapkę, dawniej zwaną „chruszczowówką”.

Panowie — powiedział przybyły — idę cały czas za wami, ale tam między drzewami coś leży.

— Co? Gdzie?

— Tam — mężczyzna w kurtce pokazał ręką na prawo w tył. — Jak te niskie krzaki, pomiędzy tymi dwiema wysokimi sosnami.

Ani Boduchowicz, ani Merłowski niczego nie dostrzegli, chociaż wytężyli wzrok, patrząc w kierunku wyciągniętej ręki.

— Ee, coś wam się przywidziało — powiedział starszy z mężczyzn. — Nic nie widać, śnieg sypie.

— Stąd nie widać, bo zanim panowie się zatrzymali i zanim was dogoniłem, to odeszliście ze dwadzieścia metrów, ale z tamtego miejsca ścieżki wyraźnie widziałem coś czarnego, wystającego ze śniegu.

— Pewnie jakiś pień.

— Skąd tu mógłby leżeć pień? Zaraz by go ktoś zabrał na opał. Nawet drzewa wycinają, a cóż dopiero, gdyby leżało — bronił się młody człowiek. — To chyba człowiek...

— Pewnie pijany szedł, zboczył z drogi i wywalił się w śnieg — snuł przypuszczenia Boduchowicz. — Wytrzeźwieje, powlecze się do chałupy.

— Nawet jeżeli pijany, trzeba ratować — upierał się chłopak. — Jak tak poleży kilka godzin...

— Nic mu nie będzie. Nad pijakiem Pan Bóg czuwa.

— Nie zaszkodzi spojrzeć — poparł chłopaka Merłowski. — Pokażcie to miejsce.

Młody człowiek zboczył ze ścieżki i brnąc w śniegu skierował się w stronę kilku niskich, ale rozłożystych choinek, rosnących na maleńkiej polance, otoczonej wysokimi sosnami.

— O, tam — znowu pokazał ręką.

Rzeczywiście, kiedy podeszli bliżej, wydało im się, że widzą zarys postaci ludzkiej, leżącej na ziemi i na wpół zasypanej śniegiem. Jeszcze kilka kroków i już nie ulegało wątpliwości: to był człowiek. Jakaś kobieta w futrze. Jej głowę i nogi pokrywała warstwa śniegu, lecz spod tego puchu prześwitywało miejscami futro o długim włosie, brązowego koloru. Znad śniegu wystawała obnażona aż po łokieć ręka. Przedśmiertny skurcz zacisnął palce kobiety w pięść. Zdawało się, że ta wystająca z białego całunu trupia biała ręka komuś grozi. Czyżby mordercy?

— Kobieta! — zawołał Merłowski podbiegając do leżącej.

— Niech pan nie rusza! — ostrzegał młody człowiek. — Jeżeli zabita, można zatrzeć ślady. Milicja bardzo tego nie lubi.

— Może jeszcze żyje? Trzeba ją ratować — rzekł Merłowski, ale zatrzymał się o metr przed leżącą i przezornie jej nie dotknął.

Piotr Boduchowicz nie zważał jednak na ostrzeżenia. Podszedł i po zdjęciu rękawiczek ujął sterczącą spod śniegu rękę. Lekko ją pociągnął. Przy tym ruchu śnieg osypał się z postaci kobiety. Teraz widać było wyraźnie jej twarz i rozsypane na śniegu długie, czarne włosy. Koło głowy śnieg miał barwę czerwoną. Boduchowicz wyprostował się:

— Nie żyje — powiedział. — Już zimna. Niejednego takiego nieboszczyka oglądałem w czasie wojny i wiem, że ani my, ani najlepszy lekarz nic tej niebodze już nie pomoże.

— Trzeba wezwać milicję — podsunął myśl młody człowiek.

— Tak by wypadało — zgodził się Merłowski.

— Niech pan tu zostanie, przy ciele — zaproponował Boduchowicz. — A my pójdziemy na posterunek.

— Za żadne skarby świata — zaoponował mężczyzna w kurtce. — Boję się.

— Czego? — sucho roześmiał się Boduchowicz. — Tylko żywi są groźni.

— Boję się. Nie zostanę. Chyba we dwóch.

Z miny Merłowskiego łatwo można było odczytać, że perspektywa pozostania w lesie w towarzystwie wprawdzie pięknej, ale martwej kobiety również go nie zachwyca, jeżeli nawet będzie z nim młody człowiek, który pierwszy dokonał makabrycznego odkrycia.

Widząc, że Merłowskiemu zbywa odwagi, Boduchowicz machnął ręką:

— Dobra! Ja zostaję, a wy dwaj gazujecie po milicję. Tylko żeby się tu prędko zjawili. Nie mam zamiaru nocować w lesie.

— Świetnie — ucieszył się młody człowiek. — Pognamy ile sił w skokach. A milicaje na pewno się pośpieszą. Im samym będzie zależało na tym, aby jak najprędzej się z tym uporać. Bo inaczej stracą czas do rana.

Władysław Zawierciak, tak bowiem nazywał się młody człowiek, nie mylił się. Nim upłynęło pół godziny, na motorze przyjechał starszy sierżant MO, Zygmunt Kołodko, komendant miejscowego posterunku. Podoficer zapisał personalia Piotra Boduchowicza i zwolnił go do domu, polecając mu jedynie, żeby nazajutrz zgłosił się na posterunek o godzinie dziewiątej rano dla złożenia oficjalnych zeznań. Komendant dodał dla wyjaśnienia, że identyczne polecenia otrzymali dwaj pozostali mężczyźni, którzy znaleźli zwłoki zabitej.

W godzinę później, ostrożnie manewrując pomiędzy drzewami, podjechały dwa radiowozy. W nich: lekarz i ekipa śledcza z właściwej Komendy Powiatowej MO. Rozpoczęły się normalne czynności wstępnego dochodzenia.

Po pierwszych oględzinach zwłok lekarz stwierdził, że przyczyną zgonu był bardzo silny cios wymierzony jakimś tępym metalowym przedmiotem, najprawdopodobniej obuchem siekiery, w tył głowy. Uderzenie spowodowało zgniecenie kości czaszki. Stąd silny krwotok. Śmierć musiała nastąpić natychmiast. Tuż przy zmarłej znaleziono damską torebkę. Była otwarta. Zawierała dowód osobisty na nazwisko: Krystyna Cieślikowska, trochę bilonu na dnie torby, różne damskie drobiazgi, jak puder, szminka oraz... w bocznej przedziałce torebki dwadzieścia nowiutkich banknotów po tysiąc złotych każdy. W kieszeniach drogiego, nowego futra z piżmowców nie znaleziono niczego.

Fotograf dokonujący zdjęć w bardzo ciężkich warunkach, bo śnieg z deszczem padał coraz większy, zaklinał się, że w czasie swojej długiej kariery milicyjnej jeszcze nigdy nie robił zdjęcia tak pięknej dziewczyny.

— Taka młoda to ona nie była — zauważył jeden z techników dochodzeniowych. — Przecież według danych w dowodzie miała 34 lata. Ale że ładna, to racja.

— Brzydka na pewno by nie zginęła — dodał filozoficznie porucznik MO, kierujący pracą ekipy dochodzeniowej. — Statystyka stwierdza, że wśród zamordowanych kobiet ogromną większość stanowią właśnie te bardziej przystojne.

— Za to te brzydsze nie mają zwyczaju nosić po dwadzieścia tysięcy złotych w torebce na drobne wydatki — dorzucił lekarz.

— Właśnie — zgodził się porucznik. — Ciekawe, dlaczego morderca nie wziął tych pieniędzy. Ani futra, które warte jest co najmniej drugie tyle. Wszystko wskazuje, że mamy do czynienia ze zbrodnią nie z chęci zysku.

— Będziecie prowadzili dochodzenie? — zainteresował się lekarz.

— Chyba nie — odpowiedział porucznik. — Zamordowana była stałą mieszkanką Warszawy. Tam też pracowała — zajrzał do dowodu. — W komisie na Wspólnej. Miejsce śmierci raczej przypadkowe. Pewnie przestępca celowo zwabił na to pustkowie swoją ofiarę albo po prostu śledził ją i uznał, że można skorzystać z okazji, kiedy zauważył, że kobieta kieruje się w stronę lasu. W tej sytuacji najprawdopodobniej dochodzenie przejmie Pałac Mostowskich. A w każdym razie Komenda Wojewódzka, a nie nasza „powiatówka”.

— To i dobrze — zgodził się lekarz. — Bo sprawa nie wygląda na prostą. Żadnych śladów. Rabunku nie było. Nie wiadomo, jak taką sprawę rozgryźć.

— Poradzą sobie. Wszystko wskazuje, że morderca kryje się wśród znajomych tej kobiety. Może zawiedziona miłość? Może jakieś niezbyt czyste interesy, bo to z komisami różnie bywa. Pójdą po tym śladzie i znajdą.

W godzinę po przybyciu radiowozów na miejsce zbrodni podjechała wezwana uprzednio karetka pogotowia. Zwłoki załadowano na nosze i wsunięto do samochodu. Odwieziono je do szpitala dla zrobienia szczegółowej sekcji. Milicjanci zwinęli swoje przybory i obie milicyjne warszawy ruszyły w stronę siedziby powiatu. W lesie znowu było cicho i pusto. Tylko śnieg padał ciągle.ROZDZIAŁ II
„A BRANSOLETKA Z SZAFIREM?”

W dwa dni po wydarzeniach w lasku pod Podleśną Górą majora Janusza Kaczanowskiego, oficera dochodzeniowego Stołecznej Komendy MO, wezwano telefonicznie do zameldowania się u pułkownika Adama Niemirocha, kierownika brygady zabójstw.

Kiedy major znalazł się w gabinecie pułkownika Niemirocha, ten siedział za biurkiem i studiował akta w świeżej, szarej okładce. Powitał przyjaciela i usadowił go w fotelu naprzeciwko siebie.

— Dowiedziałem się, że właśnie nie masz nic do roboty, nudzisz się, więc ze względu na naszą starą przyjaźń postanowiłem pomóc ci w wypełnianiu czasu...

Kaczanowski skrzywił się. Znał dobrze pułkownika i wiedział, że taki wstęp wróży jakieś nowe dochodzenie. A co do tego rodzaju braku roboty, to zarówno major, jak i jego podkomendni marzyli jedynie, żeby zaległości się nie zwiększały.

— Słucham. Znowu chcesz mi coś wtrynić, czym powinni zajmować się twoi ludzie.

— Dziecinnie łatwa sprawa. Można powiedzieć: szkoleniówka. Daję ją tobie, ponieważ chcę, żebyś odpoczął po śledztwie w sprawie Woronkiewicza. Ze „starym” już uzgodnione — dodał przezornie pułkownik, aby Kaczanowski nie usiłował wykręcić się od przyjęcia sprawy, która właściwie leżała w kompetencji ludzi bezpośrednio podległych pułkownikowi Niemirochowi.

— No, dobra — zgodził się major. — Wykładaj na stół, co cię boli.

— W Podleśnej Górze przed dwoma dniami znaleziono trupa młodej kobiety. Kierowniczki jednego z warszawskich komisów. Morderstwo nie rabunkowe, bo babka miała w torebce przeszło 20 tysięcy złotych. Ładna i młoda kobieta, więc motywy nasuwają się same. Albo zabójstwo na tle miłosnym, albo była zaplątana w jakieś ciemne sprawki nielegalnego handlu. Sam wiesz, że w komisach często dzieją się różne cudeńka. Podmienianie towaru, sprzedawanie go przy pomocy podstawionych „koni”, czasem coś z przemytu, czasem coś z kradzieży. Może była w to zamieszana lub wiedziała za dużo i ktoś uważał za słuszne ją uspokoić? A może, to też trudno wykluczyć, bo uroda nieprzeciętna, dramat miłosny? W każdym razie zabójcę musiała doskonale znać i miała do niego zaufanie, skoro pozwoliła wyprowadzić się na pustkowie pomiędzy Rzęsowem i Podleśną Górą. Zresztą przeczytasz sobie to wszystko w aktach.

— Co ustaliło wstępne dochodzenie?

— Właściwie nic. Żadnych śladów na miejscu zbrodni nie znaleziono, ponieważ od południa tego dnia padał śnieg, a później śnieg z deszczem. Sekcja zwłok wykazała, że śmierć nastąpiła wskutek bardzo silnego uderzenia w tył głowy. Zabita, Krystyna Cieślikowska, 34 lata, mężatka, ale z mężem nie żyła. Co robiła w Podleśnej Górze względnie w Rzęsowie, tego nie ustalono? Nikt nie zauważył jej przyjazdu ani na dworcu kolejowym, ani na stacji kolejki.

— Mogła przyjechać autobusem?

— Mogła — przytaknął pułkownik. — Powiatówka zajmuje się szukaniem śladów tam na miejscu, ale, jak dotychczas, niczego nie znaleźli.

— A kiedy nastąpiła śmierć?

— Według obdukcji lekarskiej gdzieś pomiędzy czwartą a szóstą po południu. Ciało znaleźli przechodnie około godziny siódmej. Dziesięć minut po siódmej wpłynął meldunek do miejscowego posterunku. W aktach znajdziesz protokoły przesłuchań tych ludzi, którzy znaleźli zwłoki.

— Czy ta kobieta była w ciąży?

— Nie.

— A przesłuchiwano jej otoczenie? Pracowników komisu?

— Jeszcze nie zdążyliśmy. Liczę, że ty właśnie tym się zajmiesz. Zarządziliśmy tylko przeprowadzenie remanentu w sklepie komisowym i przeprowadzono rewizję w mieszkaniu zamordowanej.

— Jakie rezultaty?

— Właściwie żadne. W sklepie wszystko jest pozornie w porządku. W każdym razie nie ma manka. W domu, Cieślikowska zajmowała kawalerkę w jednej z warszawskich spółdzielni, dużo ładnych i kosztownych damskich fatałaszków, jeszcze dwa futra, trzy książeczki samochodowe, zwykła z wkładem ponad 40 tysięcy złotych i 230 dolarów USA. Różna biżuteria wartości przeszło 200 tysięcy złotych.

— Tego chyba z pensji nie odłożyła? — uśmiechnął się major.

— Oczywiście — zgodził się pułkownik. — Ale nie mamy żadnych dowodów, że ten majątek pochodzi z przestępstwa. Możemy tylko domniemywać.

— A ty wszystko to nazywasz „dziecinnie łatwą sprawą, po prostu szkoleniówką”?

Pułkownik nieco się zmieszał.

— Dla byle palanta może byłaby i trudna, ale nie dla pogromcy świata przestępczego, słynnego majora Janusza Kaczanowskiego. Nie takie zagadki rozwiązywał.

— Już ty mnie nie bierz w piątą stronę.

— Widzisz — przyznał się pułkownik — kompetencyjnie to sprawę mogłaby równie dobrze prowadzić „wojewódzka”, jak i my. Ostatecznie przydzielono ją nam, więc musimy się wykazać. A poza tym babka była nie tylko ładna, ale, jak się zdaje, dość ustosunkowana. Już od rana miałem kilka telefonów. Nawet od pewnej pani wiceministrowej. A wiem, że interweniowano także w Komendzie Głównej. Sam rozumiesz. Jeżeli dziewczyna jest piękna i chce to wykorzystać, ma szerokie znajomości. Nawet po śmierci, okazuje się, są aktualne. Dlatego wolałbym oddać dochodzenie w twoje ręce.

— Bój się Boga, mamy tyle roboty!

— A myślisz, że moi ludzie siedzą za biurkiem i grają w bitwę morską? Zapewniam cię, że gdyby któryś z nich nie był tak zajęty, nie zwracałbym się do ciebie. Zresztą sam „stary” postanowił, kiedy o tym była mowa, tobie przydzielić dochodzenie. Daję ci słowo, że nie wymieniłem twojego nazwiska.

— No, trudno — musiał zgodzić się Kaczanowski. — Dawaj akta.

— Życzę powodzenia. Mam nadzieję, że w kilka dni z tym skończysz.

Po powrocie do swojego pokoju major zagłębił się w dokumenty. Niewiele tego było. Teczka zawierała zaledwie kilka papierków. Oto pierwszy z nich:

protokół przesłuchania świadka

Obywatel Władysław Zawierciak, lat 19, z zawodu elektromonter, zatrudniony w Elektrowni Pruszkowskiej, zamieszkały w Podleśnej Górze, ulica Różana osiemnaście, kawaler, przesłuchiwany i pouczony o obowiązku mówienia prawdy, zeznał, co następuje: „W dniu dwunastym stycznia wracałem z pracy do domu, szedłem ze stacji kolejowej w Rzęsowie do Podleśnej Góry. Było po szóstej wieczorem, raczej bliżej siódmej. Na zegarek nie patrzyłem. Szedłem ścieżką przez las, a przede mną jakichś dwóch mężczyzn. Byli oddaleni ode mnie około dwudziestu metrów. W pewnym momencie zauważyłem coś ciemnego leżącego na śniegu po prawej stronie ścieżki. Wydało mi się, że leży tam człowiek. Przestraszyłem się i zacząłem wołać ludzi idących przede mną, żeby się zatrzymali. Kiedy stanęli, zaproponowałem im, abyśmy razem sprawdzili, co to za ciemny przedmiot leży na śniegu. Zgodzili się. Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy zwłoki kobiety. Nie ruszałem ich i nie dotykałem, bo bardzo się przestraszyłem. Dotykał zwłok jeden z tych dwóch obywateli. Teraz wiem, że ten człowiek nazywa się Boduchowicz. Przedtem go nie znałem. Boduchowicz stwierdził, że ta kobieta nie żyje. Mówił, że trzeba iść zameldować milicji i zaproponował, żebym został przy zwłokach. Nie zgodziłem się na to. Również drugi z tych mężczyzn, Stanisław Merłowski, nie chciał pilnować zabitej. Wobec tego obywatel Boduchowicz sam został w lesie, a ja z Merłowskim pobiegliśmy na posterunek MO. Już potem do lasu nie wracałem, a poszedłem do domu. Okazanej mi na zdjęciach zamordowanej kobiety nie znałem i nigdy przedtem nie widziałem.”

Na tym protokół zakończono. Protokołował starszy sierżant MO, Zygmunt Kołodko. Podpisał: Władysław Zawierciak.

Protokoły przesłuchania Stanisława Merłowskiego i Piotra Boduchowicza były niemal identyczne. Obaj zeznali, że wracali do Podleśnej Góry i kiedy szli przez las, usłyszeli wołanie. Razem z Władysławem Zawierciakiem podeszli do leżącej, prawie już zasypanej padającym śniegiem, kobiety. Upewniwszy się, że ta kobieta nie żyje i wszelka pomoc jest daremna, nie ruszali zwłok; Boduchowicz pozostał przy nich na straży, a Merłowski z Zawierciakiem poszli zawiadomić milicję. Obydwaj mężczyźni pracują u Kasprzaka w Warszawie, a w Podleśnej Górze mieszkają przy ulicy Pruszkowskiej, w sąsiadujących ze sobą domach, dlatego razem jeżdżą i razem wracają z roboty. Obaj nie znali przedtem Władysława Zawierciaka, chociaż czasami widywali go w Podleśnej Górze albo Rzęsowie. Tego dnia śpieszyli się do domów i nie rozglądali się wokoło, dlatego też nie zauważyli zwłok leżących nie na ścieżce, ale w lesie, na prawo od dróżki. Nie zwrócili również uwagi, że za nimi ktoś-idzie. Zabitej Krystyny Cieślikowsiej nie znali, nigdy przedtem jej nie widzieli.

Obdukcja lekarska poza tym, co już majorowi powiedział pułkownik, zawierała dodatkową uwagę: zmarła na jakieś dwie godziny przed śmiercią wypiła niewielką ilość alkoholu, ale najwyżej dwa, trzy kieliszki. W żadnym razie nie było podstawy do twierdzenia, iż była pijana.

Ponadto do akt dołączono zdjęcia miejsca zbrodni i zbliżenie twarzy zmarłej kobiety. Nawet na tych robionych w czasie niepogody fotografiach widać było, że Krystyna Cieślikowska mogła uchodzić za wyjątkowo piękną kobietę. Jedną z tych, na których widok każdy mężczyzna, bez względu na wiek, wciąga brzuch i wypina bohatersko naprzód pierś.

W szarej teczce znajdował się również planik sytuacyjny. Nakreślono na nim ścieżkę idącą na skos przez las od Rzęsowa aż do Podleśnej Góry. W pewnym punkcie narysowano krzyżyk. To właśnie tutaj trójka mężczyzn znalazła zwłoki. Milicjant sporządzający szkic topograficzny umieścił koło krzyżyka liczbę „23”, zaznaczając w ten sposób, że miejsce zamordowania Krystyny Cieślikowskiej oddalone było od ścieżki o 23 metry.

Szczegółowy spis rzeczy znalezionych przy zmarłej również niczego majorowi nie powiedział. Jedyną zagadkę stanowił fakt, że ta kobieta nosiła przy sobie tak poważną kwotę, bo aż dwadzieścia nowiutkich banknotów tysiączłotowych. I że mając na sobie drogie futro, a w torbie tyle pieniędzy, nie bała się iść drogą przez las.

— A może — snuł przypuszczenia major — Cieślikowska kogoś szantażowała? Właśnie w Podleśnej Górze lub Rzęsowie? Szantażowany okupił się tymi banknotami, a domyślając się, że nie skończy się na jednorazowym haraczu, poszedł za swoją prześladowczynią... Korzystając z ciemności i pustki na drodze, postanowił jednym ciosem uwolnić się od szantażystki? Później zwłoki zabitej odciągnął dwadzieścia kilka metrów od ścieżki i ukrył pomiędzy młodymi choinkami. Ale dlaczego nie zabrał swoich pieniędzy? Przecież musiał wiedzieć, że Cieślikowska ma je przy sobie. Może bał się grzebać w torebce, aby nie pozostawić śladów? Dlaczego jednak zapiski milicyjne wspominają, że torebkę znaleziono otwartą? Tyle pytań, a żadnej odpowiedzi.

Oficer milicji spojrzał na zegarek. Było wcześnie. Dochodziła druga po południu. Postanowił pójść na ulicę Wspólną, do komisu, w którym Cieślikowska była kierowniczką. Major uważał, że lepiej wypytać pracowników komisu na miejscu, niż wzywać do Pałacu Mostowskich. Ludzie, otrzymujący urzędowy papierek, z góry przygotowują sobie ewentualne odpowiedzi, a w ogóle starają się mówić jak najmniej w czasie oficjalnych przesłuchań. Nawet wtedy, kiedy są absolutnie niewinni i zupełnie nie zamieszani w sprawę. Identyczne pytania zadane na innym terenie niż gmach Komendy Milicji tym samym ludziom rozwiązują usta.

Sklep był oczywiście jeszcze zamknięty. Komisja robiła, a właściwie to już kończyła sporządzanie szczegółowego remanentu. Przewodniczący komisji poinformował Kaczanowskiego, o czym oficer zresztą wiedział od pułkownika, że znaleziono jedynie różne drobne uchybienia.

— A manko?

— Wykluczone — stwierdził doświadczony księgowy, który przeprowadzał setki tego rodzaju lustracji. — Księga przyjęcia towarów i kasa są ze sobą zasadniczo zgodne. Debet wynoszący mniej niż 2 tysiące złotych jest dopuszczalny. Drobnego złodzieja nigdy się nie upilnuje. Albo jakiejś małej omyłki kasjera. Toteż każdy sklep ma przewidziany pewien niewielki fundusz na tego rodzaju ubytki. W tym przypadku nie został przekroczony nawet w połowie.

— A więc jakiekolwiek nadużycia są wykluczone? — zapytał major.

— W każdym razie nadużycia kasowe — ostrożnie stwierdził księgowy. Nie chciał mówić więcej na ten temat.

Wobec tego oficer milicji poprosił do małego kantorku, znajdującego się za sklepem, Bogdana Wietrzyka, sprzedawcę i zarazem zastępcę kierowniczki komisu.

— Ja nic nie wiem — powiedział Wietrzyk siadając na wskazanym mu krześle.

— Przecież ja pana jeszcze o nic nie zapytałem — zdumiał się major.

— Ja nic nie wiem.

— Czy Cieślikowska była w sklepie w dniu 12 stycznia?

— Ja nic nie wiem — uparcie powtórzył sprzedawca.

— Chyba będę musiał pana zamknąć. Cztery ściany z oknem z jednej strony, z drzwiami bez klamki z drugiej, znakomicie odświeżają pamięć. Sam pan się o tym przekona po upływie kilku tygodni.

Wietrzyk zbladł.

— Jestem niewinny. Ja nic nie wiem.

— Nawet tego, czy Cieślikowska przyszła do pracy w dniu 12 stycznia?

— No, nie... Kierowniczka jak zwykle otworzyła sklep. Przecież miała klucze.

— A kiedy wyszła?

Wietrzyk znowu chciał wykręcić się swoim sakramentalnym zdaniem. Już nawet zaczął mówić: „Ja nic...”, kiedy widząc zagniewaną twarz majora przerwał i udzielił sensownej informacji:

— Około trzeciej szefowa powiedziała, że wychodzi i że tego dnia więcej do sklepu nie wróci. Prosiła, żebym zamknął interes.

— Kiedy?

— No, o godzinie siódmej wieczorem. Jako zastępca kierowniczki byłem również odpowiedzialny materialnie za sklep.

— Rozumiem — zgodził się major. — Cieślikowska wychodząc nie wspominała, dokąd idzie? Może ktoś po nią przyszedł albo wezwano ją telefonicznie?

— Ja nic nie wiem — upierał się sprzedawca.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: