Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bloki w słońcu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

Bloki w słońcu - ebook

Trudno sobie wyobrazić pejzaż polskiego miasta bez blokowisk. Trójmiejska Zaspa, wrocławski Nowy Dwór czy wreszcie warszawskie pasmo Ursynów-Kabaty. Zgodnie z polityką urbanistyczną ówczesnych władz, osiedla miały odciążać centrum aglomeracji, tworzyć odrębne struktury społeczne i zapewniać powierzchnię do życia dla setek tysięcy mieszkańców.

Ursynów Północny zaprojektowano jako ostatnią gigantyczną inwestycję budowlaną tego typu. Powstał w całości z wielkiej płyty, a pierwsi mieszkańcy wprowadzali się do swoich M w 1977 roku. Z czasem zazieleniony, ożywiony przez działania artystów, animatorów i subkultury młodzieżowe zyskał opinię „najbardziej ludzkiej sypialni Warszawy”.

Lidia Pańków w swoim debiutanckim reportażu Bloki w słońcu prowadzi czytelnika labiryntem ursynowskich uliczek, tłumacząc, co łączy dzielnicę z hasłami architektury modernizmu, dlaczego ursynowscy architekci nie lubili Le Corbusiera i jak udało im się przemycić do projektu idee eksperymentu społecznego czasem graniczącego z futurologią. Autorka kreśli historię dzielnicy, przywołując prywatne opowieści mieszkańców i twórców Ursynowa, pokazując czytelnikowi, jak się na tym blokowisku zgubić i odnaleźć.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-312-4
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach

Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen

Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego

Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem.
Jak Janukowycz przegrał Ukrainę

Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaran Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

W serii ukażą się m.in.:

Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)Żywotne miasta są obdarzone cudowną, naturalną umiejętnością wyrażania, obmyślania i wynajdywania tego, co jest im potrzebne do zwalczania stojących przed nimi trudności.

Jane Jacobs, Śmierć i życie wielkich miast Ameryki, przeł. Łukasz Mojsak

Kiedy drzewa się sadzi i przycina, nie zwracając uwagi na szczególne miejsca, które mogą one tworzyć dla potrzebujących drzew ludzi, równie dobrze mogłoby tych drzew nie być.

Christopher Alexander, Język wzorców. Miasta, budynki, konstrukcja, przeł. Aleksandra Kaczanowska, Karolina Maliszewska, Małgorzata TrzebiatowskaZ ursynowskich lat pozostały nam może trzy fotografie. W tym jedna małoformatowa odbitka, która to się gubi, to wyskakuje z wypchanego rodzinnymi zdjęciami zielonego pudełka. Kiedy znika, uruchamiamy pamięć czarno-białego obrazu. ­Każdy plecie własne wątki, które tylko czasem szczęśliwie gdzieś się ­zbiegną. Rodzice wcale nie powiedzą więcej niż my, trzy siostry.

Tyle wiemy: zdjęcie przedstawia zimowy spacer na rozległy teren Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Start na Symfonii, średnio długiej ulicy, która rozwidlając się, biegnie na wschód Ursynowa Północnego. Nie jest tak znacząca jak zamaszysta Koncertowa, oplatająca pewnymi ramionami niemal całą kolonię mieszkaniową tego fragmentu osiedla, ani tak strategiczna jak przelotowa Béli Bartóka łącząca równą kreską oś dzielnicy z alejami granicznymi. Ale Symfonii jest nasza, skleja epizody kawałka rodzinnej historii. Istnieje między nami na długo, zanim będziemy dość duże, żeby zrozumieć, że jest coś takiego jak „symfonia” i „symfoniczność”.

Połacie śniegu, rozmazane sylwetki, płaski teren zagarnia dół kadru. Wszystko nieostre, standard odbitki przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tylko biel bije w oczy, więc może to środek zimy stulecia 1978/1979, której mrozy tak dotknęły mieszkańców ledwo co postawionych bloków?

Grupa brnie przez zaspy, zostawia za sobą kubikowe domy, tnie pole, które może już kryje wykopy, fundamenty, zapowiedź nowego. Mało tu punktów orientacyjnych, zima potęguje pustkę krajobrazu miejskich peryferii, śnieg wygładza chropowatość terenu. Kawałek ursynowskiego świata się zarysował, reszta nabiera kształtu. W tę część Warszawy urbaniści i architekci dopiero wkręcają trybiki i śrubki. Pustka się zapełnia. Trwają zasiedlenia.

Na fotografii mężczyzna w ciężkim palcie i wielkiej czapie, obok dziewczynka i dwie mniejsze, wszystkie okutane w ortalionowe kombinezony. My, siostry, jesteśmy już zanurzone w osiedlowym życiu. Pierwsza zima na nowym. Czekają nas jeszcze dwie, potem nagła wyprowadzka do domu z ogródkiem na drugą stronę rzeki i miasta.

Przez lata będziemy spekulować, jak by to było – zostać. Targować się – kto pamięta więcej.

Jak dotąd nie wiemy, skąd wzięła się w rodzinnych zbiorach zimowa odbitka. Kto pstryknął?

Fotograf na tyle bliski, że zadbał, by ta jedna klatka z filmu mogła do nas trafić.

A potem zobaczę inne zdjęcia, z innych rodzinnych albumów Ursynowa, bo wszyscy mają coś w rodzaju naszego zielonego pudełka. Ujęcia z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, podobnie nieostre, puste w porównaniu ze współczesnymi kadrami.

Nikogo nie trzeba namawiać. Ci z pierwszych zasiedleń chętnie wyciągają błyszczące klasery, popękane odbitki, niektóre sklejone pożółkłą taśmą, włożone do zeszytów albo szkatułek bez wyraźnej chronologii.

Dunikowskiego: Joanna ze spacerówką pośrodku koniczynowej łąki, kawałek za osiedlem. Joanna przed klatką schodową w kwiecistym kimonie i z koszem zakupów. Jej siostra Agnieszka w czarnych szarawarach i fioletowej koszuli pozuje na dachu czteropiętrowca. Ręce w kieszeniach, jest tu tylko gościem z Berlina, umie odnaleźć piękno surowej architektury, brzydotę ignoruje.

Puszczyka: Wojtek w golfie i trampkach prowadzi trzech synów na drewniany plac zabaw. Spokojny i elegancki, jakby to była sesja okładkowa do bluesowej płyty. Świetna kompozycja, bo wyszła spod ręki profesjonalnego fotografa.

Ulica Zamiany ekologicznie: zagony truskawek i kapusty pod klatką schodową.

Koński Jar w portrecie grupowym: szkolny maraton na trawiastym pieszociągu – bieg otwiera, trochę zbyt pompatycznie, jeździec na białym koniu.

Szorstkie elewacje bloków, bezład ogródków, obwieszone praniem balkony, stoliki pod drzewami, przytachane w plener domowe krzesła.

Polegiwanie pod owocowymi krzewami, pogawędki na betonowych schodkach, partyjka brydża w przestronnej loggii.

Dźwig budowlany kłapie dziobem nad malutkim domkiem ukrytym w sadzie, na dalszym planie bloki w układach linearnych.

Kompozycje z chylących się płotów, zwałów gruzu, prętów, hałd ziemi.

Które to lata, ursynowiacy odgadują po wzroście dzieci. Po znikających szyldach. I po tym, jak bardzo urosły drzewa.

Dla drugiego pokolenia nie ma żadnego „przed”, tu się wychowali.

Młodzi siedzą i stoją na fotografii zdominowanej przez Kopę Cwila, już porośniętą gęstą trawą. Grupa w jaskrawych T-shirtach i sportowych bluzach. Zachód słońca, światło gaśnie, kolory wskazują, że to już zdjęcie cyknięte „małpką”. Mogłaby to być scena z E.T. – tyle tu czekania.Pasmo

Ogrodnik

O mały włos, a Ursynów byłby Ameryką. Albo Waszyngtonem. Z zamiarem nadania takich nazw nosi się Julian Ursyn Niemcewicz, kiedy na jesieni 1822 roku dopina kupna niewielkiej posiadłości leżącej na skraju skarpy wiślanej, między Służewem i Natolinem, w odległości kilkunastu kilometrów na południe od Warszawy. Z dziesięcioletniej emigracji w Stanach Zjednoczonych Julian Ursyn wraca do Europy przekonany, że jest „przybranym Amerykaninem”. Teraz spełnia wreszcie pielęgnowane od lat marzenia o ziemiańskim życiu w skromnym folwarku. Urodzony na Polesiu pisarz i wolnomularz widział swoje dojrzałe lata w „wiejskiej zagrodzie” z łąkami, wodą, bydłem i drobiem. Już gospodarzy, ale o Ameryce nie zapomina. Obchodzi rocznicę niepodległości 4 lipca, próbuje hodować wiewiórki na mięso. Eksperymentuje z ogrodnictwem: nowe nasiona do upraw drogą morską przez Atlantyk przysyła mu żona, poślubiona w 1800 roku Susan Kean, z domu Livingston. Sprowadza do folwarku bogate zbiory biblioteczne, litografie, medale i manuskrypty. W dniu podpisania aktu przez rejenta Julian Ursyn ma sześćdziesiąt pięć lat, chce dożyć na swoim starości. To się akurat nie uda, w 1831 roku, po upadku powstania listopadowego znów wyruszy na emigrację, do Londynu, z misją dyplomatyczną, zwodząc otoczenie i carskie władze planowaną kuracją w zdrojowisku w Bad Ems. Ostatnie lata spędzi w Paryżu.

Na wymarzone nazwy folwarku, „Ameryka” i „Waszyngton”, w końcu się nie decyduje. Boi się, że mogłyby rozdrażnić urzędników. Pada na bezpieczniejszy „Ursinów”. Lepszy, mniej ckliwy niż zastana nazwa majątku: Rozkosz – pokłosie romansu pierwszej właścicielki, Izabeli Lubomirskiej z Czartoryskich, z francuskim szambelanem Józefem Maisonneuve.

Drugi raz Ursynów zostaje wyodrębniony na mapie pod zespoły osiedli. Nazwa, która wcześniej opisywała ziemiański majątek, od teraz odnosi się do przyszłościowego, ekspansywnego pasma mieszkaniowego. Niemcewiczowski folwark znajdzie się na wschodnim krańcu dzielnicy. W 1921 roku ostatni właściciel majątku, hrabia Edward Raczyński, odda pałac i ogród Ministerstwu Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Po wojnie rozlokuje się tu i rozrośnie na okolicznych działkach kampus Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Od drugiej połowy lat sześćdziesiątych Ursynów to ziemia obiecana dla urbanistycznych spekulacji.

Kiedy w 1970 roku architekci i urbaniści rysują projekt na ogłoszony przez Stowarzyszenie Architektów Polskich konkurs numer 461 (temat: opracowanie planu szczegółowego zagospodarowania przestrzennego „Ursynów Północny”), nie mają czasu na badanie przeszłości. Zadanie jest prestiżowe, ale po wygranym konkursie zwycięzcy muszą od razu przejść do realizacji! Zakładane szybkie tempo inwestycji i czasy, w których najgłośniej wybrzmiewa hasło problemu mieszkaniowego, zmuszają, żeby od razu wziąć się do pracy.

Ostatni modernizacyjny skok Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej nie sprzyja nastrojom sentymentalnym.

Naświetlenie

Konkurs numer 461 ogłoszony przez Stowarzyszenie Architektów Polskich ma charakter otwarty. Wśród celów, które formułuje oficjalny dokument SARP-u, są między innymi:

– uzyskanie koncepcji planu szczegółowego rozwiązania funkcjonalno-przestrzennego planowanego zespołu mieszkaniowego;

– uzyskanie przykładowych modelowych rozwiązań strukturalnych zespołów mieszkaniowych z pokazaniem zasad zabudowy.

Granice:

Opracowaniem w skali 1:2000 objęty jest teren Ursynowa Północnego ograniczony:

– od zachodu ulicą Puławską, od północy ulicą Rzymowskiego, od wschodu ulicą Na Skraju SGGW, od południa ulicą Poleczki.

Powierzchnia terenu – około 220 hektarów.

Założenia:

Perspektywiczna liczba mieszkańców, przy wskaźniku 24 metrów kwadratowych powierzchni mieszkaniowej na jednostkę, została określona na około 40 000 mieszkańców.

W projekcie należy uzyskać nie mniej niż 960 000 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej, co przy założonej powierzchni opracowania i wskaźniku etapowym da gęstość 860 mieszkańców na jeden hektar netto.

Wymagane:

– plan szczegółowy z pokazaniem zasady zabudowy (skala 1:2000);

– opracowanie schematu funkcjonalnego zespołu osiedli Ursynów Północny i sugestie zagospodarowania pozostałych części pasma Ursynów–Natolin (skala 1:10000);

– opracowanie dowolnie wybranego fragmentu zabudowy mieszkaniowej w uproszczonej problematyce planu realizacyjnego z zastosowaniem wybranej technologii budowlanej wielkopłytowej: R (Rataje), W 70 (system otwarty), monolit (technologia budownictwa monolitycznego betonowego).

– opracowanie w skali 1:2000 (na kalce) bilansu terenów z zaznaczeniem podziału na jednostki strukturalne.

Trio

Grupa, która pod kierownictwem Ludwika Borawskiego startuje do konkursu, zawiązuje się w sposób organiczny. Zaczyna się od charyzmatycznego studenta Jerzego Szczepanika-Dzikowskiego, pseudonim Dzik, współredaktora kolumny studenckiej „Wykusz” w „Architekturze”, i entuzjasty Andrzeja Szkopa, który kręci się po wydziale Politechniki, przyjaźni z młodszymi i lubi trzymać rękę na pulsie.

Kiedy pojawia się temat Ursynowa, pracownia Ludwika Borawskiego, kojarzonego z rekonstrukcją pałaców na warszawskiej Starówce i utrzymującego się z prywatnych zleceń, siedzi nad projektem sanatorium w Busku-Zdroju. Borawski choruje na białaczkę, pobyty w szpitalu odrywają go od deski kreślarskiej. Ale bez niego wszystko stanie – reszta to młodziki. Tylko on umie złożyć ich brawurowe pomysły do kupy, opracować je w czytelny sposób.

Andrzej Szkop:

– Borawski to był dość szalony człowiek. Niezindoktrynowany przez państwowe biura projektów, otwarta głowa. Nastąpił dziki niefart, że zdarzyła się ta choroba.

Osłabiony Borawski pomaga im przede wszystkim w opisach technicznych, monitoruje ciągłość koncepcji.

Szkopa ściąga nieco młodszy Jerzy Szczepanik-Dzikowski, by koordynował stronę warsztatową i kreślarską.

Andrzej Szkop:

– Dzik zwerbował mnie któregoś dnia koło wydziału. Bodaj na rogu Pięknej z Marszałkowską. W kawiarni Uśmiech, gdzie wieczorem bywała dyskoteka, zamówiliśmy po piwie i zaczęliśmy gadać. Dzik powiedział, że Ludwik idzie do szpitala. Wyłoniła nam się idea, zaczęliśmy majstrować, już tam, na serwetkach. Mieliśmy na ten konkurs miesiąc, może półtora.

Towarzystwo myśli i kreśli w piwnicznym lokalu na Żoliborzu. Poza Borawskim to sami studenci. Autorów jest trzech: Ludwik Borawski, Jerzy Szczepanik-Dzikowski, Andrzej Szkop. Trio ojców patronów legitymizuje wygrany projekt. W dokumentach pokonkursowych znajdą się nazwiska reszty: Ludwika Borawska, Barbara Gorczyca, Julian Cywiński, Joanna Golde, Leszek Kraus, Olgierd Jagiełło, Wanda Mikuła, Ludmiła Lautersztajn, Danuta Raczyńska. Część z nich przejdzie do zespołu po śmierci Borawskiego i będzie realizować te prawdziwe, zatwierdzone „założenia techniczno-ekonomiczne”.

„Architektura” zamieści portrety trójki nad werdyktem jury: Ludwik Borawski w kwadratowych okularach w czarnych oprawkach, sztywny kołnierzyk, pod krawatem. Lekki uśmiech, rozbawiona mina, spoziera w dół. Szczepanik-Dzikowski w pomiętej koszuli, z rozwianą czupryną, sporą brodą. Pewny siebie. Szkop śmieje się frontalnie, pokazuje zęby, rozczochrany, rozpięty guzik lekkiej kurtki, pod nią półgolf.

Grunty

Co tu było wcześniej, można zobaczyć w galerii fotografii rodziny Pytków na stronach portalu ursynow.org.pl. Krajobraz południowego Mazowsza: skromne zagrody, klockowe domy pod spadzistymi dachami, chylące się płoty z prześwitami. Wyboiste drogi gruntowe kończące bieg w zagajnikach. Równina pól i łąk poszatkowana kępami drzew. Kapliczki na rozdrożach skryte pod koronami topoli i lip. Tutejsze wsie i folwarki były naprawdę stare, założone między XV i XVIII wiekiem: Dawidy, Dąbrówka, Grabów, Gucin Gaj, Imielin, Jeziorki, Kabaty, Moczydło i Powsin.

Ich nazwy przewijają się przez historyczne mapy gruntów wilanowskich i terenów chylących się ku skarpie wiślanej. Dokumenty spisane są po łacinie, rosyjsku, polsku.

Na ziemiach, które krążą między rodami Lubomirskich, Czartoryskich, Potockich i Branickich, uprawia się przede wszystkim zboża i ziemniaki. W sadach wiosną zakwitają wiśnie, czereśnie, mirabelki. Duma okolicy to sady śliwkowe i jabłeczne. Gospodarze wożą plony na mokotowskie rogatki i dalej, wzdłuż Puławskiej, by rozstawić się na miejskich targowiskach. Z czasem własność ulega rozdrobnieniu: w XIX wieku parcele dzierżawione przez rolników nie są już „kluczem wilanowskim” i przynależą do różnych właścicieli okolicznych gruntów.

W 1978 r. pozostałości Ursynowa gospodarczego, w tym chaty kryte strzechą, sąsiadują z nową zabudową. Z czasem większość domów zostanie zlikwidowana

Ale wciąż czekają na geograficzne uznanie w jednej nazwie. Gospodarstwa rozwijają się, umacniają, kiedy po sąsiedzku transport dóbr rolniczych przyspieszy linia grójeckiej kolejki wąskotorowej sunącej z placu Unii wzdłuż Puławskiej i kończącej bieg w Górze Kalwarii. Wagony wożą przede wszystkim towary, bo cegielnie z Imielina, Dąbrówki i okolic Baniochy zaopatrują południową Warszawę w budulec.

W czasie II wojny światowej, kiedy stacją końcową tej linii kolejowej jest Dworzec Południowy, pociąg służy także do szmuglu, między innymi starannie skrywanych w wagonach prosiaków.

Prucie

Wśród architektów znajdą się tacy, którzy powiedzą, że wiejski teren chwytał za serce. Że zrobili spis gospodarstw i chałup, chodzili za kierownictwem budowy, pokazywali palcem, przesądzali: te, które nie kolidują z planami wykopów pod zbrojenia, pasy kanalizacji i fundamenty, muszą zostać. Ocalone domy, wetknięte pomiędzy bloki, będą romantycznymi wysepkami niszczonego ładu.

Andrzej Szkop szuka kompromisu:

– Zabudowa była znikoma, częściowo nieskanalizowana, głównie w północnej części. Kombinowaliśmy, jak jej nie usuwać, jak ominąć istniejące gospodarstwa.

Szkop jest absolutnie pewny, że pod względem przyrodniczym zastanym gruntom szkody nie wyrządzono. Jego zdaniem ziemie rolne nie miały w sobie nic szczególnego. „Wybitnymi” nazywa obszary o znaczeniu historycznym – Las Kabacki mający od 1938 roku status „dóbr państwowych” i malowniczy natoliński park przypałacowy ze starodrzewiem. Naruszenia ich granic pod budowę całego ursynowskiego pasma nikt w tamtym momencie nie rozważał.

Fotografia otwierająca projektowe dossier Ursynowa Północnego w pierwszym numerze „Architektury” z 1975 roku jest jednak obrazem obwieszczającym radykalne nowe. Żadnych chałup ani zagajników. Zamiast nich grudy gliniastej ziemi i wygolony do zera teren. Tak prowokacyjnie rozpoczyna się prezentacja założeń techniczno-ekonomicznych budowanego dla trzydziestu ośmiu tysięcy mieszkańców Ursynowa Północnego.

Ci mniej romantyczni z zespołu podpisaliby się pod takim właśnie obrazem początku: błoto, woda, grząsko. O jakie ślady historii walczyć?

Zdegradowana podmiejska wieś bez żadnej infrastruktury.

Stare domy znikną. Próchniejące drewno czy solidna cegła. Koparki rozprują żyzną ziemię. Teren zmieni się w morze błota, potem wjadą dźwigi na szynach. Puste pole obrośnie żurawiami. Wozy transportowe dowiozą prefabrykowane płyty. Będą jechać po wyboistych drogach, też wyłożonych z płyt na gliniastym gruncie. Rozmokłe, kleiste leje przestraszą samych architektów. Opowie mi o tym Włodzimierz Witaszewski, jeden z członków zespołu projektowego powołanego do realizacji konkursowej wygranej. Pokaże fotografie, te z samego początku, na których są tylko trzy niekompletne bloki, dzioby dźwigów i nieregularne ślady opon na improwizowanych trasach.

Wiosną 1976 r. trwa montaż bloków przy przyszłej ulicy Wiolinowej. ­Zasiedlenia rozpoczną się rok później, mimo problemów technicznych

Na późniejszych zdjęciach domów jest więcej, drogi prowadzą do klatek schodowych, ale wciąż brak punktów orientacyjnych. Wreszcie seria o początkach osiedlowego życia i markowe obrazy Witaszewskiego – kolejka przed sklepem o zamglonym świcie, lodowisko i śnieżna zima uchwycone z wyższego piętra na NRD-owskiej kliszy ORWO. To przez te fotografie ciągle ktoś puka do pracowni Witaszewskiego. Ich skany opublikował portal ursynow.org.pl, krążą po sieci, rozbudzają sentymenty i instynkty śledcze. Teraz, po niemal czterdziestu latach, projektanci mogą odetchnąć i śmiać się razem z ursynowskimi fanami, badaczami osiedlowej topografii i amatorami historii najnowszej. Nie zawalili. Osiedle stanęło. Ale wtedy, w punkcie startowym, Witaszewskiego przeszedł dreszcz, kiedy patrzył na leje, wąwozy, sterty płyt i rur w księżycowym pejzażu.

Komunikacja

Dla Marka Budzyńskiego, projektanta generalnego zespołu osiedli Ursynów Północny, następcy zmarłego w listopadzie 1971 roku Ludwika Borawskiego, początek nowego pasma to schematyczny plan podsunięty mu w Biurze Planowania Rozwoju Warszawy. Zwykła karta ze strużką płynącą w jednym z kierunków, w których rozrośnie się stolica.

Jest jednak coś, na co Budzyński musi zwrócić szczególną uwagę – kropki stacji przyszłego metra. Pierwsza warszawska linia M1 ma dla południowej strony miasta znaczenie strategiczne. Pozwala snuć wizję płynności komunikacji i komfortu mieszkaniowego. Na tego rodzaju cywilizacyjny skok inne nowo powstałe dzielnice na razie nie mogą liczyć.

Przełom 1971 i 1972 roku. Ekipie projektantów Ursynowa Północnego Budzyński szefuje od niedawna, ale z marszu przejął odpowiedzialność za całość przedsięwzięcia.

Nigdy nie pożałuje, że dla tego zadania przerwał pobyt w Królestwie Danii, porzucił posadę w małym biurze projektów i na prośbę kolegów architektów zaangażowanych w Ursynów wrócił do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Nieoficjalnie już wiadomo, że to ostatnia gigantyczna inwestycja budowlana epoki. Partyjne władze obiecują dostęp do najnowocześniejszych rozwiązań technicznych. Przedstawiają to tak: wzorowy projekt, wzorowa realizacja, sprawna organizacja. Maksymalizacja wysiłku wszystkich branż i stron kontraktu: państwa, wykonawców, projektantów. Hasła schlebiają architektom, ale Budzyński nie jest żółtodziobem. Dobrze wie, jakie przeszkody ich czekają. W Skandynawii zetknął się z materiałami i urządzeniami, o których fachowcy za żelazną kurtyną mogą tylko śnić. Tu przyjdzie szturmować ministerstwa różnych resortów, żeby wywalczyć modyfikacje modułów budowlanych. Zgodnie z polityką mieszkaniową socjalistycznego państwa repertuar osiedlowej architektury ogranicza się do wielkiej płyty. Projektant generalny i jego zespół staną na głowie, żeby przeforsować mniej sztywne konstrukcje budynków. Takie, które pozwolą wprowadzić jak najwięcej wariacji.

Ale w Danii czterdziestoletni Budzyński może myśleć tylko małą skalą.

Wraca, żeby postawić kawałek miasta dla niemal czterdziestu tysięcy mieszkańców. Na szali waży bezpieczeństwo zapewnione przez doskonale zorganizowane państwo i niesłychaną przygodę.

Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach oparłby się takiej pokusie?

Budzyński przejmuje więc stery, kiedy mały zespół nagrodzony w konkursie Stowarzyszenia Architektów Polskich na zagospodarowanie przestrzenne pierwszego odcinka pasma Ursynów–Natolin osieroca dotychczasowy kierownik – starszy o pokolenie Ludwik Borawski.

Andrzej Szkop i Jerzy Szczepanik-Dzikowski nowego szefa akceptują od razu, wiedzą, że ma charyzmę i prze do nowego. Przystają też na to, że konkursową pracę trójki Budzyński wywraca do góry nogami i wprowadza do niej nowe urbanistyczne standardy przywiezione z Danii.

Na razie Budzyński piekli się, że eksperci z BPRW nie chcą negocjować nawet małych modyfikacji w przebiegu głównej ursynowskiej arterii, której linia styka się z planowanym tunelem metra. Kropki przysparzają projektantowi generalnemu bólu głowy. Nijak nie da się ich ruszyć, a to one zorganizują wkrótce rozwiązania przestrzenne budynków mieszkalnych i usług całego zespołu osiedli.

Marek Budzyński wolałby, żeby strategiczną arterię, od początku nazwaną aleją Komisji Edukacji Narodowej, rozpiąć na innym łuku, zwęzić i uzupełnić dwoma „odbarczeniówkami” odciążającymi główne jezdnie przy większym natężeniu ruchu. Nie chce trasy przelotowej, od której trzeba będzie odwracać planowany pasaż handlowy. Nikt go nie słucha, Ursynów rozpada się na dwie części, które skleją się z czasem.

Ale i tak teraz, po czterdziestu latach od momentu, kiedy trzymał w ręku plan kierunkowy, Marek Budzyński może przyznać: założenie, że strukturę zespołu osiedli utrzyma kręgosłup KEN-u, sprawdziło się. To prawda, zbyt szeroka jak na ich założenia jezdnia na zawsze łączy dwa ursynowskie skrzydła. Tak, bywa zbyt ruchliwa. Ale czy ktokolwiek mógł w latach siedemdziesiątych przewidzieć takie natężenie ruchu samochodowego w Warszawie?

Zwycięstwo nad pustką

Nasze rozmowy z Markiem Budzyńskim będą się toczyć w położonej na tyłach alei KEN pracowni architekta i jego partnerów – żony Krystyny Ilmurzyńskiej i Zbigniewa Badowskiego. Narożny budynek, na którego drugim piętrze ulokowała się jego firma, leży bliżej południowego skraju Ursynowa Północnego. Pod jego główne, przeszklone drzwi opatrzone prostymi kolumnami wyrzuca pieszego rampa prosto ze stacji metra Stokłosy. Stylistycznie ten kwartał należy do zupełnie innej epoki niż osiedle, które zapoczątkował konkurs Stowarzyszenia Architektów Polskich z początku lat siedemdziesiątych.

Trzypiętrowy blok w kostiumie małomiejskiej kamienicy z niską attyką ciągnie się wzdłuż ulicy, tworząc prawdziwą pierzeję. Pochodzi z czasów inwestycji komercyjnych połowy lat dziewięćdziesiątych. Dopiero wtedy wypełnia się puste centrum ursynowskiej „starówki”, czyli fragmentu osiedla postawionego najwcześniej. Tkanka miasta zyskuje należną gęstość i nowe wymiary w niemal dwadzieścia lat po pierwszych zasiedleniach.

Lokując swoją spółkę w sercu Ursynowa Północnego, projektant generalny celebruje własne zwycięstwo nad tamtą pustką. To triumf osobisty – pierzeja, szara kamienica, porośnięty winnymi pnączami wielopiętrowy garaż naprzeciwko, wąska i ruchliwa uliczka Pasaż Ursynowski za rogiem są dziełem jego pracowni.

Budzyński powiedziałby nawet, że to on zaprojektował ruch, który buzuje na parterze. Wydzielił pomieszczenia pod usługi, te ściągają ludzi. Pizzeria Parma, sklep garmażeryjny Smakosz, poprawki krawieckie, Cafe Ricardo, Twój Barek Aga. Jeśli ktoś nazwie ten ursynowski kwartał z wąską ulicą i dziedzińcami ukrytymi za szczelnymi elewacjami „małomiasteczkowym”, nie urazi dumy projektanta generalnego. Dla Marka Budzyńskiego „przytulne” nie musi być złe. To awangardyści uznali swojskie formy i skąpe przestrzenie za rys prowincjonalizmu. Budzyński wierzy, że od piękna brył ważniejsze są realne potrzeby mieszkańców.

Myślał o nich już wtedy, pochylając się nad wydanym przez BPRW planem pasma z punktami stacji. Szkoda, że nie udało się ich przepchnąć.

Oś czasu

Z profesor Magdaleną Staniszkis z Pracowni Projektowania Miejskiego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej kartkujemy Atlas historyczny Warszawy pod redakcją profesora Jana Macieja Chmielewskiego. Ursynów, już jako obszar mieszkaniowy, jest uwzględniony w planie perspektywicznym Warszawskiego Zespołu Mieszkaniowego z 1961 roku. Duże osiedla przewidziane na sześćdziesiąt–osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców to wtedy podstawowe „jednostki urbanistyczne”. Mają być samodzielne, wyposażone w usługi i odciążyć przeludnione warszawskie centrum. Tereny zagarniane przez nowe wizje urbanizacyjne leżą jednak poza jakąkolwiek zastaną infrastrukturą. Na horyzoncie majaczy więc konieczność wykorzystania technologii przemysłowych. Lecz lansowana między innymi przez urbanistę Bolesława Malisza wizja ekspansji miasta na peryferia przegrywa z lękiem decydentów.

Władze boją się, że rozwój stolicy jest za drogi, a Warszawa nie wytrzyma napływu nowych pracowników administracji i zakładów przemysłowych. Potencjalna konieczność długiego dojazdu do pracy mieszkańców nieuchronnie doprowadzi do obniżenia poziomu życia. Na parę lat zwycięża strategia przeciwna; deglomeracja. Dzięki przesunięciu inwestycji przemysłowych do mniejszych miast w promieniu od sześćdziesięciu do stu pięćdziesięciu kilometrów od Warszawy następuje rozwój Ostrołęki, Siedlec, Garwolina, Płocka i Ciechanowa.

Groźba, że aglomeracja warszawska zostawi daleko w tyle resztę województwa, trzyma plany z lat 1961–1964 w zawieszeniu. Porządek zaprowadzą Wojciech Karbownik i Juliusz Wilski, którzy pod koniec 1965 roku w Pracowni Urbanistycznej Warszawy przygotowują kolejną wersję perspektywicznego planu rozwoju. Już w nowej ramie czasowej, bo na dwudziestolecie – do 1985 roku. Nad ich działaniami sprawuje pieczę naczelny architekt Warszawy Czesław Kotela, z PUW-em współpracują też Wojewódzka Pracownia Urbanistyczna Miejskiego Biura Studiów i Projektów Inżynierii Miejskiej oraz Miejskie Biuro Studiów i Projektów Komunikacji Miejskiej.

Z zielonym światłem od władz, wyposażeni w ekspertyzy badawcze, urbaniści mogą już snuć śmiałe wizje. Precyzyjne prognozy oparte są na analizach techniczno-ekonomicznych, koncepcjach komunikacyjnych i inżynieryjnych. Wzrost produkcji przemysłowej dla Warszawskiego Zespołu Mieszkaniowego ma skoczyć z 70 do 220 procent. Zwiększone o 100 procent inwestycje w infrastrukturę mają doprowadzić do wyrównania dysproporcji pomiędzy różnymi częściami stolicy. Jako główne tereny rozwojowe wskazano: Służew, pasmo Ursynów–Natolin na Mokotowie, Wawrzyszew–Chomiczówka i Marymont na Żoliborzu, Bródno i Targówek na Pradze Północ, Ateńską i Ostrobramską na Pradze Południe, Jelonki–Górce i Bemowo na Woli. W ryzach ma zostać utrzymana liczba mieszkańców, tak by do 1985 roku nie przekroczyć ustalonego jako maksimum 1 miliona 550 tysięcy. O dalszych losach południowego pasma książka Jana Macieja Chmielewskiego nie donosi. Zdaniem profesor Staniszkis zawartość nawet tak, zdawałoby się, neutralnej pozycji jak historyczny atlas miasta dyktują polityczne sympatie. W swojej opowieści o kolejach ursynowskiego boomu urbanizacyjnego Jan Maciej Chmielewski uwzględnia dopiero czasy po 1989 roku, kiedy na niezagospodarowane połacie przestrzeni rzucą się deweloperzy, a Marek Budzyński będzie mógł przedstawić ofertę zapełnienia centrum.

Tymczasem to ta dzielnica Warszawy, jeszcze wtedy podpadająca administracyjnie pod Mokotów, galopuje w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych najszybciej. Część północna, narysowana najpierw przez Szczepanika-Dzikowskiego, Szkopa i Borawskiego na konkurs Stowarzyszenia Architektów w 1971 roku, a potem już do realizacji przez zespół Marka Budzyńskiego, rozpocznie marsz, który w latach dziewięćdziesiątych dobije do samego skraju Lasu Kabackiego. Północne zespoły mieszkaniowe, najbliższe zabudowie Starego Mokotowa, są częścią pasma Ursynów–Natolin, którego projektantem generalnym jest Jacek Nowicki. Plany są rozległe: za Ursynowem Północnym, jak po sznurku, rozpocznie się stawianie Imielina i Natolina. Mowa o stu pięćdziesięciu tysiącach mieszkańców. W latach siedemdziesiątych nikt pewnie nie przewiduje, że w 2014 roku całość pasma Ursynów–Natolin wraz z Kabatami obejmie 8,5 procent populacji Warszawy.

Dla Juliusza Wilskiego, którego lata pracy w Biurze Odbudowy Stolicy, Pracowni Urbanistycznej Warszawy, wreszcie BPRW nauczyły myślenia wielką skalą, pasmo ursynowskie nie ma w sobie nic szczególnego. Jest tylko jednym z kilku kluczowych kierunków ekspansji stolicy.

– O Warszawie myślało się wtedy jako o federacji miast, z których każde musiało zawierać tereny mieszkaniowe, miejsca pracy i usług. Cały rozwój aglomeracji był podporządkowany idei pasm podążających za planem metra.

O sukcesie ursynowskim można jednak mówić dopiero od momentu, kiedy ruszy obiecana kolejka podziemna.

Wcześniejsze dekady przedstawiają się Wilskiemu zupełnie kryzysowo. Wilski z szelmowskim uśmiechem przytoczy opinię innego eksperta, z którym wybrali się w pierwszych latach zasiedlania Ursynowa na monitoring: „obszary przymusowego zamieszkania”.

Daleki horyzont i przestrzeń kameralna

O południowym kierunku rozwoju robi się głośniej pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy Oskar Hansen podejmuje studia badawcze pasma Ursynów–Lasy Kabackie na zlecenie Instytutu Urbanistyki i Architektury. Do przewidzianego na sto sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców zespołu zamierza zastosować wypracowaną przez siebie nowatorską doktrynę osadniczą – Linearny System Ciągły. To wizja niehierarchicznego, egalitarnego domu, który odbija bezklasowe społeczeństwo i przedstawia „odbiorcy” (tak Hansen nazywa przyszłego mieszkańca) jego „współzależność ze zbiorowością”. Liniowy dom miałby się ciągnąć setkami kilometrów i zastąpić historyczne miasta centryczne, miasteczka z rynkami i wsie rolne.

W „Architekturze” z lutego 1971 roku Oskar Hansen przedstawia opracowanie „LSC Ursynów–Lasy Kabackie”. Wymyśloną przez siebie formę osadniczą opisuje jako ideę równie uniwersalną i integrującą co średniowieczna katedra w strukturze feudalnej. Historycznie „twarzą” naszej cywilizacji były budynki sakralne i place. W drugiej połowie XX wieku będzie nią właśnie Hansenowski Linearny System Ciągły.

Na rysunkach LSC wygląda, jakby koryta rzek różnej szerokości biegły obok siebie i nigdy się nie spotkały. A pomiędzy nimi potoki, kładki, przejścia. Płaski plan, w którym rzeczywiście nie sposób wyznaczyć środka ani punktu centralnego. Hansen przewiduje trzy ciągi: komunikacja jako rdzeń, za nimi mieszany ciąg miejsc pracy, usług, handlu i kultury, a na końcu ciąg „wielofunkcyjnej struktury mieszkaniowej”. Struktura osiedla zbudowanego według LSC ma być elastyczna, inna dla rodzin z dziećmi, par bezdzietnych, osób samotnych i rencistów. Pomieści hotele, internaty i domy wychowawcze dla młodzieży.

Infrastruktura oświaty, zgodnie z rewolucyjną wizją, popłynie bezpośrednio przy lasach i polach.

Hansen budynki mieszkalne nazywa po corbusierowsku „regałami”, ale nie jest technokratą. Naciska na konieczność budowania relacji między domem i otoczeniem. Wszystko jest u niego racjonalne. Dobrze zaprojektowane środowisko pomoże „jednostkom” tworzyć więzi, odpoczywać i sensownie wykorzystać również czas po pracy. Hansen wierzy, że jego system nie jest tylko wytworem człowieka, ale odzwierciedla prawa przyrody. „Linearność” zbliża osady ludzkie do pejzażu naturalnego, otwiera na szerszą rzeczywistość, wreszcie – kosmos. Dlatego usytuowanie mieszkania powinno uwzględnić kontakt z dalekim horyzontem – polem, lasem i rzeką. W nowoczesnym społeczeństwie mogą się też zdarzyć jednostki mniej zachwycone odnawianiem więzów z przyrodą i kosmosem. Odpowiedzią na ich potrzeby jest „horyzont przymknięty”, który lokatorom kameralnych wnętrz blokowych, czyli prawdopodobnie ludziom bez rodzin, umożliwi kontakt z cywilizacją techniczną. O co dokładnie tu chodzi, Hansen nie wykłada.

Dba jednak o naukowe zaplecze urbanistycznego studium dla pasma Ursynów–Lasy Kabackie: do współpracy zaprasza specjalistów z różnych dyscyplin – organizacji pracy, rekreacji, wypoczynku, klimatu, inżynierii miejskiej, telekomunikacji, zarządzania odpadami. Tę strategię Hansena przyjmie i rozwinie zespół Marka Budzyńskiego. Oprócz socjologów, demografów, pedagogów z architektami przy deskach kreślarskich zasiądzie też zespół psychologów i psychiatrów. Dla Ursynowa Północnego powstanie alternatywny program środowiskowej opieki nad mieszkańcami: osiedlowe kluby, poradnie z wyszkolonymi terapeutami i ośrodek zdrowia psychicznego. Być może młodsi projektanci bez nazwisk są mniej pyszni niż Oskar Hansen, sława nie tylko architektoniczna, ale i guru środowisk artystycznych lat sześćdziesiątych.

Architekci z zespołu Budzyńskiego nie wierzą już, że właściwie ukształtowana przestrzeń rozwiązuje wszelkie społeczne problemy. Tam, gdzie pojawiają się kłopoty, potrzeba pomocy człowieka, a nie oszałamiającej koncepcji.

Hansenowskie pasmo Ursynów–Lasy Kabackie to zaledwie wycinek programu zakrojonego na całą Polskę. Pozbawione centrum ciągi mogą rosnąć w każdą stronę. Dla Hansena to dowód na to, że jest prawdziwym urbanistą swoich czasów: umie operować wielkimi liczbami. Budzyński z zespołem działają na mniejszym terenie. Wyraźniej widzą granice. Mają swoje poletko do przeorania.

Marek Budzyński:

– Ja nawet Hansenowi przy LSC pomagałem. Bodajże przed moskiewską wystawą poprosił, żebym mu coś narysował. A potem spojrzał na to jak na zdechłą żabę.

Budzyński powie jeszcze, że Hansenowskie wizje były nieludzkie. Że nie dało się z nim rozmawiać, bo traktował wszystko bezdyskusyjnie, autorytarnie i po pańsku. I mocniej – że było w tej wywrotowej wizji przebudowania całej cywilizacji coś totalitarnego.

Kiedy indziej przyzna jednak, że Oskar Hansen był dla nich autorytetem. Tylko nie umiał normalnie mówić.

Nieodmiennie wygłaszał kazania.

Krzyż funkcjonalny, koncepcja wielopokoleniowa

Dla Andrzeja Szkopa, który najpierw rysował projekt konkursowy z Borawskim, a potem współzakładał ursynowski zespół pracujący pod Markiem Budzyńskim, historia pasma wcale nie zaczęła się od Hansenowskiego studium.

Jest jasne, że ono wykiełkowało z przedwojennej koncepcji „Warszawy funkcjonalnej” – Szymona Syrkusa i Jana Chmielewskiego w 1934 roku. W pracy, którą poprzedzały lata całościowych analiz wspieranych przez stołeczny ratusz, urbaniści nakreślili szczegółowy, rozłożony na wiele etapów plan kształtowania stołecznego regionu. Szukali najwłaściwszego dla tamtego okresu modelu zagospodarowania gospodarczo-inwestycyjnego. Projektowi Syrkusa i Chmielewskiego przyklasnął sam Le Corbusier, który słuchał postulatów „Warszawy funkcjonalnej” na posiedzeniu Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej (CIAM) w Paryżu w 1937 roku. Polacy trafili w sedno modernistycznego programu odciążenia miasta, który zainicjował Le Corbusier.

O to, czy w założeniach Syrkusa i Chmielewskiego kryje się zalążek pasma ursynowskiego, można się spierać. W ich planach warszawski organizm wyciąga odnóża gdzieś w kierunku Piaseczna – jeden z głównych tranzytowych szlaków ma pobiec stamtąd do Falenicy. To pierwsze przymiarki do obwodnicy, której zamysł będzie stale powracał. Koncepcję Syrkusa i Chmielewskiego dziś włącza się do międzynarodowych podręczników urbanistyki. Profesor Magdalena Staniszkis nie chce rozstrzygać ani na tak, ani na nie. Podkreśla nowatorski i długodystansowy charakter koncepcji „Warszawy funkcjonalnej”, która nie ma sztywnych ram czasowych ani przestrzennych.

– Ten projekt był manifestem nowoczesnego myślenia o rozwoju aglomeracji jako o mieście globalnym i regionalnym. Na „krzyżowym” schemacie nie ma granic, zabudowa koncentruje się wokół pasm rozwojowych i to one spajają system.

Szkopa nie da się zbić z tropu. Uważa, że to szło etapami – od przedwojnia przez Hansena aż do Jacka Nowickiego, architekta, który czuwał nad całością pasma ursynowskiego ciągnącego się od granic ze Służewem po Kabaty i nadzorował pierwszy etap powstawania części północnej. Szkop doda, że z tą przyzwoitą urbanistyczną wizją także Polska Rzeczpospolita Ludowa poradziła sobie nie najgorzej.

„Siedmiu wspaniałych”

Nad modelami układów liniowych oprócz zespołu Oskara Hansena pracuje w drugiej połowie lat sześćdziesiątych grupa architektów nazwana później „siedmioma wspaniałymi”: Krzysztof Chwalibóg, Jerzy Górnicki, Jacek Janczewski, Andrzej Kiciński, Adam Kowalewski, Jan Rutkiewicz.

Siódmy to Marek Budzyński.

– To była gigantyczna robota teoretyczna, próba znalezienia realnych rozwiązań dla spodziewanej intensywnej urbanizacji kraju. Powstał szereg równoległych opracowań, nam udało się stworzyć jednoznaczny system. Praca była mozolna, rozciągnęła się na dwa lata.

Projekty wypracowane przez zespoły badawcze są odpowiedzią na konkurs departamentu Ministerstwa Budownictwa. Studia mają uruchomić krytyczny namysł nad możliwościami pozytywnego wykorzystania prefabrykacji, pomóc wytyczyć kierunki rozwoju przemysłu budowlanego.

Jest 1967 rok, Polska Rzeczpospolita Ludowa szykuje się do głównego skoku urbanizacyjnego związanego z uprzemysłowieniem. Do nowych inwestycji potrzeba kadrowego zaplecza. Trwa mobilizacja sił.

Cały program nazywa się Koło Młodych, kilka grup pracuje równolegle, w sumie około dwudziestu–trzydziestu osób. Badania dadzą odpowiedź, jak stworzyć korzystną dla ludzi przestrzeń miejską z uwzględnieniem jak największej liczby czynników, które decydują o dobrej komunikacji, zdrowiu, wymianie społecznej, rozwoju jednostki i zbiorowości.

Marek Budzyński:

– W założeniach konkursu chodziło o badanie potencjału prefabrykacji, my mieliśmy największy zespół i poszliśmy linią całościową. Aż do refleksji nad tym, czym jest kultura. Przyjęliśmy strukturalistyczne podejście, że to całokształt utrwalonego dorobku człowieka. Siedzieliśmy po godzinach, za jakieś konkursowe grosze. Był element rywalizacji między zespołami, ale napędzało nas co innego – chęć zgłębienia zagadnień i autentyczne pragnienie uczestnictwa w odbudowie kraju. Żony cierpiały, sprawa ciągnęła się około dwóch lat. Takie rzeczy mogą robić tylko dwudziestolatkowie.

„Siedmiu wspaniałych” przedstawia ministerialnej kadrze całościowy model urbanizacyjny – koncentrację liniową. W ich studium obejmuje ona pasmo w centralnej Polsce między Płockiem i Wyszogrodem. Budzyński próbuje zarysować skalę przedsięwzięcia: „Długie jak Warszawa, ale z dziesięć razy węższe”.

Hansen jest i nie jest dla nich odniesieniem. Wiedzą, że dostrzega więcej niż inni, że XIX-wiecznego modelu miasta nie da się już utrzymać przy milionowych populacjach, bo metropoliom grozi uduszenie. Są zgodni, że miasto liniowe to pomysł najbardziej naturalny i ekonomiczny.

Ale dla nich, pragmatyków, projekty Hansena są nonszalanc­kie, bo architekt już nie myśli o tym, co dalej, ignoruje czynnik ludzki.

Marek Budzyński:

– On nie rozumiał, że te koncepcje będą tworzone w czasie i przez wiele osób. I że trzeba założyć możliwości ich transformacji.

Koncentracja liniowa ma coś z układów pasmowych Oskara Hansena, ale jest mniej sztywna. Miasta i zespoły mieszkaniowe tworzą tu układy falowe. Tam, gdzie zabudowa się zagęszcza, pulsują większe skupiska. Są samodzielne, nie tracą granic jak w LSC, nadal łączy je gęsta sieć powiązań. Propozycja „siedmiu wspaniałych” szczegółowo demonstruje, jak połączyć struktury mieszkaniowe, usługowe i oświatowe. Razem budynki tworzą system, który generuje intensywne społeczne relacje. Jest optymalny w zużyciu energii, sprzyja synergii zdarzeń. Jedne funkcje miejskie wspierają drugie, tak by nie doszło do klinczu. Miejska tkanka liniowa jest na tyle wąska, że do przyrody dochodzi się na piechotę. W późniejszych wywiadach Budzyński będzie mówił, że miała nie przekraczać kilometra. Za szumnymi hasłami „układów synergicznych” kryje się prosta idea: wspólnota.

Na razie przebojowa siódemka musi uwzględnić realia inwestycji PRL-u. Budulec jest jeden: płyta z surowego betonu.

Kiedy Budzyński przejmie stery w zespole projektantów Ursynowa Północnego, będzie gruntownie przygotowany do podejścia kompleksowego. Wierzy w urbanistykę z prawdziwego zdarzenia, która bazuje na twardych danych. Na ich podstawie można tworzyć modele kształtowania przestrzeni dla jak najpełniejszego życia ludzi. Ale nigdy nie podpisałby się pod tezą, że architektura ma się przyczynić do przyrostu szczęścia. To już zadanie wiary, religii i lokalnych władz.

Ciągłość

Całe pasmo Ursynów–Natolin (w dalszej perspektywie Ursynów–Kabaty) przewidziano na sto pięćdziesiąt–sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. To dużo – tyle liczą wówczas Gdynia, Radom, Białystok. Odległość od Pałacu Kultury – dwanaście kilometrów. Krawędzie obszaru wyznaczają Las Kabacki i Powsin. Pasmo dzieli się na cztery części, z których każda zyska przestrzenną odrębność. Planowanie ma uwzględniać naturalne walory ukształtowania skarpy wiślanej, dążyć do koncentracji zabudowy. Całość realizacji – piętnaście lat. Tyle formalnych zarządzeń przytacza artykuł z działu „Życie i Nowoczesność” „Życia Warszawy” z 6 lipca 1971 roku. Mowa tu o całym paśmie, które w procesie budowy rozbije się na mikroświaty przydzielone odrębnym zespołom: Ursynów Północny, Imielin, Natolin, wreszcie Kabaty, które zaczną się wyłaniać na przełomie lat osiemdziesiątych, by w latach dziewięćdziesiątych zmienić się w gęsto zabudowane deweloperskie miasteczko.

Bloki podchodzą dziś pod granice lasu, ale zdaniem Szkopa to wcale nie koniec. Jeszcze wiele może się wydarzyć: dobudówki, dogęszczanie, rewitalizacja dawnej zabudowy w nowe formy. I dlatego właśnie pasmo jest tak fascynujące.

– Budowa pasma ursynowskiego z metrem i wszystkimi założeniami to był akt woli. Dziś takich aktów woli nie widzę. Może z wyjątkiem Stadionu Narodowego. Ursynów nie jest taki piękny i świetny. Niemniej należy go traktować jako przykład ciągłości myśli od przedwojnia do dzisiaj. I nadal jest dużo roboty do wykonania.

Andrzeja Szkopa nie zaprząta kwestia sprawiedliwości historycznych następstw. Czy Ursynów osiedlowy to szpetny zwrot w dziejach podwarszawskich folwarków i pałacowych dóbr? Jak rozwijałby się, gdyby Polska Ludowa dysponowała inną strategią budownictwa mieszkaniowego? Czy blokowy modernizm był już przebrzmiały i nieadekwatny, zakrojony wyłącznie na potrzeby popisu partyjnych włodarzy, jak kąśliwie będą powtarzać przyszli krytycy?

Dla Szkopa taki dylemat ma charakter wyłącznie komediowy. Trzeźwo myślący urbaniści nie powinni szastać radykalnymi sądami. Być może nawet wcale nie poczułby się urażony, gdyby się dowiedział, że Lech Królikowski, były burmistrz Mokotowa, inżynier, varsavianista i badacz historii polskich ruchów niepodległościowych, w opublikowanej w 2014 roku książce Ursynów. Wczoraj, dziś, jutro o konkursie SARP-u, wielkiej wygranej młodego zespołu i dekadzie, kiedy na dawnych rolniczych gruntach staje nowe miasto, w ogóle nie wspomni. Między czasami wojny i początkiem demokracji Trzeciej Rzeczpospolitej Polskiej, poza przytoczonymi statystykami demograficznymi sporządzonymi przez doktora Waldemara Siemińskiego, pojawia się narracyjna wyrwa.

Andrzej Szkop wie, że wykonali najlepszą robotę z możliwych.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: