- W empik go
Blog osławiony między niewiastami - ebook
Blog osławiony między niewiastami - ebook
Wybór najlepszych i najśmieszniejszych tekstów Artura Andrusa z jego bardzo popularnego bloga internetowego – swoiste „Dzieła wybrane”.
Blog osławiony między niewiastami Artura Andrusa to nie tylko papierowy wybór najlepszych tekstów z jego popularnego bloga, ale także jakby „Dzieła wybrane”. W książce, oprócz przewrotnych, rymowanych i nierymowanych tekstów blogowych, znajdziemy też Andrusa-mniej-znanego (m.in. felietony dla policji i lekarzy) oraz Andrusa-bardzo-popularnego (choćby teksty piosenek, które szturmem zdobywają polskie listy przebojów). Andrus poprosił wydawcę, żeby w książce nie zamieszczać rysunków ani zdjęć. Jest to wyraz jego szacunku dla czytelników. – Ale proszę zostawić trochę wolnego miejsca, tak, żeby każdy mógł sobie sam coś narysować. Nie narzucajmy czytelnikom tego, co mają oglądać, wystarczy, że narzuciliśmy im to, co mają czytać! – mówił wyraźnie poruszony podczas przygotowań do druku. Poruszenie Andrusa zostało utrwalone na pamiątkowym zdjęciu, którego jednak w książce nie publikujemy, bo jest poruszone. Każdą stronę tej książki przenika typowo andrusowska ironia naiwna, Andrus jako rodowity warszawiak z Sanoka jest klasycznym typem sympatycznego cynika, który najchętniej żartuje nie z innych, a z samego siebie.
Od niedawna jestem narciarzem. Kolega prawnik (a zimą również instruktor) twierdzi, że biorąc pod uwagę moje umiejętności i styl jazdy, nazywając siebie „narciarzem”, narażam się na proces cywilny o naruszenie dobrego imienia przedstawicieli tej dyscypliny sportu.
Fragment książki
Artur Andrus – dziennikarz, poeta, konferansjer, radiowiec, autor tekstów kabaretowych, felietonów i piosenek. Współautor jednego z największych bestsellerów minionego roku – wywiadu-rzeki z Marią Czubaszek („Każdy szczyt ma swój Czubaszek”). Jedna z najbardziej rozpoznawalnych i najpopularniejszych postaci na polskiej scenie kabaretowej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-536-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wstęp
Każdego, kto zabiera się do pisania, musi w końcu dopaść proste pytanie: po co? Byłoby najlepiej, gdyby dopadało przed rozpoczęciem aktu twórczego, ale wiem z doświadczenia, że najczęściej dopada dopiero wtedy, kiedy się przeczyta, co się napisało. Jeśli człowiek ma jeszcze w sobie odrobinę krytycyzmu, niejednokrotnie powinien wtedy pytanie „po co?” poprzedzić symbolicznym słownym wezwaniem matki.
Po tym jednym przychodzą następne: „do kiedy?”, „dla kogo?”, „za ile?”. Autor musi wyznaczyć jakiś cel swojej twórczości. Może to być literacka Nagroda Nobla, ale nie radzę, bo to często dzieło przypadku. Może się okazać, że Nobla nie dostaniemy tylko dlatego, że nie mieliśmy szczęścia do tłumaczy, a członkowie Komitetu i Akademii nie znają na tyle języka, w którym tworzymy, żeby docenić kunszt dzieła. „Drack jag i Spała, sov jag i Piła” nie brzmi tak samo, jak „Piłem w Spale, spałem w Pile”. W szwedzkim tłumaczeniu nie ma już tego dźwięku mazowieckiej kuźni, szerokiego oddechu pól obsianych żytem i gaworzenia gęsi, którym na tej szczęśliwej ziemi grozi, co najwyżej, oskubanie z pierza.
No więc, jeśli nie Nobel, to co? Nie ukrywam, że mam z tym pewien problem. To znaczy miałem. Na szczęście niedawno przeczytałem w gazecie tekst o autorze światowych bestsellerów Jamesie Pattersonie, który podpisał kontrakt z wydawnictwem Hachette i „zobowiązał się do stworzenia 17 książek w ciągu dwóch lat; 11 z nich to powieści sensacyjne dla dorosłych, a sześć – powieści młodzieżowe. Ma za nie otrzymać 150 mln dolarów”.
Artykuł Bestseller to ja wyciąłem, cytowany wyżej fragment zaznaczyłem na zielono, dopisałem czerwonym flamastrem „DO ROBOTY, DURNIU!!!” i powiesiłem przy komputerze. Policzyłem. Nie muszą być przecież grube – tak do 300 stron. Odjąłem święta, bo przecież nie wypada pisać 11 listopada czy w Boże Ciało, założyłem tydzień choroby w roku i tydzień urlopu (wiem, że mało, ale trzeba się sprężyć, a potem będzie za co wypoczywać). Wyszło po siedem stron dziennie. Dam radę.
Dziewczyna z końca pętli to będzie powieść o kobiecie, która wraca wcześniej z pracy i przyłapuje męża na oglądaniu koncertu finałowego Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych Rzeszów 2011. Pojawi się też tajemnicza postać, którą bohater będzie widywał zawsze o tej samej porze na końcu pętli tramwajowej, tuż przy barze Burza. O, proszę, już jest nawet pomysł na refren piosenki do filmu, gdyby ktoś (w co nie wątpię) chciał to kiedyś przenieść na ekran:
Tuż przy barze Burza
Czarna kwitnie róża,
Kim jesteś,
Dziewczyno z końca pętli?
Piętnaście następnych jeszcze nie wiem o czym będzie opowiadało, ale siedemnasta będzie o facecie, którego żona przyłapuje na oglądaniu koncertu finałowego Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych Rzeszów 2013.
To w przyszłości. A na razie proszę sobie poczytać to, co mi się uzbierało. Dokładnie od 13.09.2006, bo wtedy pojawił się pierwszy mój wpis na „Blogu niecodziennym” Wirtualnej Polski. Większość zamieszczonych tutaj tekstów to te z Internetu, ale są również takie, które drukowałem w papierowych gazetach. Wszystkim przerażonym objętością tej książki chciałbym się wytłumaczyć – to pięć i pół roku regularnego pisania, co tydzień tekst na blogu i w białostockim „Kurierze Porannym”, raz w miesiącu coś dla policjantów („Policja 997”), dla mężczyzn („Prime”), od niedawna dla lekarzy („Gazeta Lekarska”). No i uzbierało się. A po co to wydawać? Bo jakoś ciągle nie wierzę Internetowi. Boję się, że kiedyś ktoś wykręci bezpiecznik (bo jak świeci, to musi mieć bezpiecznik, a ekran mojego komputera świeci) i wszystko gdzieś zniknie. Co na papierze, to na papierze!
À propos papier. Dawno temu dostałem w prezencie czarną, podniszczoną teczkę z napisem: „Społem Koszalin w służbie narodu i kraju. Festiwal Piosenki Żołnierskiej Kołobrzeg 1974”. Od lat wkładam do niej różne „papiery firmowe”. Takie kartki z nadrukiem. Zabierałem z hotelu, znalazłem podczas porządków w redakcji, ktoś mi dał jako notatnik reklamujący firmę. Pochodzenia niektórych nie jestem w stanie ustalić. Nie miałem też pojęcia po co mi te papiery. Ale się przydały. Przepisałem na nich ręcznie moje wiersze i piosenki, i dorzuciłem do tej książki. Wiem – prawdziwi poeci pisali na serwetkach… Jaki poeta taka serwetka!
I jeszcze sprawa tytułu. Wydaje mi się, że jest bez sensu. Najpierw wymyśliłem, potem zacząłem się nad nim zastanawiać. Tylko „Blog” się zgadza. Ale jakoś się przyzwyczaiłem i żal mi było wyrzucić. Miałem nawet zamiar wmówić czytelnikom, że sprawdziłem i okazało się, że zwłaszcza wśród kobiet, ten mój blog ma „głośną, ale często nie najlepszą reputację, złą sławę” („osławiony” wg Słownika polskiego). Nie będę kłamał. Niczego nie sprawdziłem. A tytuł „Blog osławiony między niektórymi niewiastami i częścią mężczyzn”, chociaż już bliższy prawdy, nie podoba mi się. Niech już zostanie „Blog osławiony między niewiastami”. Nie ja pierwszy wymyślam takie tytuły. A „Żółta łódź podwodna”?Podanie o nieułatwianie
Zwracam się z uprzejmą prośbą o natychmiastowe zahamowanie rozwoju cywilizacyjnego. Chodzi mi o to, żeby już nikt nie wymyślał niczego, co ma mi ułatwiać życie. Bo mi to życie utrudnia. W sobotę wieczorem pękła rura w łazience. Rzuciłem się z jakąś szmatą, podstawiłem wiadro. Kiedy już było prawie pełne i pochyliłem się, żeby je wymienić, usłyszałem charakterystyczne „chlup”. Już teraz wiem, jaki dźwięk wydaje telefon komórkowy wpadający do wiadra z wodą. Sytuacja stawała się krytyczna. Wody było coraz więcej. Nie mogłem zadzwonić po pomoc, bo mi zalało telefon. Wybiegłem z domu w poszukiwaniu automatu. Znalazłem trzy z napojami, jeden z papierosami, dwa z gazetami i jeden z prezerwatywami. Ale żadnego telefonicznego. Zalewa ci mieszkanie, a tu cywilizacja proponuje coś do picia, palenia, poczytania i… Postanowiłem poprosić kogoś o użyczenie telefonu. Facet w mokrym garniturze wzbudza zaufanie. Pan Janusz, nasza domowa „Złota Rączka, Srebrny Ząb”, był po kwadransie. Co z tego, kiedy nie mogliśmy się dostać do klatki schodowej, bo kod do domofonu miałem zapisany w telefonie? Ktoś życzliwy pokazał mi kiedyś, jak dużo informacji można zmieścić na karcie SIM. I teraz nie mam żadnego numeru do znajomych, nie znam kodu PIN do karty bankomatowej, nie pamiętam swojego NIP-u…
Następnego dnia podczas poszukiwania numeru telefonu serwisu nawigacji satelitarnej GPS popsuł mi się Internet. Przy uruchamianiu mówili, że gdyby coś szwankowało, mam wysłać mejla. Ale jak mam wysłać mejla, jak mi Internet nie działa? Dobrze, że zdążyłem zapisać namiary na serwis nawigacji satelitarnej. Poprosiłem sąsiada, żeby zadzwonił i spytał, co mam zrobić, bo mi się zepsuła. Powiedzieli, że mam przyjechać do nich. Na ulicę Postępu 12. Ale jak mam przyjechać, jak mi się nawigacja satelitarna zepsuła? Na szczęście znalazłem prymitywny, drukowany plan miasta, odszukałem kwadrat 38 B1 i pojechałem. Gdybym nie spotkał listonosza, nigdy bym się nie dowiedział, że Postępu 12 jest obok Postępu 7, na rogu Kolczykowej. A dokładnie naprzeciwko jest Postępu 74. Teraz już rozumiem, dlaczego zaczęli handlować nawigacją satelitarną. I po co nam to wszystko? Nie chodzi o to, żeby od razu anulować wynalazek druku, maszyny parowej czy elektryczności. Chociaż… Gdyby tego wszystkiego nie było, taki Lenin siedziałby sobie spokojnie w Symbirsku, strugał fujarkę z drewna i przez myśl by mu nie przeszło, że „Socjalizm – to władza radziecka plus elektryfikacja kraju”. A ja to wszystko, co teraz piszę, wyskrobałbym gęsim piórem na pergaminie, przepisał w odpowiedniej liczbie egzemplarzy i rozwiózł konno wszystkim zainteresowanym czytelnikom. Podczas mojej drogi powrotnej każdy mógłby wrzucić do konia (dokładniej do sakwy przywieszonej do siodła) swój komentarz, i tak stworzylibyśmy prymitywne forum internetowe. Ale poważnie – jeszcze raz uprzejmie proszę o zaprzestanie ułatwiania ludziom życia. Przyjmijmy, że ostatnim sensownym wynalazkiem było uruchomienie telewizji. Á propos – z napisu na billboardzie dowiedziałem się, że w najnowszej edycji programu Taniec z gwiazdami występuje kolejna córka byłego prezydenta RP. Po Aleksandrze Kwaśniewskiej – Maria Wałęsówna. Wychodzi na to, że w przyszłym roku propozycję udziału w programie dostanie Monika Jaruzelska. Oczywiście policzyłem dalej. Biorąc pod uwagę Bieruta… Albo nie, Bieruta nie biorę. Uwzględniając sześciu prezydentów na uchodźstwie, trzech II Rzeczypospolitej, naczelnika państwa i królów, wychodzi mi, że w 2015 powinna tańczyć posłanka PO Małgorzata Kidawa-Błońska. W Internecie (już mi naprawili, bo poszedłem do nich piechotą) wyczytałem, że „jest prawnuczką prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego i premiera Władysława Grabskiego”. Proszę, można? W roku 2022 atrakcją będzie udział Leelee Sobieski – hollywoodzkiej gwiazdki polskiego pochodzenia. No to: raz, dwa, trzy, cza, cza, cza Państwu.
13 września 2006Spisane późnym wieczorem, żeby do rana nie zapomnieć
Jeśli to prawda, że potrzeba jest matką wynalazku, to wiem, co może być jego ciotką. Pazerność. Myślałem, że w dziedzinie wymyślania sposobów na sprzedaż jak największej dawki reklam w mediach zrobiono już wszystko. Bo i przerywanie filmów, i kilku sponsorów do jednego programu, i słynne zdanie „a o tym, kto zabił, dowiedzą się Państwo po przerwie na reklamę” – do tego już się przyzwyczaiłem. A jednak mnie zaskoczyli. Jadę sobie samochodem, radio gra cichutko… Słyszę charakterystyczne pikanie oznaczające równą godzinę, a po nim uśmiechnięty głos lektora oznajmia: „Sygnału czasu posłuchaliśmy dzięki hurtowni budowlanej »Zygmunt«”. No tak, i doszło do tego, że jeśli zaświeci jutro słońce, będzie to zasługa firmy farmaceutycznej Farfocel, która sponsoruje prognozę pogody. A za to, że będzie 14.00, powinienem podziękować sieci stacji benzynowych Dolewka. Ja wiem, że kapitalizm, ale chociaż parę lat już to trwa, ciągle mnie dziwi.
Wydawałoby się, że ludzkie marzenia są czymś najbardziej intymnym. Gdzie tam! Nawet tutaj marketing się wtrąci. Siedzę w restauracji, a przede mną napis: „Skomponuj sałatkę swoich marzeń”. A skąd oni wiedzą, że ja marzę akurat o sałatce? Może ja śnię banalnie o jakiejś wielkiej miłości albo podróży dookoła świata? Może stosunek sałaty lodowej do kapusty pekińskiej i kalafiora jest mi zupełnie obojętny? Po prostu mi to… Oj, przepraszam bardzo, zagalopowałbym się. Ale to efekt lektury. Jestem świeżo po przestudiowaniu trzech słowników: wulgaryzmów, polszczyzny potocznej i eufemizmów. Zmobilizowała mnie do tego wypowiedź, którą kiedyś usłyszałem w telewizji. Otóż pewien polityk mówiąc o pracach nad jakąś ustawą, użył zwrotu: „Przepraszam, że się tak brzydko wyrażę – ruszyliśmy z kopyta”. Zaciekawiło mnie, co też tak brzydkiego jest w tym ruszaniu z kopyta? Nie jest to określenie wulgarne, a nawet sugeruje coś pozytywnego – „zacząć coś robić od razu, szybko, nagle”. Więc dlaczego „brzydko”? Osobiście jestem jak najbardziej za kulturą, ale jej nadmiar też może być szkodliwy. Chyba że ten pan obawiał się, że słuchacze zbyt dosłownie potraktują te „kopyta”? Że niby on i jego koledzy z partii je mają? A jak ktoś ma kopyta, to i rogi się znajdą… Niepotrzebnie uznajemy za szpetne coś, co szpetne nie jest. Swoją drogą, w każdym radiowym i telewizyjnym studiu, przy każdej mównicy powinien się znaleźć słownik eufemizmów. Jakże by wtedy miło, jak ciekawie brzmiały wszelkie dyskusje. Na przykład jeden pan drugiemu panu chce powiedzieć, że jest głupi, ale w porę łapie słownik i mówi: „Wydaje mi się, że jest pan posiadaczem jednej, przeraźliwie samotnej szarej komórki” albo „Szanowny pan ma poprzestawiane na strychu”, albo „Przy panu okna można trzymać otwarte”. A później awantura przenosi się do restauracji. Już na końcu języka panowie mają słowa, których potem musieliby się wstydzić, a tutaj kelner przynosi słownik i rozmowa wygląda tak:
– „Idź mi stąd, bo za chwilę użyję rzeczownika z zakresu dolnej części korpusu”.
– „Nie będę się z tobą kłócił, bo jesteś oddany specjalności kieliszka”.
– „A canis tibi faciem lingebat”.
Wszystkie cytaty, których przed chwilą użyłem, zostały zebrane i opublikowane przez poważnych naukowców. Zatem gdyby ktoś chciał się przypadkiem oburzyć na to, o czym piszę, wyjaśniam – to nie ja, to inteligenci. Jednak na wszelki wypadek pożegnam się już z Państwem i z kopyta ruszę do łóżka. Że się tak brzydko wyrażę, „Dobranoc”.
12 października 2006
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI