- W empik go
Blizny - ebook
Blizny - ebook
Niezwykła książka, pozbawiona ocen, moralizatorstwa, rozedrganych emocji i niepotrzebnego żalu. Autorka wie, czym jest słowo, jaką ma wartość i jakie znaczenie, umie panować nad emocjami, co daje wstrząsające efekty. Pozwala czytelnikowi na wyrobienie własnego zdania. Styl, którym się posługuje, świadczy o dojrzałości i słuchu językowym.
Dobrochna Kędzierska, redaktor, publicysta
Poruszająca do głębi, wstrząsająca opowieść o najważniejszej – wspólnej dla nas wszystkich – wartości życia ludzkiego. Ogromną siłą tej powieści jest język autorki – żywy, nie zbytnio wyrafinowany, prawdziwy, szczery, aż chciałoby się powiedzieć prosty w najpozytywniejszym tego słowa znaczeniu.
Sylwester Biraga, reżyser, aktor, dyrektor teatru
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64184-98-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na brednię naszą i na naszą nędzę
Na zatwardziałość w naszym szaleństwie
I na naszego głodu głośny krzyk
Na dom nasz który opuściły sny
Na naszą mowę wielce bełkotliwą
Na rozpaczliwie niedorzeczną miłość
I na znikomość wszelkich naszych prac
Na koszmar nocy i na bezsens dnia
Na naszych mistrzów bezradnych i smutnych
Oraz na sędziów ponuro okrutnych
Na biedne matki dogorywające
Przez nasze winy chcące i niechcące
Na nasze serca obrzękłe wątroby
Na nasze wargi popękane szorstkie
Na roztrzęsione fatalnie ręce
Oraz na mózgi w daremnej męce
I na te płuca co bez powietrza
Na strach bezsenny na koszmarny zegar
Na wszystko co jest udziałem naszym
Błagamy wzgląd miej ironiczna Pani
Rafał Wojaczek
Zaśpiewam wam pieśń…
choć pieśni o umieraniu słuchać nikt nie chce.
Umierałam wiele razy. Śmiercią tragiczną, beznadziejną, bezsensowną i rozpaczliwą. Oprócz śmierci fizycznej są też śmierć emocjonalna i śmierć cywilna. Tragiczne jest to, że po nich się jeszcze oddycha, choć czasem już wbrew woli.Śmierć pierwsza
Pierwszy raz umarłam na sali porodowej. Ustawiona pośladkami broniłam się przed życiem. Pewnie już wiedziałam, że będzie boleć. Szkoda, że człowiek przychodzi na świat bez pamięci.
5 maja 1968
Niespełna dwudziestoletnia Anna trafiła na porodówkę z zaawansowanymi skurczami. To jej pierwsze dziecko, nie umiała ocenić momentu, kiedy powinna jechać do szpitala. Badająca ją pielęgniarka włożyła rękę głęboko, aby „sprawdzić, czy wszystko w porządku”. Wody płodowe chlusnęły na podłogę, a Anna prawie straciła przytomność.
– Ooo! Dzieciak ustawił się tyłkiem. Pierwszy poród? – zapytała położna, nie wyjmując ręki z jej krocza. – Trochę poboli. Musi być dzielna!
Kobieta rodząca obok próbuje dodać jej otuchy. Z włosami przyklejonymi do ust wykonuje coś na kształt uśmiechu.
– Wszystko będzie dobrze – wyszeptała potwornie zmęczona. – Tylko się nie denerwuj, bo zaszkodzisz sobie i dziecku.
Położna przyglądała się im przez chwilę, po czym westchnęła i wyszła z sali, machnąwszy ręką.
– Leżcie spokojnie, dziewczynki. Idę po lekarza – rzuciła na odchodne.
Lekarz, nieco zachmurzony, dotarł po 30 minutach. Niestety, przerwano mu urodziny pani ordynator. A tam tort i być może wiśnióweczka. Obejrzał rozhisteryzowaną już Annę zniesmaczony:
– Potrzebne mi tu dzisiaj komplikacje. Nie miała kiedy rodzić?
Ucisnął brzuch jedną ręką, drugą wsadził w krocze.
– Trochę to potrwa. Wołajcie mnie, jak już będzie konkretniej.
Wyszedł pospiesznie i pojawił się dopiero trzy godziny później. Sąsiadka obok zdążyła już urodzić, ale jej miejsce właściwie natychmiast zajęła następna kobieta.
– Co jest, młoda damo? Długo nas będziesz jeszcze męczyła? – próbował rozluźnić Annę kiepskim dowcipem. – Tyłkiem wychodzi na świat, znaczy od urodzenia ma wszystko w dupie.
Po kolejnych czterech godzinach dowcip mu nieco okrzepł. Anna co chwilę traciła przytomność.
– Dziecko zbyt długo znajduje się w kanale rodnym. Na pewno się już udusiło. Wyjmiemy fragmentami, to chociaż matkę uratujemy. Proszę o kleszcze – zwrócił się do położnej.
– Nieeee! – krzyknęła słabo Anna. – Urodzę!
– To nie jest czas na dyskusje i głupie bohaterstwo. Po tylu godzinach dziecko nie ma prawa żyć. Nawet jeśli urodzisz, będzie martwe.
– To urodzę martwe – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Do końca życia będę kojarzyć matkę z tym zaciskaniem zębów, gdy była wściekła. Nie dziwię się, że do lekarza ten obraz przemówił równie mocno, jak przemawiał do mnie przez te wszystkie lata. – Ale urodzę. Nie zgadzam się – zdążyła wyszeptać, zanim znowu na kilka sekund straciła przytomność.
Urodziła po trzynastu godzinach. Dostałam trzy punkty w skali Apgar. Walczyli o mnie przez kolejne miesiące w szpitalu. Wszystkiego pilnowała. Patrzyła lekarzom i pielęgniarkom na ręce. Zanosiła koperty i prezenty. Udało jej się nawet zdobyć skądś pomarańcze. O te pomarańcze pytali ją na oddziale wszyscy.
Anna była piękna. Chodząca laleczka, jak mawiali przyjaciele ojca. Ale to siła była jej największym atutem. Mówi się, że mężczyźni wybierają słabe kobiety, aby się nimi opiekować. Nie mam pojęcia, czy to prawda. Do Anny lgnęli jak muchy do miodu. Może dlatego, że była mężatką, więc w grę teoretycznie wchodził jedynie bezpieczny flirt. Nie wiem. Dość, że lekarz na oddziale też miał do niej słabość, a ona umiała to wykorzystać. Była silna i zdeterminowana. Po trzech miesiącach zabrała mnie do domu i dalej sama walczyła z konsekwencjami porodu. A trzeba przyznać, że walczyła skutecznie. Z czasem dogoniłam rówieśników.Śmierć druga
rok 1973
Kiedy wracaliśmy ze spaceru, zaczynało już zmierzchać. Gołębie wydziobywały resztki ziarna, które ojciec rzucił im, zanim wyszliśmy. Ich radosne gruchanie roznosiło się echem po obejściu w kształcie studni. Próbowałam wypatrzeć wśród nich Arnolda, pocztowca, którego ojciec wypuścił tydzień temu, gdy był u rodziny pod Kielcami. Zdaje się, że jeszcze nie wrócił. Ojciec nadał imię każdemu ptakowi. Nie mam pojęcia, jak je rozpoznawał. Twierdził, że gdy będę je uważnie obserwować, to z czasem też się tego nauczę. Za stodołą płonęło jeszcze przygasające słońce, rzucając na nią krwistopomarańczowe refleksy.
Zamknęłam delikatnie furtkę, aby nie wystraszyć gołębi, i usiadłam na ławeczce przed domem. Ojciec uwiązał psa i opadł zmęczony obok mnie. Przez chwilę obserwował Mariusza, który nie dawał Brutusowi spokoju. Chłopiec próbował karmić psa małymi kamyczkami umieszczonymi na wyciągniętej ręce. Brutus nie przejawiał zainteresowania, więc Mariusz co raz ponawiał próby z gałązkami, liśćmi, trawą. Wyglądał pokracznie na tych swoich krótkich nóżkach w bawełnianych spodenkach. Pies był od niego znacznie większy, ale przyjmował służalcze pozycje i łatwo można było dostrzec, że jest oddany swemu małemu panu. Zupełnie nie rozumiem, czemu wszyscy tak się zachowywali przy Mariuszu. W dodatku uważali, że jest „słodziutki”. Mały, rozwrzeszczany, wiecznie brudny od smarków, błota czy jedzenia. Właśnie znowu się rozryczał, bo pies nie zamierzał skosztować żadnej z podsuwanych mu wspaniałości.
– Przestań beczeć! – Wrzasnęłam na niego, ale na niewiele się to zdało.
Stał tam taki żałosny ze spuszczonymi rękami i podrygującymi od płaczu ramionami.
– Dlaczego wszyscy go tak kochają? – spytałam ojca, uśmiechającego się na widok jego zapłakanej twarzy. – Przecież on jest taki mały i głupi?
– Widzisz, skarbie – ojciec przyciągnął mnie do siebie i objął ramieniem – on jest jeszcze taki mały. Mężczyzna, choć bardzo niewielki. Tak dużo jeszcze potrzebuje opieki i uczucia. Spójrz na gołębie. Nawet one opiekują się z wyjątkową troską pisklętami. Ty już jesteś duża, samodzielna, nie wymagasz tyle uwagi.
– Jestem już duża? – spytałam z nieśmiałą dumą.
– Tak, jesteś całkiem dorosłą panną. – Spojrzał na moją rozjaśnioną komplementem buzię. – Ale to nakłada na ciebie także pewne obowiązki. Musisz opiekować się bratem. Jesteś za niego odpowiedzialna.
– Ale ja nie chcę! – nadąsałam się.
– Jesteś mądrą dziewczynką i wiem, że to rozumiesz. No, ale chodźmy już do domu, bo mama czeka z kolacją. – Poderwał się z ławki i wziął mnie za rękę.
Mariusz wolno powlókł się za nami.
– Umyjcie natychmiast ręce i siadać do stołu – przywitała nas mama od progu. – Czy wy musicie się tyle czasu włóczyć? Pomógłbyś coś w domu, a nie wiecznie cię ciągnie do lasu. Mówiłam, że stołek trzeba naprawić. Kiedy zamierzasz to zrobić? – pohukiwała, ani na chwilę nie przerywając przygotowań do kolacji.
– Nie złość się, Aniu – przymilał się ojciec. – Dzieci potrzebują powietrza, a i pies musi trochę pobiegać. Ale myśleliśmy o tobie i przynieśliśmy ci prezent.
Wyciągnął bukiecik konwalii. Zupełnie nie wiem, gdzie je do tej pory trzymał. Próbował skraść mamie całusa, ale ta jedynie wzięła kwiaty i dalej udawała naburmuszoną.
– Już ty nie bierz mnie pod włos. Znam ja te twoje sztuczki. Do kolacji siadać, a potem masz mi taboret naprawić!
Nie umiała się na niego długo gniewać, więc już podczas kolacji uśmiechali się do siebie nad stołem, gdy Mariusz paplał z pełną buzią o spotkanej w lesie sarence, Brutusie, który prawie ją dopadł, chociaż chłopiec bardzo na niego krzyczał, żeby wrócił, i patyku, który wyglądał zupełnie jak miecz, a który przyciągnął za sobą na podwórko. Patrzyłam na nich i nieoczekiwana radość zalewała mi serce. Lubiłam swoją rodzinę. Uwielbiałam, gdy mama się uśmiechała. Tak rzadko to widziałam. Właściwie zdarzało się to tylko przy tacie. Do nas uśmiechała się rzadko. Nawet gdy przemawiała łagodnie lub czytała bajkę, to jakby nie miała czasu na ten uśmiech. Lubiłam, jak tata się z nami przekomarzał, rozbawiając wszystkich. Nawet Mariusza lubiłam, chociaż paplał zupełnie bez sensu. Wepchnęłam resztki kanapki do buzi i pobiegłam do pokoju po gitarę. Położyłam ją ojcu na kolanach, komenderując, co chcę usłyszeć. Zagrał Stokrotkę dla mnie, Morskie opowieści dla Mariusza i Wszystko te czarne oczy dla matki. Poszliśmy się myć, a on pogwizdując wcześniej grane melodie, zabrał się do podklejania stołka.
– Tato, dlaczego tak kochasz gołębie? – spytałam, gdy zajrzał do nas przed snem, aby poprawić nam kołdry.
– Zawsze były dla mnie uosobieniem piękna i wolności. Inteligencji i oddania. Gołębie mają jednego partnera do końca życia. Są monogamistami. Poza tym – uśmiechnął się do mnie szelmowsko i mrugnął okiem – nie są gadatliwe i nadpobudliwe. Nie wybuchają gniewem czy śmiechem bez żadnego powodu, czego nie można powiedzieć o kobietach. A cisza i spokój są tak potrzebne po stresującym dniu w pracy.
– My się z Mariuszem kłócimy i krzyczymy na siebie. Ale nas też kochasz jak gołębie, prawda?
– Nie bądź niemądra. Śpij już. – Pocałował mnie w czoło i wyszedł z pokoju.
– Nie odpowiedziałeś… – Nie usłyszał, bo był już za drzwiami.
***
Ten wieczór nie był inny. A nawet gdyby był, gdyby objawy, symptomy, nawet… Zbyt zajęta układaniem swojego dzieciństwa nie zauważyłabym. Do dziś zastanawiam się, dlaczego w tych najważniejszych momentach nie strzyżemy uszami? Dlaczego nie zatrzymujemy się zaniepokojeni nagłym brakiem poruszenia powietrza. Wibracjami zwiastującymi nadejście drapieżnika. Nieprzyjaciela czyhającego na moment nieuwagi. Dalej pijemy wodę ze strumienia, a on przyczajony za krzakiem spokojnie nas obserwuje, oblizując czujące już krew wąsy.
Ten wieczór nie był inny. Zmęczony po pracy ojciec zjadł z nami kolację, wysłuchując spokojnie wzajemnych bratersko-siostrzanych oskarżeń. Aby nas pogodzić, jak zawsze wziął z kąta gitarę i zagrał kilka piosenek – po równo dla mnie i Mariusza. Przygotował sobie kanapki na następny dzień do pracy. Przed snem przyszedł nas okryć puchową kołdrą. Ucałował w czoło.
– Pamiętaj, że masz się opiekować bratem – szepnął mi jeszcze do ucha.
– Babcia mówi, że dzieci nie są od tego, aby opiekować się innymi dziećmi. – Taka byłam elokwentna i dumna z dorosłej wypowiedzi.
– Twoja babcia jest mądrą kobietą, ale ty jesteś od niej mądrzejsza i dlatego będziesz miała na niego oko. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo i zamknął drzwi do pokoju.
„Krwi” – wysyczał drapieżca tak cicho, że nie udało mi się go usłyszeć.
***
Gdy wróciliśmy z matką z przedszkola, ojca jeszcze nie było. Nie było go również, gdy zbliżała się pora kolacji.
– Nie czekamy na tatę. Coś musiało go zatrzymać. Siadajcie do stołu. – Matka zajęła się krojeniem chleba. Pokrojone kromki smarowała masłem. Z dna słoika wygrzebała resztki powideł. Wystarczyło tylko dla Mariusza. – Mirka, skocz szybciutko do piwnicy po słoiczek powideł, bo nie mam czym ci posmarować kanapki. Tylko tak na jednej nodze.
Wstałam od stołu i zbiegłam po schodach. Nie było jeszcze ciemno, więc szkoda czasu na zapalanie światła. Zaczęłam przeglądać zawartość regału. W pierwszym rzędzie stały kompoty, więc musiałam wspiąć się na palce, by zajrzeć głębiej. Kątem oka zauważyłam jakiś cień. Za półką ze słoikami, w rogu przy oknie stał ojciec. Nic nie mówił. Patrzył na podłogę szeroko otwartymi oczami. Głowa mu lekko zwisała na piersi. Panował półmrok, więc słabo go widziałam.
– Tato, co robisz? – zapytałam niepewnie.
Cisza. Nie odpowiedział. Był jakiś dziwny. Pamiętam, że poczułam lęk, bo takie zachowanie nie pasowało do niego.
– Tato?
Wyjrzałam zza półki i nieśmiało podeszłam do ojca. Dotknęłam jego klatki piersiowej. Poruszył się. Jakoś dziwnie, nienaturalnie. Jakby stopy nie trzymały się ziemi. Dotknęłam jeszcze raz. Odchylił się bardziej. Bałam się zapalić światło. Stałam i patrzyłam na niego. Popchnęłam go ręką i w milczeniu obserwowałam, jak się porusza. Rzeczywiście, nogi unosiły się lekko nad ziemią. Wyglądał, jakby stał. Przyjrzałam się jego twarzy. Była inna, zmieniona. Pokraczna. Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej wydawała się deformować. Usta rozciągały się w upiornym uśmiechu. Teraz patrzył na mnie. Wydawało mi się, że widzę jego zęby spod tego upiornego uśmiechu. „Żebyś widział, jak głupio wyglądasz”, przemknęło mi przez myśl. Odepchnęłam go od siebie, ale natychmiast wrócił. Stałam tak i patrzyłam. Lęk prawie odszedł. W jego miejsce pojawiła się ciekawość. Dotknęłam jego palców i cofnęłam rękę zaskoczona lodowatością dłoni. Więc tak wygląda martwy człowiek? Ta twarz… Poczułam, że na nowo powraca strach i rozlewa się po całej mojej piersi. Przerażenie sparaliżowało moje ciało. Wypełniło mnie całą. Nie wiem, czy to ciekawość, czy coś, czego jeszcze wtedy nie umiałam nazwać, ale nie potrafiłam odwrócić się do ojca plecami i stamtąd wybiec. Stałam więc i patrzyłam.
– Czemu to tyle trwa? Ciebie po coś posłać… – zniecierpliwiona matka stanęła za moimi plecami.
Zapaliła światło i głos uwiązł jej w gardle. Wtedy dostrzegłam sznur obwiązany wokół szyi ojca i przytwierdzony do haka w suficie. Sufit w piwnicy był nisko. Haka nigdy wcześniej tu nie widziałam. „Przygotował się”, będę myśleć o tym później. Wiele później, gdy czucie wróci nie tylko do nóg, lecz także do odrętwiałego serca, które znów zapragnie wiosny.
– Na górę! – wycedziła matka przez zaciśnięte zęby.
Nie ruszyłam się. Dostrzegłam, że w tym świetle skóra ojca ma dziwny odcień. Szarawy, nieco siny. Wiedziałam, że to mój ojciec, ale tak trudno było go rozpoznać w tym wisielcu. Nie miał już tego błysku w oku, lekkiej zmarszczki, gdy podciągał kącik ust do góry w uśmiechu. Nie było w nim… czegoś. Nie wiem – duszy?
– Mirko, natychmiast na górę!