Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Blizna na płótnie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
14 marca 2025
52,99
5299 pkt
punktów Virtualo

Blizna na płótnie - ebook

Samotność potrafi zamknąć serce na długo – ale czy na zawsze?

Wiktor, młody artysta z małego miasteczka, wyróżnia się na tle rówieśników – jest utalentowany, ale także arogancki i zamknięty na innych. Pasja do malarstwa daje mu siłę, jednak prawdziwą zmianę przynosi znajomość z Erykiem, pełnym optymizmu kolegą, który burzy jego mur obojętności.

Kiedy Eryk niespodziewanie wyjeżdża, pustka po utracie przyjaciela staje się cieniem, który towarzyszy Wiktorowi przez dorosłe życie. Sukcesy artystyczne nie przynoszą mu spełnienia, a zmagania z własnymi emocjami prowadzą do kolejnych rozczarowań. Każdy obraz, który tworzy, to kolejna próba ucieczki od samotności. Wiktor nie zdaje sobie jednak sprawy, że klucz do spokoju znajduje się znacznie bliżej, niż przypuszcza.

„Blizna na płótnie” to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, o odwadze i o tym, jak trudno pozwolić sercu dojść do głosu.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-682-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Podstawówka

Czyli o tym, co wpłynęło na moje zachowanie

Sens życia straciłem w wieku czterech lat, gdy nakryłem ojca przebierającego się za Świętego Mikołaja. Tamtego dnia umarłem jako dziecko, a odrodziłem się jako egoistyczny pesymista płonący nienawiścią do świata. Emanujący obrzydzeniem, od którego stroniły nawet owady.

Przed ludźmi chroniła mnie bariera niechęci. Snułem życie w samotności, powolnie, nie spiesząc się. Przywykłem do ludzkiej ignorancji. Ludzie do mojej obojętności. Byłem sam, bo chciałem być sam.

I – nie ukrywam – było mi z tym dobrze.

Jedyną miłością, jaką czułem, była miłość do samego siebie.

Dzieciństwo miałem urocze. Słodkie do obrzydzenia. Miałem, co chciałem, nawet nie dziękowałem. Nie dzieliłem się z nikim.

Moja matka wychowała rozpieszczonego potwora.

W wieku sześciu lat zabiłem chomika. Nie byłem wtedy tego świadom. Chciałem po prostu nauczyć go latać. Chciałem, by poczuł się lepiej. Chciałem spełnić jego najskrytsze marzenie.

Chciałem, by był szczęśliwy.

Bo ja nigdy nie byłem.

Próbowałem wzbudzić w nim uczucie, którego nigdy nie zaznałem, bo chciałem się dowartościować. Ale… czy chomik może być szczęśliwy?

Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym mam większe wątpliwości. Ale wtedy pochłonięty byłem spełnianiem jego marzeń, więc w mojej głowie nie było miejsca na zbędne myśli.

Czy kiedykolwiek byłem tak zaskoczony, jak wtedy, gdy zauważyłem, iż chomik, miast wzbijać się ku niebu, spada na same dno piekielne betonowego osiedla?

Chyba nie…

Obserwowałem jego spełniający się sen, stojąc na palcach przy balustradzie. W głowie słyszałem szybkie bicie jego malutkiego serduszka. Pęd wiatru rozwiewał jego kolorową sierść. Wydawał się taki sztywny. I nagle jego sen się skończył. Na trzecim piętrze słychać było chrupnięcie jego kostek. Z wysoka widziałem małą czerwoną plamkę na szarym chodniku. Mimo to łudziłem się, iż ta mała czerwona plamka się pozbiera i przybiegnie przepełniona szczęściem z powrotem do swojego pana.

Nie przybiegła.

Dostałem więc nowego chomika. Rodzice próbowali wmówić mi, że to ten sam. Lecz miałem już sześć lat. Zdołałem wyśmiać ich naiwność.

W przedszkolu zabierałem dzieciom cukierki. Uważałem, że jeśli ja na nie nie zasługuję, to nikt ich nie dostanie.

A nie zasługiwałem.

Byłem niegrzeczny?

Przedszkolanki uważały, że tak, choć ja tylko próbowałem nikomu nie wchodzić w drogę.

– Ach, Wikuś! Widziałeś, jaki ładny motylek? – zapytała słodka Amelka.

– Gardzę nim – rzuciłem, depcząc go butem.

I wpadła w histerię. Od tamtej pory przestałem zasługiwać na słodycze. Mimo wszystko dla matki wciąż byłem słodkim aniołkiem. Broniła mnie zawsze. Była aż tak ślepa? W każdym razie cokolwiek bym zrobił, i tak byłbym niewinny.

Rodzina uważała, że zepsuło mnie otoczenie.

A przecież to mój własny ojciec zrujnował moje marzenia.

Miałem sześć lat, a ludzie już zaczęli mnie nienawidzić. Przedszkole było dla mnie niczym więzienie. Kazali mi się bawić, a ja odmawiałem, bo brzydziłem się piskiem rówieśników. Dlatego raczej ode mnie stronili, zostawiając mnie w spokoju. Choć byli i tacy, którzy chcieli się ze mną zaprzyjaźnić. Może kazała im pani, może z litości. Jednak takie dzieci nie wiedzą jeszcze, co to litość. Bądź co bądź owa przyjaźń nie trwała dłużej niż sześćdziesiąt sekund.

Jak na przykład z Amelką.

Zazwyczaj ich ignorowałem. Ukrywałem się między drzewem a huśtawką, siadając na małym kamieniu, gdzie tylko słońce i deszcz mogły mnie dotknąć. Zajęty tam byłem rozmyślaniem o niesprawiedliwości życia i rysowaniem. Lubiłem rysować. Szczególnie wizje mojej śmierci. Ginąłem na różne sposoby: przejeżdżała mnie ciężarówka, wpadałem pod pociąg, topiłem się, pożerał mnie rekin, deptał koń, rozsadzał dynamit, podpalała wiewiórka, szatkował helikopter i tak dalej, i tak dalej, na ile pozwalała mi dziecięca wyobraźnia. Niestety przez moje roztargnienie zostawiłem raz rysunki na ławce i zobaczył je wychowawca. Przez pół roku chodziłem do psychologa. Mężczyzna był tak cholernie spokojny, szczęśliwy i miły, że wszystkie moje sposoby samozniszczenia przeniosłem na niego. Najzabawniejsza jednak była ankieta wstępna.

Pytanie 1: Czego się boisz?

Napisałem: Niczego.

Pytanie 2: Co najbardziej lubisz robić?

Napisałem: Umierać.

Pytanie 6: Co czujesz do swoich rodziców?

Napisałem: Nienawiść.

Odpowiedzi dla mnie oczywiste i normalne sprawiły, że zostałem skierowany do dziecięcego psychiatry i dostałem leki antydepresyjne, których nie brałem. W końcu jednak przestałem tam chodzić. Powiedziałem matce, że to psychiatra mnie przeraża. Byłem jej ukochanym synkiem. Co innego mogła zrobić?

Dni spędzałem, czytając, rysując lub wyglądając przez okno. Podziwiałem dzieci w moim wieku lub młodsze uganiające się za piłkami, spocone, zmęczone, pałające do siebie miłością nieposkromioną.

Było mi niedobrze.

Sam na dwór wychodziłem tylko wtedy, gdy matka to na mnie wymuszała lub kazała mi iść do sklepu. Siedziałem wtedy na ławce ze słuchawkami na uszach, rozpływając się w brutal death metalu, który ukradłem kuzynowi z szuflady na urodzinach cioci.

Miałem sześć lat.

Zapragnąłem grać na gitarze, założyć zespół i drzeć mordę do mikrofonu, wyzywając cały świat i niesprawiedliwość życia. Znalazłem upust dla swych destrukcyjnych myśli. Pod choinkę więc dostałem gitarę elektryczną. Moją małą dziewczynkę. Jedyną kobietę, którą zdołałem pokochać. Była piękna. Nęcąca krwiście czerwonym, połyskującym lakierem, smukłą talią, srebrem strun. Pierwszy miesiąc bałem się jej dotknąć. Przerażało mnie jej brutalne szarpanie. Ale potem przyjechał kuzyn, zobaczył pudełko po swojej kasecie na biurku i uśmiechając się, zaczął grać. Był moim autorytetem, do którego nigdy nie chciałem się przyznać.

Wciąż tego nie robię.

Uczył mnie grać. Pokazywał chwyty i piosenki. Uczył stroić, a nawet odpowiednio dotykać gitarę. A gdy już zacząłem płonąć do niego szacunkiem i uwielbieniem, który kosztował wiele moją dumę, kuzyn zginął, jadąc na motorze, a moja nadzieja na odrobinę szczęśliwych dni runęła na pysk, roztrzaskując sobie głowę.

Zacząłem zaniedbywać ukochaną. Palce mi zesztywniały. I w dodatku rozpocząłem prawdziwą, poważną naukę w pierwszej klasie.

W listopadzie skończyłem osiem lat.

***

Okres podstawówki był dla mnie najtrudniejszy. Musiałem zaaklimatyzować się w środowisku pełnym bakterii, syfu i ludzi, z którymi będę zmuszony zmarnować około sześciu lat życia – lub dłużej.

Pierwszego dnia ukryłem się w kącie, jak to miałem w zwyczaju. W ławce usiadłem sam. Cisza, spokój i destrukcyjne rysunki z tyłu zeszytu w cienką linię.

Moja sława mnie przerosła. Dzieci z klasy mnie unikały. Byłem dla nich odmieńcem. Jak nawiedzony. Chory na trąd. Amen.

W drugim tygodniu doszedł nowy. Ciemne włosy, ciemne oczy. Zwykły dzieciak w swetrze w paski. Ręce schowane miał w kieszeniach, choć wręcz emanowało od niego dobrym wychowaniem i ogładą. Przedstawił się grzecznie, uśmiechnął się, ukłonił. Eryk? Chyba tak powiedział. Pani kazała mu zająć miejsce. Wędrował wśród puszczy wolnych ławek, rozglądając się to w lewo, to w prawo. Nasze spojrzenia się spotkały. Moje – przeraźliwie zimne, jego – rozkosznie ciepłe. Szeptałem w myślach, żeby nie podchodził, jednak on skierował się prosto w moją stronę, zupełnie nie przejmując się zdziwionymi spojrzeniami i złośliwościami wyszeptywanymi w jego kierunku. Stanął nade mną, uśmiechając się szerzej niż leśne elfy z dobranocek.

– Mogę się dosiąść? – zapytał melodyjnie.

– Nie – odrzekłem, nie patrząc na niego.

– Świetnie! – Usiadł obok mnie.

Chęć mordu to tylko cząstka atomowa w wielkim wszechświecie w porównaniu z tym, co do niego czułem. On jednak był silny. Nie odstraszało go moje milczenie, nie raziły opryskliwe odpowiedzi, nie przerażało nieszczęśliwe podejście do życia, a rysunki przedstawiające jego śmierć – podobały mu się. Po jakimś czasie przestałem zwracać na niego uwagę. Potem przywykłem do jego obecności, a później… zacząłem z nim rozmawiać. Wbrew pozorom okazał się naprawdę ciekawym człowiekiem. Z dobrego domu, z ciekawymi planami na przyszłość.

– Kiedyś zostanę pisarzem! I zaleję świat moją pornograficzną twórczością! Cokolwiek to znaczy – mówił.

Wtedy też tego nie wiedziałem, ale obaj uznaliśmy określenie „pornograficzna” za nietuzinkowe i mówiące wszystko.

Nawet i we mnie tkwiła nuta naiwności.

Wyglądaliśmy razem dziwnie. On ciągle się śmiał – ja milczałem. On wciąż gdzieś biegał – ja siedziałem. Byliśmy jak ogień i woda. Jak brud i domestos. Jak zło i boskość w najczystszej postaci. Jednak przez to, że zaczął się ze mną zadawać, dzieci go znienawidziły. Zaczęły go tępić tak samo – albo czasem nawet i gorzej – jak mnie. On natomiast każdego ranka o godzinie ósmej siadał obok mnie w ostatniej ławce i opowiadał zabawne historyjki z jego życia, które nigdy mnie nie śmieszyły. Marzył, że jak tylko pozna wszystkie wartościowe słowa i jak nauczy się już pisać wszystkie litery równo, napisze książkę, tak cudowną, o jakiej nigdy nie słyszał świat. A jak już ją wyda, to ja mu zrobię ilustracje.

Kazał mi grać na gitarze, ale wyśmiewałem go za każdym razem. W domu zaś siadałem do mojej ukochanej i brzdąkałem chwilę.

Nigdy mu się do tego nie przyznałem.

Nie przeszkadzały mu śmiechy uczniów, wręcz przeciwnie. Kiedyś zaczepiło nas kilku chłopaków z równoległej klasy. Milczałem. Oni natomiast, wykorzystując dwucentymetrową różnicę wzrostu, syczeli na nas z pretensją, że oddychamy. Eryk podszedł do nich i włożył ręce do kieszeni. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem go naprawdę poważnego. Choć miał dopiero osiem lat.

– I tak jestem od was lepszy – powiedział i odszedł. Zostawiając ich zignorowanych i upokorzonych do granic możliwości.

Myślałem, że to ja na niego miałem taki wpływ, ale z biegiem czasu okazało się, że on był taki zawsze. Od tamtego momentu byłem gotów oddać za niego życie.

Gdy przyprowadziłem go pewnego razu do domu po szkole, mama prawie zemdlała. Był pierwszym obcym człowiekiem, z którym mnie widziała.

Zapoznałem go z gitarą. Zagrał marsz żałobny w wersji skróconej i rozłożył się na moim nigdy niezaścielanym łóżku.

Odwiedzaliśmy się nawzajem dość często. Jak to dzieci. Raz na weekend, raz tylko na kilka chwil. Staliśmy się nierozłączni. To dziwne, jak człowiek przywiązuje się do drugiego człowieka.

Był moją słabością i nienawidziłem go za to.

Gdy skończyliśmy dziewięć lat, nasze życie diametralnie się zmieniło. Na pierwszą komunię świętą dostaliśmy komputery. Ileż to nocy nieprzespanych spędziliśmy przy nich, rozmawiając przez komunikatory, dopóki nie pozasypialiśmy z głowami na klawiaturze! Nie wiem. Ten szatański prezent zmarnował trzy czwarte mojego dzieciństwa. Dziękuję mu za to.

Byłem tak młody, a już uzależniłem się od wirtualnego świata.

Błądziłem po labiryncie Internetu, zatracałem się w nim. Odkrywałem rzeczy dla dzieci niedostępne i oglądałem je z zapartym tchem.

Zrozumiałem w końcu pojęcie „pornograficzny”.

Jakież to życie bywa zaskakujące.

Internet nie podziałał jednak za dobrze na naszą psychikę. Byliśmy istnym złem w dziecięcym przebraniu.

Jak wilk w _Czerwonym Kapturku_.

Tyle że wilk szybko zdechł.

A nam było pisane sianie zniszczenia jeszcze przez wiele lat.

Rok później postanowiliśmy w jakiś sposób odwdzięczyć się ojczyźnie. Pewnie był to impuls po obejrzeniu _Dnia Niepodległości_. Nasza wola walki została zauważona przez rodziców. Zapisali nas na wakacyjny obóz harcerski. Myśląc, że znajdziemy tam spełnienie, spakowaliśmy się bez gadania i trzy godziny przed przyjazdem autobusu czekaliśmy na przystanku. Moja matka wylewała łzy szczęścia, uważając, że w końcu otworzyłem się na ludzi. A ja tylko chciałem nauczyć się strzelać. Jednak gdy dotarliśmy na miejsce, zamiast broni dostaliśmy kawałek kija, który zresztą wyrzuciłem, patrząc prosto w oczy naszego Druha. Eryk natomiast uznał, że to całkiem dobra rzecz jest, i gdy tylko nikt z opiekunów nie widział, tłukł każdego nim po głowie. Nie wiedzieć czemu, zamiast walki uczyli nas, jak rozpalać ogień z kilku badyli lub zbierać szyszki. Nasze plany zorganizowania armii walczącej legły w gruzach, gdy jedynym narzędziem, jakim mogliśmy się posługiwać, była mała, drewniana proca na jagody, za której pomocą można było jedynie strącić wiewiórkę z drzewa.

Nudziłem się.

Wiarę odzyskaliśmy dopiero, gdy poznaliśmy alfabet Morse`a. Jednak zaraz po tym odesłali nas do domu, bo Eryk uznał za bardzo zabawne zamiast SOS przesłać świetlną widomość „śćSSIJ” do naszego Druha. Może i z ortografii za dobry nie był, ale ten alfabet opanował wręcz perfekcyjnie. Powinien dostać za to przynajmniej ze dwie plakietki sprawności.

Oni natomiast kazali nam się zabierać. Dostaliśmy wilczy bilet do końca wszechświata. Gdy wróciliśmy do domu, powróciliśmy do naszych codziennych zajęć, czyli gnicia na ławce przed moim blokiem. Pewnego dnia siedzieliśmy w samym słońcu, przy grupce bawiących się na trzepaku dzieci. Przeżywałem właśnie jedną z moich artystycznych wizji. Ołówek płonął pod naporem mojej dłoni. Eryk obserwował bawiące się dzieciaki.

– Ej, myślisz, że też tak byśmy mogli? – zapytał, wskazując na dziewczynkę, która zrobiła sobie na trzepaku huśtawkę ze sznurka.

– Ja tak nie umiem – mruknąłem, nie odrywając oczu od kartki.

– A ja spróbuję. – Wstał. – Mogę? – zapytał rudowłosą, wskazując na jej huśtawkę.

Przytaknęła wesoło. Stanął na metalowej rurce i odpowiednio skróciwszy sznurek, przełożył przez niego głowę.

– Wiktor! Puścić się? – zapytał z triumfem, przyglądając się przerażonym dziecięcym twarzom, choć sam był niewiele starszy.

– No. Będę miał święty spokój – prychnąłem. Wiedziałem, że tego nie zrobi.

Uśmiechnął się delikatnie. Zwrócił zapłakanej dziewczynce sznurek i usiadł obok mnie.

– Gdybyś chociaż mówił poważnie – zaśmiał się.

Nigdy nie byłem bardziej poważny.

Zauważywszy naszą bezcelową egzystencję, ojciec Eryka przekazał nam tajemną sztukę składania samolotów i statków z papieru. Od tamtego dnia, każdego wieczoru, gdy jeszcze było na tyle jasno, że rodzice nie mieli pretensji, braliśmy zeszyt A3 w kratkę, siadaliśmy nad rzeką blisko domu Eryka i wodowaliśmy nasze ogromne tankowce, podpisując je koślawo świecową kredką. Śledziliśmy drogę naszych statków ku przeznaczeniu. Wszystkie kończyły marnie w odmętach wodospadu. Fakt, iż ów wodospad miał z pół metra, nie robił nam różnicy.

Destrukcja to destrukcja, nawet w tak marnej postaci.

Potem nadszedł wrzesień. Czas powrotu do szkoły, nudnych lekcji i bezmózgich uczniów. Czwarta klasa.

W październiku przez przypadek odkryliśmy bibliotekę. Wpadliśmy w pierwsze lepsze drzwi, chroniąc się przed deszczem. Naszym oczom ukazał się świat, idealny świat przepełniony kurzem, literami i wspomnieniami wypalonymi niewidzialnymi śladami opuszków palców, które kiedyś przewracały te strony. Chłonęliśmy atmosferę słów każdym odkrytym kawałkiem skóry, każdą częścią ciała, każdą cebulką włosa. Tyle razy przechodziliśmy obok tego miejsca, nie wiedząc o jego istnieniu, mimo iż wielki, biały napis można było odczytać z odległości dwudziestu metrów.

Od tamtego momentu pokochaliśmy deszcz.

Chodziliśmy tam tak często, jak tylko mogliśmy. Zrywaliśmy się wcześniej z lekcji, żeby zajść tam choć na chwilę.

Utonęliśmy w fascynacji książkami.

Eryk pisał zawzięcie swoje historie, nowe, ulepszone, pod wpływem nowych opowiadań, a ja rysowałem coraz to nowe ilustracje.

Nasze zauroczenie trwało do klasy piątej, aż nadszedł grudzień. Czas świąt i rodzinnej atmosfery, którą spędzałem sam, zamknięty w pokoju, w towarzystwie słodkiej gitary. Boże Narodzenie to w oczach dziecka przede wszystkim tylko prezenty. Więc i ja, wciąż nękany bolesnymi wspomnieniami z czasów dzieciństwa, czekałem tylko na owe podarki. W tamtym roku dostałem prezent dość duży. Wielkie pudło, ciężkie. Rozpakowałem je ostrożnie, czule, a gdy zsunąłem delikatnie kolorowy, aksamitny papier, w pokoju rozbłysło światło objawienia.

Dostałem konsolę.

Jak się później okazało, Eryk również. Skończyły się wypady do biblioteki. Teraz obaj umieraliśmy przed telewizorem, nabijając milion kombosów na nieistniejących wrogach, zdobywając nowe levele, odkrywając nowe epizody.

Rodzice zepsuli nam życie do końca.

O ile to w ogóle możliwe, zgorszyliśmy się jeszcze bardziej. Za oknem padał śnieg. Dzieci lepiły bałwany i zjeżdżały na sankach. Chodziły na lodowisko, jeździć na łyżwach, a my gniliśmy przy grach. Jedyną okazją do zaczerpnięcia świeżego powietrza było dla nas przejście z mojego domu do domu Eryka bądź odwrotnie. Stworzyliśmy sobie świat pełen przemocy i krwi, z którego agresja wylewała się brzegami.

Nawet sylwestra spędziliśmy razem przy konsoli. Rodzice Eryka jak zwykle gdzieś wyszli, więc mieliśmy całą noc na nasze zatracanie. Z jakiegoś dziwnego powodu o godzinie dwudziestej drugiej piętnaście… nie było prądu.

– No nie! – wrzasnął Eryk, którego trzy godziny starania wspięcia się na trzydziesty pierwszy level przepadły wraz z delikatnym trzaskiem gasnącego telewizora.

– Nie! – Bił pięściami w kontroler. – Nienawidzę was!

– Kogo? – zapytałem, ciesząc się, że to nie ja akurat grałem.

– Wszystkich! – Furia uzależnionego od gier jest furią konkretną, więc wyszedłem do łazienki. Wpełzłem jakoś na górę po schodach odprowadzany wrzaskami Eryka.

Było tak koszmarnie, koszmarnie ciemno.

Szedłem na oślep, macając powietrze rękami. Oczywiście z moją gracją wpadłem na jedną z małych szafek w przedpokoju. Upadłem, doniczka z kwiatem spadła mi na głowę. Zakląłem cicho.

Eryk wbiegł ze świeczką na górę i jak to zazwyczaj bywało, zamiast pomóc mi wstać, wybuchł dzikim śmiechem. Podniosłem się na rękach i rzuciłem w niego kawałkiem kwiatu. Ucichł. Obraził się i odszedł.

– Nienawidzę cię! – krzyknąłem za nim.

– Też cię kocham! – zawołał.

Boże, ile bym dał za możność uderzenia go. Ale byłem zbyt leniwy i w dodatku nic nie widziałem przez te ciemności.

Prąd powrócił około pierwszej trzydzieści.

Nie spaliśmy.

Leżeliśmy, gapiąc się na płomienie świec. Właściwie milcząc, bo nie było już o czym rozmawiać. Gniew Eryka trochę zelżał, więc nie był już taki nieznośny jak kilka godzin wcześniej.

Ale i tak miałem ochotę wydłubać mu oczy. Albo może odciąć ręce? Bo wtedy nie mógłby grać. Bez oczu to jakoś by mu sam słuch wystarczył.

Kiedy usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk uruchamianych sprzętów, otworzyliśmy oczy nieprzyzwyczajone do światła, które oślepiło nas na chwilę, jaśniejsze i jaskrawsze od światła świec. Nie mieliśmy już ochoty na gry. Eryk pewnie nie włączy jej już do końca życia, a ja… Ja czułem się zbyt dobrze na tym tapczanie. Leżeliśmy dalej.

Za oknem znów zaczął padać śnieg.

Wtedy były jeszcze prawdziwe zimy.

***

Rzucanie się specjalnie hodowanymi w plecaku przez miesiąc kanapkami i konkurencje strzelania gilami – oto realia klasy szóstej. Jak zwykle Eryk szalał ze smarkami na dłoni, ja zaś, zbyt dojrzały i inteligentny na takie zabawy, rysowałem, milcząc, w ostatniej ławce. Gardziłem nimi każdą cząstką mego jestestwa. Knułem ich zagładę w brudnopisie, który oczywiście zgubiłem. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności znalazła go moja nauczycielka przyrody, o której również napisałem kilka zdań w owym notesie.

Rozpoczęły się kolejne wizyty u szkolnego psychologa.

– Wiktorze, wiesz, że jestem tu po to, aby wam pomóc. Wiesz, że możesz mi zaufać. Proszę cię, powiedz mi, co się stało, że tak się zachowujesz. Masz problemy z rodzicami? Umarł ci ktoś bliski? – mówiła przesłodzonym tonem, za który wbiłbym jej w oko ten długopis, którym właśnie bazgrała coś w zeszycie.

Milczałem.

– Powiedz mi, czego tak bardzo nienawidzisz?

– Pani – powiedziałem i wyszedłem, uznawszy rozmowę za zakończoną.

Nie wiedzieć czemu, tydzień później psycholog zwolniła się z pracy. Nienawidzę tak słabych ludzi. Słabi ludzie są bezradni. Bezradni – nieprzydatni. A nieprzydatni – są po prostu zbędni. Ja byłem silny, więc eliminowałem niepotrzebny ciężar ewolucji. Czułem się jak emocjonalny bóg, trzymający w dłoni całą nację niepotrzebnych, zawadzających istot. Wystarczyłoby, gdybym mocniej ścisnął pięść – wszyscy by zginęli.

Przynajmniej tak myślałem.

Upajałem się podłą satysfakcją. Strasznie jakoś ją polubiłem.

Ojciec Eryka był pisarzem.

Może stąd właśnie wzięła się jego miłość do tworzenia literatury?

Miał na piętrze mały pokój, wypełniony książkami, słownikami, zeszytami i pomiętymi kartkami porozrzucanymi po podłodze. Zawsze pachniało tam atramentem, a ściany poplamione były farbami i grafitowymi śladami palców. Obaj lubiliśmy ten pokój. Potrafiliśmy przesiadywać tam godzinami, gdy nikogo nie było w domu. A gdy jego ojciec wracał, siadaliśmy pod ścianą i słuchaliśmy skrobania pióra na papierze.

Dźwięk idealny.

Najbardziej jednak uwielbiałem drzwi. Poznaczone licznymi rysunkami, ilustracjami z jego powieści. Przechodząc przez nie, miało się wrażenie, jakby wchodziło się do świata książki, stawało się jej częścią. W końcu byliśmy tylko dziećmi. Nieważne, jak bardzo nie cierpieliśmy świata, jak bardzo się nim brzydziliśmy, byliśmy tylko dziećmi. A dziecięca fantazja, nawet tak destrukcyjna jak nasza, jest niezastąpiona.

Eryk po owym sylwestrowym incydencie znów zaczął chodzić do biblioteki. Niby mówił, że ogranicza granie, ale wielkie wory pod oczami wypalone światłem telewizora mówiły za siebie. Wpadł do mnie kiedyś tak uśmiechnięty, jak nigdy wcześniej. Przystawił mi do twarzy jakąś książeczkę.

– Wiktor! Znalazłem swój sens istnienia! – rzekł podekscytowany.

Ziewnąłem. Książeczka okazała się tomikiem mangi. Rysunki były całkiem niezłe i sam po jakimś czasie zacząłem tak rysować, dla sportu. Natomiast Eryk spłonął Japonią dokumentnie. Całymi dniami oglądał te swoje głupie bajki w internecie, zbierał idiotyczne naklejki z chipsów i czytał jakieś bzdury. W dodatku zaczął coś gadać po japońsku. Pojedyncze słówka wtrącone w zdanie, których nauczył się z tych całych anime. Byłem gotów go za to wychłostać. Bo nie dość, że nic nie rozumiałem, to jeszcze byłem jedyną osobą, która musiała to znosić.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij