Blondynka w Urugwaju - ebook
Blondynka w Urugwaju - ebook
Byłam we wszystkich krajach Ameryki Południowej.
Z wyjątkiem jednego.
A więc Urugwaj!
Wyruszyłam na samotną wyprawę do kraju, gdzie posiadanie, sprzedawanie i palenie marihuany jest legalne, każdy uczeń w szkole dostaje darmowego laptopa, a narodowym daniem jest miejscowa odmiana hamburgera.
Wędrowałam przez dzikie pastwiska w krainie urugwajskich kowbojów i po ulicach jednej z najdziwniejszych stolic świata - Montevideo, by w końcu dotrzeć na koniec świata w szalonej osadzie zbudowanej na piasku nad brzegiem oceanu.
Przygoda!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-127-9 |
Rozmiar pliku: | 20 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zimbabwe i Burkina Faso
Z miłością jest tak samo.
Jesteś w miejscu pełnym ludzi, ale zerkasz co chwilę tylko ku jednej osobie i cieszysz się kiedy ten ktoś zerka też ukradkiem na ciebie. Wszystko się w tobie uśmiecha i ciągnie do tego jednego człowieka, który z jakiegoś powodu wydaje ci się wyjątkowy. Magicznie przyciągający, fascynujący, inspirujący. Krótko mówiąc: chcesz być z nim, blisko niego i to jak najszybciej.
Tak samo jest w podróżowaniu.
Przynajmniej ja tak mam.
Ze wszystkich miejsc na świecie niespodziewanie jedno zaczyna mnie przyciągać, pasjonować, fascynować. Ciągle o nim myślę, ciągle zerkam w jego stronę, a najbardziej niezwykłe jest to, że ono też wydaje się zerkać do mnie! Co chwilę wpadam na ślady tego miejsca – w wiadomościach z ostatniej chwili, w piosence, która sama wyświetla mi się na YouTubie, na skrzynce z owocami w warzywniaku. Czuję się tak, jakbyśmy szukali się wzajemnie. I wtedy wiem, że na pewno chcę tam pojechać, bo czeka mnie w tym miejscu coś niezwykłego, coś takiego, co zmieni moje życie.
Tym razem też tak właśnie było.
Od dawna chodziło mi to po głowie. Iguaçu, największe wodospady na świecie. Zielona dżungla, tropikalne motyle i egzotyczne ptaki.
– Ale przecież ja byłam tam już trzy razy! – podpowiadał głos w środku i usiłował mnie zniechęcić. – Chciałaś przecież polecieć na Alaskę! Do Burkina Faso! Na Tahiti! Na Bora-Bora! Na Tokelau!
– To prawda – odpowiadałam samej sobie, a oczy rwały mi się znów do zdjęcia, które zrobiłam wiele lat temu przy wodospadach.
Było w nich coś magicznego. Nie mogłam oderwać od nich wzroku.
To wszystko prawda.
Byłam tam wcześniej trzy razy, widziałam wodospad z różnych stron i w różnych porach roku, byłam kilka razy w Argentynie, kilkadziesiąt razy w Brazylii. I co z tego? Coś mnie hipnotycznie ciągnęło z powrotem. Coś takiego, o czym nie mogłam przestać myśleć. Coś takiego, co było silniejsze niż wszystkie racjonalne argumenty, że warto byłoby wybrać się do miejsc, których nie znam.
Pamiętam jak zatrzymałam się w sklepie z przewodnikami na lotnisku w Amsterdamie. Szafa pełna półek, a na każdej półce rząd okładek z fascynująco brzmiącymi nazwami.
Czytałam je kolejno, smakując ich brzmienie, słuchając ich w myślach, wyobrażając sobie ich smak, a potem ręka sama wyciągnęła mi się, żeby zgarnąć z półki gruby tom zatytułowany HAWAJE. I zaraz potem następną książkę – ZIMBABWE.
O tak! Tego właśnie chciałam! Zimbabwe i Hawaje! Najpierw Hawaje, a potem Zimbabwe! Zapłaciłam i nie mogłam się doczekać, żeby wślizgnąć się między okładki książek i zanurzyć się w ich treści.
Usiadłam na ławce, otworzyłam pierwszy przewodnik i wyruszyłam w podróż w wyobraźni. Kołyszące się palmy na wybrzeżu Pacyfiku, hawajskie słodkie ananasy, dymiące wulkany, lawa skradająca się po odłamkach skał, pierwsza na świecie deska surfingowa, plantacje bananów, wodospady, pachnące girlandy kwiatów, aloha, plaża, słońce…
A potem drugi przewodnik, który zabrał mnie nad wodospady Wiktorii, do ruin miasta Wielkiego Zimbabwe i na afrykańską sawannę, gdzie płowe lwy kryją się wśród wysokich traw głaskanych gorącym wiatrem.
Wstałam i wróciłam do sklepu.
– Czy ma pan przewodnik po Argentynie? – zapytałam i sama zdumiałam się tym pytaniem.
Czyli co, nie pojadę na najbliższą wyprawę do Zimbabwe ani na Hawaje, które od pewnego czasu miałam w najbliższych planach? Znowu przełożę je na później, bo jeszcze raz chcę wrócić do Ameryki Południowej?
Tak mnie ciągnie.
Tak mi podpowiada wewnętrzny głos.
I tak zrobię.
Wodospady Iguaçu leżą w północnej Argentynie na granicy z Brazylią. Tuż obok jest… Zadrżałam. Tak jak wtedy, kiedy w tłumie wypatrujesz kogoś, kto wydał ci się ciekawy, odwracasz się i nagle widzisz przed sobą oszałamiającego gościa, który patrzy tylko na ciebie.
Paragwaj!
Paragwaj!!!
Byłam tam tylko raz, kilkanaście lat temu.
Magia!
Kolczaste drzewa butelkowe na Gran Chaco, miasta Mennonitów na pustyni, czerwona ziemia, święte zielone drewno, z którego Indianie z plemienia Nivaclé robią naczynia. W Paragwaju nauczyłam się pić yerba mate! Och, to było niesamowite!
W pierwszej chwili skrzywiłam się i pomyślałam, że to zielone błoto jest okropnie gorzkie i niedobre. Ale potem codziennie ktoś mnie częstował, a po kilku dniach ręce same mi się rwały do kubka, rurki, termosu i torebki z suszonymi liśćmi.
A więc Paragwaj!
I jeszcze coś.
Aż się roześmiałam.
Byłam we wszystkich krajach Ameryki Południowej, nawet w tych, do których rzadko kto dociera, czyli w trzech niewielkich Gujanach stłoczonych na północy między Wenezuelą a Brazylią – Gujanie Brytyjskiej, Gujanie Francuskiej i Gujanie Holenderskiej zwanej Surinamem.
Byłam we wszystkich krajach z wyjątkiem jednego – Urugwaju. Jakoś nigdy mnie tam po prostu nie ciągnęło.
Urugwaj jest stateczny, zamożny, dobrze rozwinięty i demokratyczny. Prawie 90% mieszkańców jest pochodzenia europejskiego, praktycznie wszyscy chodzą do szkoły, umieją czytać i pisać, a w dodatku Urugwaj był pierwszym krajem na świecie, który każdemu uczniowi w szkole podstawowej dał w prezencie laptop.
Uporządkowany kraj, dobrze zorganizowany, grzeczny, spokojny. Co ja mam tam robić?
Założę się, że autobusy odjeżdżają punktualnie, na śniadanie każdy zjada białe pszenne bułeczki z dżemem, a na obiad i kolację kotlet wołowy, bo to jest miarą i dowodem dobrobytu w Ameryce Południowej.
To nie dla mnie.
Ja wolę bardziej dzikie, nieuczesane, nieogarnięte miejsca. Takie, gdzie szumi wiatr wolności, nie ma rozkładów jazdy, a ludzie nie upierają się, że każdy musi odsiedzieć swoje na szkolnej ławce, a potem posłusznie zaprząc się do kieratu pracy w biurze, której nienawidzisz, ale którą wykonujesz, żeby mieć pieniądze i za te pieniądze kupować to, co oferuje ci miasto.
Miasto czyni z ludzi niewolników. Wmawia im, że muszą mieć więcej, żeby móc więcej wydawać. Rozrzuca dookoła góry tanich, bezwartościowych przedmiotów i krzyczy, że to jedyna szansa i że tylko dzisiaj odda to tanio w promocji. Ludzie myślą, że jeśli nie kupią, to ominie ich coś ważnego. I tak mija im życie – na pracy, której nie chcą i zakupach, których nie potrzebują. I czują się coraz bardziej zniewoleni, nieszczęśliwi, zagubieni. Ale gospodarka się kręci.
To nie dla mnie.
Uciekam z takich miejsc.
Znajdziesz tam na pewno dobre, wygodne hotele z gorącą wodą, wi-fi i śniadaniem w cenie noclegu, znajdziesz nocne kluby i restauracje, salony masażu, kawiarnie, piwo i ciasteczka.
Będziesz mógł surfować po internecie, oglądać pomniki i pić wino do kolacji.
Powiem ci jednak czego tam nie ma.
Wolności, przygody, odkrywania i możliwości zabłądzenia po to, żeby nieoczekiwanie znaleźć coś, o czym nikt nie wie.
To jest właśnie dla mnie sens i radość podróżowania.
I dlatego wcześniej nie pojechałam do Urugwaju.
Był zbyt dobrze ułożony, zorganizowany i bogaty.
Kilka razy byłam blisko. Wystarczyło wsiąść na statek w Buenos Aires, popłynąć kilka godzin do Montevideo i „zaliczyć” nowy kraj.
Ale to mnie nie interesowało.
Zawsze czułam, że to nieważne w ilu byłam krajach, bo ważniejsze jest to co przeżyłam w czasie podróży, jak sobie poradziłam w zaskakujących sytuacjach, jak wybrnęłam z niebezpieczeństw i czym się zachwyciłam.
No ale dobrze.
Skoro tak mnie magnetycznie pociąga wodospad Iguaçu i skoro tak bardzo marzę o tym, żeby pojechać znów do Paragwaju, to przy okazji zatrzymam się po sąsiedzku i wdepnę do Urugwaju. Dobry plan!
A Hawaje, Zimbabwe i Burkina Faso muszą na mnie poczekaćROZDZIAŁ 2
Buenos Aires, Argentyna!
Zawsze mnie to zdumiewa. I zachwyca jednocześnie.
Zobacz.
Wszystko zaczyna się od jednej myśli, która zamienia się w działanie. Od jednej myśli, czyli najbardziej nieuchwytnej formy akcji, która pojawia się w twoim umyśle jak nasiono, z którego później może wyrosnąć potężny baobab. Jeśli tylko będziesz to nasionko odpowiednio podlewać i pielęgnować, czyli jeśli stworzysz mu warunki do rozwoju.
CZY TO NIE JEST NIESAMOWITE???
Ja myślę, że jest.
Mogłabym w tej chwili siedzieć w samolocie do Zimbabwe, na Hawaje albo na Palau. A ja lecę do Buenos Aires. Bo tak postanowiłam. Tak wybrałam. Taką podjęłam decyzję. Ta decyzja zmieni moje życie.
Samolot jest pełen ludzi. Każdy ma swoje własne przeznaczenie i każdy ma trochę inny cel. Niektórzy wracają do domu w Argentynie. Inni może chcą wejść na szczyt w górach, jeszcze inni jadą spotkać się z ukochanym albo ukochaną, ktoś być może jedzie z pielgrzymką do świętych miejsc albo na kurs tanga. Ale każdy podjął decyzję, która doprowadziła go do tego miejsca.
To fascynujące.
A więc Buenos Aires, Argentyna! Z Buenos popłynę statkiem do Urugwaju, potem po ziemi autobusami pojadę dalej do Brazylii i do Paragwaju, żeby tam wsiąść na statek towarowy, który raz w tygodniu pływa po rzece Paraguay i dotrzeć do najbardziej odległego punktu na północnym krańcu kraju, do małej osady zbudowanej na bagnach tuż przy granicy z Brazylią i Boliwią.
Taki jest mój plan.
Mam dwa przewodniki i trzy mapy. Mam ogólny pomysł na to dokąd chciałabym dotrzeć i co chciałabym zobaczyć, ale wiem, że życie samo najlepiej mnie poprowadzi i pewnie pokaże mi to, co powinnam zobaczyć, a o czym jeszcze dzisiaj nie mam pojęcia.
Nie mam oczywiście żadnych rezerwacji, nikt na mnie nie czeka i nigdzie nie muszę być. To znaczy, że mogę być wszędzie. Jestem wolna i właśnie w tej wolności jest cały najlepszy smak podróżowania.
Wiesz o co chodzi.
Strach podpowiada, żeby się zbroić, przygotować, zaplanować, zorganizować, przewidzieć co się da.
Ale kiedy tak się przygotujesz, zorganizujesz, wyznaczysz trasę i zarezerwujesz miejsca w hotelach, to twoja podróż będzie nadążaniem za wcześniej wymyśloną trasą. Będziesz zajęty sprawdzaniem gdzie musisz zdążyć i na kiedy, szukaniem numeru rezerwacji, adresów i telefonów, gorączkowym dostosowywaniem godzin przejazdu do czasu, jaki ci został do zameldowania się w następnym punkcie.
To musi być bardzo męczące, nie mówiąc już o tym, że jest strasznie nudne. I o tym, że kiedy tak ślęczysz z nosem w rozkładach jazdy i planie rezerwacji, raczej nie będziesz w stanie dostrzec nieprzewidzianych drogowskazów, które życie stawia na twojej drodze, żeby cię zabrać do cudownych i zachwycających miejsc nieopisanych w żadnym przewodniku ani portalu.
O to właśnie chodzi w podróżowaniu!
Żeby wyjść z domu i dać się poprowadzić.
Z takim zamiarem wyruszam właśnie w kolejną podróż.
Buenos Aires, Argentyna!ROZDZIAŁ 3
Szukaj płowego lwa
Kiedy przylecisz do Buenos Aires, szukaj lwów. Naprawdę. Lwów z płowymi grzywami, które lekko zmrużonymi oczami wpatrują się w dal. Obok lwa będzie czekał kierowca w białej koszuli i włosach przyczesanych brylantyną. Poczujesz cudownie rześki wiatr od oceanu, pomyślisz, że świat jest piękny i zapewniam cię, że z każdą chwilą będzie się stawał coraz piękniejszy, a ty ze zdumieniem odkryjesz najlepszy transport do miasta, jaki można sobie wyobrazić.
_Tienda León_ dosłownie znaczy „Sklep lew” i jego symbolem jest rzeczywiście pomarańczowy rysunek głowy afrykańskiego lwa. Ale wiesz jak to bywa w życiu. Coś, co z pozoru na coś wygląda wcale niekoniecznie tym czymś jest, a ja uwielbiam odkrywać takie historie.
Wyobraź sobie Buenos Aires w 1927 roku. Nie ma jeszcze samochodów, po ulicach jeżdżą wozy i dorożki zaprzężone w konie. Don José Tienda Gutiérrez trzyma w dłoniach ciepłą tykwę i wypija pierwsze łyki swojej porannej porcji yerba mate. I myśli sobie, że właściwie niektórzy ludzie mają kłopot z przedostaniem się do innej części miasta i przewiezieniem ładunku. Można by im w tym pomóc gdyby po tej trasie jeździł regularny wózek do wynajęcia.
– Synu, co myślisz o tym, żebyśmy otworzyli taki biznes? – zapytał.
– Dobrze, tato – odpowiedział jego syn, który nazywał się Manuel Tienda León.
Czyli Manuel Sklep Lew. I tak powstała nazwa tej firmy, która istnieje do dzisiaj, tyle że zamiast drewnianych wózków ma flotę autobusów i samochodów, i jest chyba najlepszym sposobem przedostania się z lotniska do miasta, ponieważ jest połączeniem autobusu i taksówki. I przyznam, że nigdzie indziej nie widziałam tak fantastycznie wygodnego rozwiązania jak w stolicy Argentyny.
Kupujesz bilet. Po wyjściu z lotniska zobaczysz budki z różnymi napisami – będą tam luksusowe limuzyny do wynajęcia, będą zwykłe taksówki (zwane tu _remises)_ i_ _zobaczysz też pomarańczowego lwa, a obok napis _Tienda León_. Miła pani zapyta dokąd chcesz jechać. Podaj jej dokładny adres, na przykład hotelu, w którym zamierzasz się zatrzymać.
Ja tak zrobiłam. Nie wiedziałam jeszcze wtedy jak działa ten system, ale skoro pani uparcie dopytuje gdzie dokładnie chcę dojechać i nie wystarcza jej informacja, że do centrum, w pobliże stacji metra Lima, to proszę bardzo. Podaję dokładny adres z numerem domu.
Wsiadam do autobusu. Czekam jeszcze kilkanaście minut, bo autobusy odjeżdżają co pół godziny i myślę sobie, że nie wiem gdzie wysiąść. Nie wiem gdzie jest stacja końcowa ani ile razy autobus zatrzyma się po drodze, nie pamiętam nawet jak daleko jest z lotniska do centrum.
Wyglądam przez okno. Biec z powrotem do budki i dopytać? Czy pogadać z kierowcą? A może w ogóle zdać się na to co będzie i spokojnie poczekać na to, co życie przyniesie?
To są decyzje, które człowiek podejmuje setki razy i które nadają smak i kolor całemu życiu. Nawet więcej powiem – malują przyszłość i nadają jej taki, a nie inny kształt.
Czy biec za nim, bo serce łka, mimo że rozum podpowiada coś innego?
Czy zgodzić się na coś, czego nie chcę i co jest wbrew mojemu sumieniu, ale zgodzić się tylko po to, żeby pozostać cichym, niewidocznym i nikomu nieprzeszkadzającym?
Czy może raczej zabrać głos i powiedzieć, że to jest moim zdaniem nieetyczne i niegodne, i ja nie chcę tego zrobić?
Czy pouczać kogoś, kto nie prosi o radę?
I czy poganiać staruszkę, która powolutku wykłada jabłka na ladę i wydaje się nie widzieć, że za nią czeka długa kolejka młodych, zniecierpliwionych i wiecznie śpieszących się dokądś klientów?
A może nic nie mówić, nie przewracać oczami i nie popędzać, tylko rozejrzeć się i znaleźć coś, co świat chce mi pokazać i dlatego celowo zwalnia tempo mojego życia?
O to chodzi. O pozornie maleńkie wybory, jakie czynisz wiele razy każdego dnia, ale które są w rzeczywistości bardzo ważnymi punktami zwrotnymi, nadającymi kierunek temu, co zdarzy się później.
Poczekam. Zobaczę gdzie mnie życie zabiera i po co. Jest dopiero przedpołudnie, pierwszy dzień wyprawy, która potrwa jeszcze cały miesiąc. Mam czas. Mogę zaryzykować.
Ruszamy.
Uwielbiam wracać do Ameryki Południowej. Uśmiecham się na widok każdego warsztatu samochodowego (a jest ich sporo) i na każdym jest napis _Borracharia_. Zawsze mnie to śmieszyło, bo _borracho_ znaczy „pijany”, ale jest bardzo podobne słowo, które oznacza gumy, czyli opony.
Buenos Aires! Miasto nad Srebrną Rzeką, pełne żarliwych rytmów tanga i równie gorących pierogów zwanych _empanada_. Właśnie. Odpowiedziało mi burczenie w brzuchu. Dobry pomysł. Śniadanie! Gorąca argentyńska kawa! Och, jak będzie pięknie!ROZDZIAŁ 4
W betonowej stajence
Najlepiej mówić krótko i wyraźnie. Zamiast wdawać się w wyjaśnianie skąd jestem, po co tu przyjechałam i że szukam hotelu, który podobno gdzieś ma być w tej okolicy, ja patrzę w oczy kierowcy i mówię:
– _Lima House? Calle_ Lima?
– Lima – potakuje kierowca i pokazuje, że to tutaj.
Wysiadam, odbieram bagaż. To wcale nie wygląda na centrum Buenos Aires, a wprost przeciwnie, raczej jak na zagubiony w kosmosie zakątek, w którym Don José Tienda zbudował stajenkę dla swojego pierwszego mechanicznego konia. Betonowy domek, wysoki mur, miejsca parkingowe.
Co teraz? Mam wziąć walizkę i ruszyć przez szalone ulice Buenos Aires? W którą stronę? Nawet nie wiem gdzie jestem.
Podchodzę do pana w białej koszuli i czarnych spodniach z plikiem kartek w ręce.
– _Calle_ Lima – pół pytam i pół oświadczam, bo właściwie nie wiem ani w jakiej roli on tutaj jest, ani jaka jest moja rola. Czy wciąż jestem pasażerem? Czy może już zostaliśmy dowiezieni na miejsce, wyrzuceni na bruk i dalej mamy sobie radzić sami?
– Tak! – odpowiada dziarsko pan. – Lima! Poczekaj chwilę!
Oczywiście! Z wielką chęcią! Poczekam sobie z dziką rozkoszą! Nie wiem wprawdzie na co, ale coś tak czuję, że będę zadowolona.
Dziesięć minut później.
– Lima? Lima? – rozlega się na parkingu.
Wyskakuję z domku jak z procy. Na tyle szybko, na ile pozwala mi plecak, torba i głód harcujący w moich wnętrznościach.
– Lima! Lima! – wołam podbiegając do samochodu.
– Lima – potwierdza kierowca i pokazuje, że mam wsiadać.
Wsiadam.
Czarny samochód bez żadnych znaków szczególnych, bez rysunku lwa ani numeru bocznego. Po prostu prywatna limuzyna. Wsiada jeszcze chłopak z pękatym plecakiem i ruszamy.
– _Calle_ Lima? – upewniam się.
– _Si_ – odpowiada kierowca.
No dobrze, jak Lima, to Lima. Cierpliwie poczekam na to co będzie dalej. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby autobus odjeżdżający z lotniska rozwoził każdego pasażera z osobna tam, dokąd sobie zażyczy.
Ale Tienda León właśnie to robi!
Kupujesz bilet na lotnisku. Wsiadasz do autobusu. Autobus zawozi cię do zajezdni, gdzie czekają mniejsze samochody rozwożące ludzi pod dokładny adres – taki, jaki podałeś podczas kupowania biletu. No po prostu bajka!!!
Bilet na autobus z lwem kosztuje 210 peso argentyńskich, czyli nieco ponad pięćdziesiąt złotych. Taksówka – trzy razy więcej.
Hurra!
Buenos Aires!!!ROZDZIAŁ 5
Język delaplatański
Drzwi były mikroskopijne i dobrze ukryte między innymi drzwiami.
Dzwonię.
Nikt nie odpowiada.
Dzwonię jeszcze raz.
Cisza.
Jeszcze raz.
Stęknięcie.
Tak jakby dom zgodził się z westchnieniem otworzyć jeszcze raz.
Popycham ciężkie drzwi, wciskam się do środka i widzę bardzo strome, wąskie schodki prowadzące… No, wydaje się, że gdzieś aż do nieba. _Bardzo_ strome. Takie, jakby ktoś chciał osiągnąć najlepszy wynik murarski w pionie, nie przykładając zbyt wiele myśli do tego kto i w jaki sposób mógłby ewentualnie z tej konstrukcji później korzystać.
Podrzuciłam plecak na ramionach, dźwignęłam torbę i rozpoczęłam wspinaczkę na szczyt. Skrzypiący schodeczek po schodeczku, a każdy zadzierżyście wysmukły, wysoki i tak wąski, jakby był przeznaczony tylko dla dzieci. Nie, co ja mówię! Nie dla dzieci, tylko dla wysokogórskich kozic i muflonów, które mogłyby zaprzeć się odpowiednio kopytami i wspiąć na wierzchołki wierzchołków.
Ufff! Zatrzymałam się, westchnęłam, otarłam pot z czoła.
Czy ja już mówiłam, że o 7.49 rano, kiedy wyszłam z lotniska po kilkudziesięciu godzinach latania i czekania w zimnej klimatyzacji, powietrze miało cudowną temperaturę 26,2°C? A potem temperatura tylko rosła
Na samej górze schodów jak na szczycie niebotycznej wieży znajdowała się recepcja. W recepcji znajdował się długi drewniany blat połączony zapewne z wiecznością. Na blacie drzemała pulchna dziewczyna.
– _Buenos dias!_ – mówię nieśmiało.
Odpowiada mi brzęcząca przy szybie mucha. Oraz milczenie blatu wraz ze wszystkim, co zostało w nim zapisane, łącznie z wtuloną w niego kobietą.
Czy to hotel? Wydaje się, że tak. Na ścianie jest napisane, żeby zdjąć pościel z łóżka i oddać ją razem z kluczem po ostatniej nocy. I numery autobusów do dzielnicy Boca, do SanTelmo i do portu. I argentyńska cisza ścieląca się bezkresnymi połaciami jak żółte pola rzepaku na wiosnę.
Uśmiecham się.
Budzić pulchną panienkę? Szturchnąć ją niby przez przypadek, a może kaszlnąć, kichnąć albo uderzyć w stół, żeby się ocknęła?
A może tylko usiądę sobie i będę na nią patrzeć czekając na to co się stanie?
W chwili kiedy to pomyślałam dziewczyna otworzyła oczy. Z całą pewnością byłam częścią jej snu. Zapewne był to sen o przybyszach z kosmosu, którzy nawiedzają spokojne okolice Ziemi w celach kosmicznie nielogicznych i trudnych do pojęcia.
– Dzień dobry – uśmiechnęłam się.
Niech wie, żem nie jest żaden kosmita, tylko całkiem kumaty podróżnik ze znajomością miejscowego języka, którym na co dzień porozumiewają się tubylcy.
Och, czy ty wiesz jak fantastycznie jest podróżować po miejscach, których język jest dla ciebie dobrym, dawno oswojonym znajomym? Jak to cudownie wiedzieć o czym rozmawiają ludzie w autobusie, jakimi słowami odzywają się do siebie podczas płacenia za zakupy w kasie, co mówi mama do swojego dziecka na ulicy, a jakich słów używa policjant zwracając się do niesfornego obywatela. To niesie ze sobą mnóstwo dodatkowych informacji o miejscu, w którym jesteś.
Może właśnie dlatego tak bardzo lubię wracać do Ameryki Południowej, bo znam hiszpański, więc mogę pożartować z taksówkarzem albo dopytać o różne sprawy, które mnie interesują.
To znaczy tak mi się wydawało.
Wiesz o co chodzi.
Kiedy zdążysz przyzwyczaić się do jakiejś myśli i kiedy zakładasz, że coś wiesz na pewno i że to jest coś takiego, co nigdy się nie zmieni, to życie niespodziewanie rzuca cię w takie miejsce, gdzie wszystko będzie INACZEJ!
Dziewczyna dźwignęła się z blatu, przetarła dłonią oczy, a kiedy wciąż nie znikłam, powiedziała coś, co zabrzmiało jak dawny znajomy, ale zawinięty w ręcznik i śmigający na wrotkach po alei oblanej świeżą smołą.
Czyli hiszpański, ale niehiszpański.
Hiszpański, ale dziwny, obcy, bardziej nieznajomy niż miły przyjaciel.
Zdumiałam się.
Teraz to ja spojrzałam na dziewczynę jak na zabłąkanego ufoludka. Może ona przyjechała ze wsi i mówi jakimś dialektem?
Ale nie! Zaraz! No przecież! Zupełnie zapomniałam, że w Argentynie używa się wyjątkowej odmiany języka hiszpańskiego zwanej hiszpańskim znad rzeki de la Plata.
Po argentyńsku: _castellano rioplatense_.
Widzisz?
Nawet hiszpański w Argentynie nie nazywa się _español_, tylko _castellano_, czyli „kastylijski”, od nazwy krainy w środkowej Hiszpanii, Kastylii.
_Castellano rioplatense_ to dosłownie kastylijski delaplatański. Myślę, że właśnie wymyśliłam nowe słowo Delaplatański oznacza coś pochodzące znad rzeki de la Plata.
Kastylijski delaplatański to hiszpański używany w Argentynie i w Urugwaju.
I żeby była jasność: język delaplatański obowiązuje także tysiące kilometrów dalej od rzeki, na przykład na południowym krańcu Argentyny niedaleko Antarktydy albo w ośnieżonych argentyńskich górach, gdzie o istnieniu rzeki de la Plata prawdopodobnie nikt nawet nie słyszał.
W piśmie wszystko wygląda tak samo.
Ale w ustach!!!
Ha!
Dla kogoś, kto jest – tak jak ja – przyzwyczajony do wymowy kolumbijskiej, meksykańskiej, kubańskiej, wenezuelskiej, peruwiańskiej, boliwijskiej, ten argentyński hiszpański brzmi bardzo egzotycznie.
Najbardziej zdumiewające jest w nim to, że litera _y_ oraz podwójne _ll_, wymawiane zwykle jako „j”, w Argentynie zamienia się w przedziwnie brzmiące i maziste „ź”.
_Yerba mate_ wcale nie jest już _jerba mate,_ tylko _zierba mate!_
_Mayo_ wcale nie jest _majo,_ tylko _mazio!_
Nawet słowo _yo_, czyli „ja”, nie brzmi już znajomo i zwyczajnie _jo_, tylko zamienia się w _zio!_
Dla nieprzyzwyczajonego ucha, szczególnie ucha, które spędziło kilkadziesiąt godzin wtulone w fotel obcego samolotu unoszącego je z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę przez chmury ponad oceanem, to brzmi jak prawdziwe wyzwanie. Jak chiński hiszpański.
I jeżeli ktoś jest tutaj z wioski, to chyba tylko ja
Byłam wcześniej w Argentynie kilka razy, ale zdążyłam zapomnieć nie tylko jak brzmi język delaplatański, ale też stracić zdolność do jego rozumienia.
Widzisz jak to jest?
Myślałam, że przyjeżdżam do kraju, którego język tak doskonale znam, a tu nagle okazuje się, że muszę się go od nowa nauczyć