-
nowość
-
promocja
Bloodshed - ebook
Bloodshed - ebook
Trzech mężczyzn. Trzy maski. Jedna noc, która miała skończyć się o świcie, a zmieniła wszystko...
Salem to miasto przesiąknięte legendami o wiedźmach – ale tu rodzą się też koszmary, które żyją w realnym świecie. Po publicznym upokorzeniu życie Quinn Porter, młodej studentki, to ciągła walka o przetrwanie.
Dziewczyna nigdy nie planowała zostać bohaterką żadnej opowieści. Aż do tej jednej nocy… Teraz nie chce już być ofiarą. Pragnie choć raz przestać się hamować i spełnić swoje najmroczniejsze wizje.
Halloweenowy wieczór sprowadza Quinn na mroczne uliczki Salem, gdzie zamaskowana postać ratuje ją przed oprawcą. A potem pojawiają się jeszcze dwie inne i pewna propozycja: „Tylko jedna noc bez żadnych ograniczeń”. Ale to, co miało być jednorazową przyjemnością, przeradza się w coś znacznie poważniejszego. Wciągnięta w sieć pożądania, przemocy i nieoczekiwanej czułości, Quinn odkrywa, że nie wszystko, co przerażające, musi być złe. Czasem to właśnie potwory potrafią ocalić przed światem. Oraz nauczyć kochać jego mrok.
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8417-542-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Damien
Miałem zaledwie siedem lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłem, jak w ludzkich oczach gaśnie życie. W ciągu następnych kilku lat stało się to wręcz nudne. Kolejny zwykły wieczór, kiedy mój staruszek budzi mnie ze snu i prowadzi do piwnicy, czyli – jak lubiłem nazywać to pomieszczenie – jego izby tortur, podczas gdy mama zamyka się w swoim pokoju.
Zawsze wiedziała, że coś jest na rzeczy. Na początku zastanawiałem się, dlaczego nawet nie usiłowała ochronić mnie przed brutalnością tego, co rozgrywało się w najniżej położonej, najmroczniejszej części naszego domu. Przecież słyszała krzyki i widziała, jak we wczesnych godzinach porannych wracam na górę cały we krwi. Musiała mieć świadomość, że dzieje się coś bardzo złego.
A jednak nigdy nie zrobiła nic, by to powstrzymać.
Zamiast tego udawała, że wszystko jest w porządku. Jak sarna oślepiona reflektorami pędzącego samochodu, oszołomiona i zdezorientowana.
Pewnej nocy – miałem wtedy dziesięć lat – ojciec obudził mnie ze snu. To wspomnienie nadal jest tak żywe, jakby zdarzyło się to wczoraj.
– Wstawaj – wydał rozkaz, zrywając ze mnie kołdrę. – Już czas.
Opuścił pokój, a ja wyskoczyłem z łóżka, słysząc, jak jego ciężkie kroki nikną na schodach. Przecierając oczy, wykończony przewracaniem się z boku na bok – tej nocy, jak prawie każdej, nie mogłem usnąć – wyszedłem na korytarz, gdzie natychmiast zamarłem w bezruchu.
Moja matka wyglądała zza drzwi swojej sypialni. Oczy miała szeroko otwarte i wypełnione bólem. Jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś sprawiał wrażenie tak przerażonego. Tak całkowicie bezradnego. Jej serce pękło z mojego powodu, bo wiedziała, że nie jest w stanie ochronić własnego dziecka.
– Wszystko w porządku – zapewniłem ją. – Jest dobrze, mamo. Nic mi nie jest.
Na te słowa wydała z siebie dźwięk, którego nigdy nie zapomnę. Szloch, ale pełen ulgi.
Ruszyłem w stronę schodów, gotowy na to, co miało nadejść. Zwykle ojciec kazał mi tylko patrzeć.
Jednak ta noc okazała się inna.
– Opuszki palców zawierają dużą ilość zakończeń nerwowych – wyjaśnił, wpatrując się w moje nieobecne błękitne oczy. – Te z kolei wysyłają sygnały do mózgu. Sygnały bólowe.
Niespiesznie podszedł do stołu, na którym leżał nieznany mi mężczyzna, przykuty grubymi łańcuchami i całkowicie bezbronny. Łańcuchy dzwoniły za każdym razem, gdy podejmował kolejną rozpaczliwą próbę ucieczki.
Żałowałem, że nie mogę mu powiedzieć, że nie ma sensu tego robić.
Nie uda mu się stąd oddalić.
– Ból jest bardziej dotkliwy niż w innych częściach ciała. Na przykład… w przedramieniu. – Bez ostrzeżenia zatopił ostrze noża w bicepsie mężczyzny. Ból był tak ostry, że mężczyzna zdołał wrzasnąć, choć usta miał zatkane upchniętą byle jak szmatą schowaną za kilkoma warstwami taśmy klejącej.
Pozostawałem nieruchomy jak głaz. Nawet nie drgnąłem.
Dla mnie to było normalne. Kolejna lekcja. O wiele ważniejsza niż szkoła.
– A teraz patrz – poinstruował ojciec, umieszczając palec wskazujący swojej ofiary między ostrzami sekatora. – Przekonasz się, że palce są bardziej wrażliwe.
Przecinał powoli. W oczach mężczyzny płonęło czyste cierpienie, wierzgał nogami i rzucał ramionami. Nie przestawał krzyczeć, gdy ojciec ciął dookoła kości.
Szarpnął nadgarstkami, próbując się odsunąć i przerwać mękę. Ojciec mruknął z dezaprobatą, po czym obiema rękami zacisnął nożyce, używając dokładnie tyle siły, ile było trzeba. Palec mężczyzny spadł na podłogę, a on sam zacisnął powieki, bo jego ciało wpadło we wstrząs.
Ojciec posłał mi znużone, niechętne spojrzenie.
– Niech to, Damien – odezwał się gniewnie. – Podejdź tu, kurwa mać.
Z trudem przełknąłem ślinę i z niepokojem przyglądając się zakrwawionej ręce nieznajomego, przysunąłem się do szkarłatnej czerwieni tryskającej z kikuta.
Ojciec skrzywił się, wierzchem dłoni ocierając krople potu z czoła. Chwycił mnie za kark i przyciągnął do metalowego stołu. Ramiona jakby przymarzły mi do boków.
– Twoja kolej. – Uderzył mnie sekatorem w pierś, przywołując do rzeczywistości. Gdy zdałem sobie sprawę, że nadszedł czas, żebym po raz pierwszy ubrudził ręce krwią, zakręciło mi się w głowie. Byłem zdenerwowany.
A jednak zrobiłem to, co do mnie należało.
Musiałem nieźle się napocić. Przecinanie skóry było łatwe, ale kość stanowiła wyzwanie. Nawet jeśli był to tylko mały palec. Dałem z siebie wszystko, wytężając siły do granic.
– Dobrze – pochwalił mnie ojciec, przekrzykując wrzaski torturowanego. – Większy nacisk, Damien. Użyj obu rąk.
Tak zrobiłem. Ku przerażeniu tego człowieka, a na moje szczęście – ten sposób zadziałał.
Kawałki kości były teraz widoczne, wystawały z pokiereszowanego ciała. Wreszcie palec pękł i upadł na brudną betonową podłogę.
– Dobrze. Bardzo dobrze.
Podniosłem wzrok na ojca, słysząc aprobatę w jego głosie. W jego oczach dostrzegłem rozbawienie.
– Jesteś gotowy – oznajmił, wyjmując mi z rąk sekator. – Minęły trzy lata. Przyglądałeś się wystarczająco długo.
Przeszedł mnie dreszcz.
Wiedziałem, co ma na myśli. Nadszedł moment, kiedy ojciec i ja zamienimy się rolami.
Nie byłem pewien, czy jestem gotowy na to, co ma nastąpić.
Ojciec wręczył mi zakrwawiony nóż.
– Wiesz, co musisz zrobić.
Muszę to zrobić. Muszę to zrobić. Muszę to zrobić.
– Nie mogę – wydusiłem z siebie. Ręce mi się trzęsły. Serce waliło. Żołądek się ściskał. Czy naprawdę jestem do tego zdolny? Spojrzałem na leżącego na stole bezbronnego człowieka i wzdrygnąłem się na widok strachu w jego oczach.
Błysnęła w nich nadzieja. Całkiem jakby wierzył, że mogę go ocalić.
Jakby wierzył, że mogę sprzeciwić się ojcu.
Niepewnie pokręciłem głową.
– Nie mogę…
– Możesz i to zrobisz – warknął ojciec. Zdenerwowałem go, to było jasne. A nie zamierzałem dzisiaj oberwać. – Nie wychowałem mojego jedynego syna na pieprzoną cipę! Jesteś pieprzoną cipą?
– Nie, ojcze.
– W takim razie skończ to, Damienie – zażądał, popychając mnie z całej siły na stół. Skrzywiłem się, boleśnie uderzając żebrami o metalową ramę. – Do kurwy nędzy! Skończ to teraz! Już!
Uniosłem nóż nad głowę, po czym z całej siły go opuściłem, wbijając ostrze w brzuch mężczyzny. Moje spojrzenie na krótką chwilę zatrzymało się na jego twarzy. Oczy mu prawie wyszły na wierzch. Był oszołomiony, a jego ciałem wstrząsały drgawki.
– Jeszcze raz, Damienie!
Nagle ogarnął mnie gniew, pochłaniając każdą cząstkę mojego ciała. Wyrwałem ostrze i zacząłem raz za razem dźgać mężczyznę. Celowałem głównie w brzuch, ale ten człowiek jakimś cudem nadal oddychał. Gdy zatopiłem nóż w jego klatce piersiowej, natrafiłem na kość i ręka ześlizgnęła mi się po trzonku. Nie zwracając uwagi na ból, zanurzyłem ostrze w jego szyi, dosłownie milimetry obok żyły szyjnej. Krew chlustała we wszystkie strony, a ja miałem ręce, przedramiona i twarz pokryte tą ciepłą, lepką substancją.
Skowyt przeszedł w bulgotanie, a wreszcie mężczyzna całkiem ucichł.
Straciłem poczucie czasu. Poziom adrenaliny zaczął opadać, a moje ramiona nagle zrobiły się miękkie jak budyń. Chwyciłem nóż jeszcze mocniej i wydałem z siebie kilka groźnych, przepełnionych czystą nienawiścią pomruków, choć nienawidziłem nie leżącego przede mną człowieka, ale tego, który stał parę kroków za mną.
Wzdrygnąłem się, gdy poczułem jego rękę na ramieniu.
– Wystarczy – zarządził, a ja znieruchomiałem i łapczywie próbowałem nabrać powietrza do płuc. – Oddaj mi nóż.
Wyszarpnąłem ostrze z wnętrzności tego człowieka, rozbryzgując jeszcze więcej krwi. Jego nagie ciało było nią całkowicie pokryte. Wreszcie dotarło to do mnie z pełną mocą.
Zabiłem go.
Nie żył.
A teraz… wokół była tylko czerwień, kolor mojego gniewu.
– Robota skończona – powiedział ojciec.
Jednak nie byłem tego taki pewny. Jeszcze mocniej zacisnąłem zdrętwiałe, zakrwawione palce na trzonku noża. Z każdą mijającą sekundą miałem w głowie większy mętlik.
Mogłem to zakończyć.
Naprawdę zakończyć.
Mogłem ocalić matkę.
Wystarczyło zaatakować go znienacka. Poderżnąć mu gardło…
– Damien – warknął, przywołując mnie do porządku. Złapał mnie za ramię i gwałtownie odwrócił w swoją stronę.
Spojrzałem w jego zimne, puste oczy.
– Oddaj mi nóż, synu – poinstruował chłodno, obserwując mnie spod półprzymkniętych powiek. – Dobra robota.
Dobra robota. Dobra robota. Dobra robota.
– Jestem z ciebie dumny.
Jest ze mnie dumny. Jest ze mnie dumny. Jest ze mnie dumny.
– Stanąłeś na wysokości zadania.
Stanąłem na wysokości zadania. Stanąłem na wysokości zadania. Stanąłem na wysokości zadania.
W uszach mi głucho zadudniło, a świat przez oczami się zamazał.
Z rezygnacją podałem mu nóż.
– Dobrze – mruknął, poklepując mnie po głowie jak psa. – A teraz zdejmij to zakrwawione ubranie i się umyj.
Spojrzałem na niego bezmyślnie, nie odzywając się ani słowem.
– Hej! – Pstryknął mi palcami przed nosem. – Słyszysz mnie?
Zacząłem od białej koszulki, teraz mokrej od krwi i potu. Następnie zdjąłem spodnie od piżamy.
Stałem przed ojcem w samej bieliźnie, cały w czerwonych smugach.
– Teraz podejdź do zlewu i umyj ręce.
Pokonując zmęczenie, powlokłem się do zlewu w kącie piwnicy. Woda spływająca z moich rąk była ciemna. W głowie mi huczało.
Choć trzymałem ręce pod wodą już od dłuższej chwili, woda nadal była czerwona. Wtedy zauważyłem długie rozcięcie na wewnętrznej stronie dłoni. Gapiłem się na ranę, kompletnie oniemiały. Jak to możliwe, że niczego nie poczułem?
– Skaleczyłeś się? Niech to! – rzucił ojciec, zaglądając mi przez ramię. Obejrzał ranę, po czym luźno obwiązał ją szmatką, bez większego efektu usiłując powstrzymać krwawienie.
– Co teraz? – zapytałem.
– Teraz pójdziesz na górę i weźmiesz prysznic.
– A potem?
– Potem pójdziesz do swojego pokoju, a ja posprzątam bałagan, który narobiłeś – warknął, niecierpliwie popychając mnie w kierunku schodów. – Trzeba to zszyć. Zaraz do ciebie przyjdę.
Zaschło mi w ustach, a głuche dudnienie w uszach wróciło wraz z chęcią zemsty. Skinąłem głową.
– Tak, ojcze.
Następnego dnia jakby nigdy nic poszedłem do szkoły ze szwami na ręce. Żaden nauczyciel ani uczeń nie zapytał, w jaki sposób się zraniłem. Zupełnie jakbym w nocy nie był świadkiem morderstwa.
Jakbym sam nie zabił tego człowieka.
Po raz pierwszy miałem czyjąś krew na rękach. Ja, nie mój ojciec.
Od tego momentu coś się we mnie zmieniło.
Przez kolejne kilka lat życie toczyło się dalej. Ojciec wyruszał na łowy i wyszukiwał kolejne ofiary, a następnie przykuwał je łańcuchami do stołu w piwnicy, a moim zadaniem było je uśmiercić.
Dwudziestego trzeciego września, w moje trzynaste urodziny, zabrał mnie ze sobą do lasu po zmroku. Wtedy po raz pierwszy pokazał mi, jak się poluje na ludzi.
Nie na zwierzęta. Na ludzi.
Nauczył mnie, jak wykorzystywać cienie na swoją korzyść. Jak tropić.
Uczynił z tego grę, w którą coraz bardziej i bardziej lubiłem grać… Aż do nocy moich piętnastych urodzin.2
JENSEN
Znajdowałem się pod opieką państwa aż do osiągnięcia pełnoletności. Sprawiałem zbyt wiele kłopotów, żeby umieścić mnie w rodzinie zastępczej, dzieciństwo spędziłem więc w różnych ośrodkach dla trudnej młodzieży, w której mieszkały i kształciły się dzieciaki z zaburzeniami emocjonalnymi. Zaniedbana młodzież, jak to się mówi.
Przerzucano mnie z miejsca na miejsce. Kiedy miałem trzynaście lat, spędziłem jedną noc w prawdziwej rodzinie zastępczej, czekając na przydział do następnego ośrodka. Ośrodek, potem kolejny, potem jeszcze jeden.
Spałem na łóżku polowym rozłożonym w sypialni ich biologicznego syna. Pierwszy raz od lat się wyspałem. Rano obudzono mnie wyjątkowo wcześnie i Sarah, radosna mama zastępcza, zaciągnęła mnie ze sobą do pracy przed podrzuceniem mnie do szkoły.
Była kierowcą autobusu.
Lepiej nie mogłem trafić.
Tego dnia zacząłem naukę w nowej szkole oraz wylądowałem w kolejnym ośrodku położonym zaledwie kilka miasteczek dalej. Tym razem była to placówka prowadząca krótkie, trzydziestodniowe programy.
– Bagaż na stół, proszę – poinstruowała mnie kobieta. Położyłem sportową torbę na znajdującym się między nami stole, a ona wyrzuciła z niej moje ciuchy i rozpoczęła przeszukanie.
Następnie jej kolega zrobił mi rewizję osobistą.
Nie był wystarczająco dokładny, bo przeoczył paczkę papierosów przymocowaną gumką do mojej łydki. Na tym etapie byłem już profesjonalistą, jeśli chodzi o przemycanie zakazanych rzeczy.
Kobieta z szerokim uśmiechem wręczyła mi torbę.
– Pokażę ci twój pokój.
Zarzuciłem bagaż na ramię i podążyłem za nią na górę po starych, skrzypiących schodach. Zaprowadziła mnie do przydzielonego mi pokoju, a ja westchnąłem na widok drugiego łóżka w kącie.
– Mogę iść na swój piętnastominutowy spacer? – spytałem cierpko.
Z westchnieniem wskazała moją stronę pokoju.
– Może spróbujesz trochę się rozgościć? Rozpakujesz się? Żeby poczuć się jak w domu?
Zmarszczyłem brwi.
Nigdy się nie rozpakowywałem. Niby po co? Przez cały czas byłem w ruchu.
Nikt mnie nie chciał.
A mnie to wcale nie przeszkadzało.
Nie byłem aż tak naiwny, by się rozpakowywać i czuć jak w domu. Nie bez powodu nazwano te programy krótkoterminowymi.
– Dobrze – odparłem.
Kobieta wyszła z pomieszczenia, zostawiając uchylone drzwi, a ja rzuciłem sportową torbę na łóżko.
A następnie zatrzasnąłem drzwi.
Otworzyłem okno i odczepiłem od łydki paczkę papierosów. Włożyłem filtr do ust i wydobyłem z kartonika małą zapalniczkę. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko, czego bardzo w tym momencie potrzebowałem.
Drzwi gwałtownie się otworzyły.
– Co do kur…?
W progu stał chłopak, mniej więcej w moim wieku. Przez chwilę niechętnie mi się przyglądał, po czym pospiesznie wszedł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.
– W czym mogę pomóc? – zapytałem, unosząc brew.
Gapił się, jak po raz kolejny się zaciągam, a ja również dokładnie go obejrzałem. Miał na sobie szare spodnie od dresu i luźną czarną bluzę z kapturem, ręce trzymał w kieszeniach. Jego ciemnoblond włosy sięgały nieco poniżej ramion, choć trudno było to dostrzec, bo większość z nich była związana. Jedynie kilka kosmyków opadało mu na twarz, częściowo zasłaniając oczy.
W końcu zajął miejsce obok mnie pod oknem.
Jego oczy miały kolor kasztanów.
– Taaa, możesz pomóc – wymamrotał, przenosząc wzrok na zapalonego papierosa, którego trzymałem między palcami. – Rozdziewicz mnie.
– O czym ty, kurwa, mówisz? W jaki niby sposób mam cię rozdziewiczyć?
– Jeszcze nie próbowałem. – Wskazał podbródkiem na fajkę.
– To sobie kup.
Spojrzał mi prosto w oczy, a ja zamarłem w bezruchu. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak smutno wyglądał. Tak bezradnie. Jak jakiś pieprzony zagubiony szczeniaczek.
– No dobra. – Z westchnieniem poczęstowałem go papierosem.
Zapalił go i zaciągnął się, ale nic nie wskazywało na to, żeby był to jego pierwszy raz. Nawet nie zakaszlał. Za to uśmiechnął się kpiąco.
– Zrobiłeś mnie w konia – rzuciłem, parskając suchym śmiechem. – Dupek…
– Nie – przerwał mi. – Micah.
– Słucham?
– Micah. Tak mam na imię.
Wzruszyłem ramionami, bo nic a nic mnie to nie obchodziło.
– Okej.
Wydmuchał przez okno wielki obłok dymu i lekko się uśmiechnął.
– A ty jak masz na imię?
– Jensen.
Kiwnął głową, ponownie się uśmiechając.
Nie mogłem w to uwierzyć.
– Jak to możliwe, że wyglądasz jak zagubiony szczeniak, a sekundę później masz szczęśliwą minę jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek?
Prychnął, przewracając oczami.
– Nigdy nie byłem szczęśliwy w bożonarodzeniowy poranek.
– Co racja, to racja. Ja też nie.
Oparliśmy się o framugę okna i milczeliśmy, ogarnięci błogim spokojem.
– Czuję, że nadchodzi – odezwał się nagle, zaciągając się płytko. – Jak burza. Gwałtowny przypływ energii.
Wlepiłem w niego spojrzenie, jakby miał dziesięć głów.
– Naćpałeś się?
– Naćpałem się życiem – zadeklarował.
– W takim razie okej.
Wbił we mnie wzrok.
– Mówią, że mam ADHD – oświadczył. – Ale kto to wie? – Micah strzepnął popiół przez okno i oparł się plecami o ścianę. – To moje największe błogosławieństwo, a jednocześnie przekleństwo.
– Niewiele o tym wiem.
– Dla każdego jest inaczej. Ja mam swoje wzloty i upadki. Czasami trudno mi się skupić, a innym razem przez wiele dni jestem pobudzony. – Potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z niej te myśli, po czym zaczął przechadzać się po pokoju. – Znowu zmienili mi lekarstwa, ale cały poprzedni tydzień je policzkowałem.
Nie rozumiałem, o czym mówi.
– Policzkowałeś?
– No tak. Wiesz, ukrywałem je w policzku, a potem wypluwałem, kiedy nikt nie patrzył.
Kiwnąłem głową, zaskoczony, że był na tyle sprytny, by nie dać się złapać.
– Kumam.
– Teraz przez kolejne dni będę pobudzony. Czuję to.
Gapiłem się na niego, próbując coś z tego zrozumieć.
Roześmiał się.
– Jestem niepowstrzymanym żywiołem. – Przewróciłem oczami. – I zamierzam stąd nawiać. Mam już dosyć tego gówna. Potrzebuję przygody.
– Zawsze tak otwierasz się przed nieznajomymi?
– Zwykle nie. – Wyrzucił przez okno niedopalonego papierosa i ruszył w stronę drzwi. – Potrzebuję red bulla. Naprzeciwko jest sklepik – wyjaśnił, po czym na sekundę się zawahał. – Idziesz, czy jak?
Wzruszyłem ramionami.
– Jasne, że idę.
Przez kolejne dwa tygodnie byliśmy praktycznie nierozłączni, nie licząc zajęć w szkole. Nie mieliśmy żadnych wspólnych lekcji, ale codziennie spotykaliśmy się podczas przerwy na lunch. Potem wracaliśmy autobusem do naszego ośrodka i spędzaliśmy czas razem, paląc papierosy przy naszym oknie. Po wieczornej kontroli niekiedy wymykaliśmy się na miasto.
Szliśmy do pizzerii u Joego, ponieważ był to jedyny lokal otwarty aż do czwartej nad ranem.
Kiedy ciasto wychodzi, Joe wychodzi.
Wrzucaliśmy plastikowe kubki po napojach i resztki pizzy do kosza na śmieci w naszym pokoju, a nikt z personelu nigdy tego nie zauważył.
Po raz pierwszy w życiu nie mogłem się doczekać powrotu do ośrodka.
Ponieważ Micah tam był.
A Micah był moim pierwszym prawdziwym przyjacielem.
Prawie nie sypiał. A to oznaczało, że ja też nie sypiałem. Przegadywaliśmy niemal całe noce. Nie minęło wiele czasu, zanim Micaha zaczęło nosić.
– Sprawiają, że czuję się jak zombie – tłumaczył, siedząc na krawężniku przed sklepikiem. – Te lekarstwa.
– To musi być do bani. – Usiadłem obok i skinąłem ze zrozumieniem. – Ale niespanie też jest do bani. Może powinieneś komuś powiedzieć, że lekarstwa nie działają…
– Zamierzam kupić sobie gitarę.
– Tak?
– I nauczę się na niej grać.
– Tak?
– Żebyś, kurwa, wiedział, że tak.
Kiwnąłem głową.
– Nigdy wcześniej nie grałem…
– Zacznę od czegoś prostego. Ale potem zamierzam iść na całość! – zawołał z entuzjazmem Micah, zrywając się na równe nogi i szarpiąc struny niewidzialnej gitary. – Zobaczysz!
Podniosłem na niego wzrok.
– Wierzę w ciebie…
– Złapmy autobus i zostawmy to miejsce za sobą.
Sytuacja rozwijała się tak dynamicznie, że aż zakręciło mi się w głowie.
– Próbowałem to zrobić. Wiele ra…
– Damy radę!
– To nigdy się nie udaje – odparłem. – Zawsze zostaję złapany, a konsekwencje przewyższają…
– Tym razem nie będzie konsekwencji, Jensen.
– Zawsze są.
– Nie ufasz mi? – Spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek.
– Co?
Westchnął.
– Nie ufasz mi.
– To nieprawda.
– Wygląda na to, że mi nie ufasz, Jensen. Możemy robić wszystko, na co, kurwa, mamy ochotę. Więc spadajmy stąd!
– Czekaj! – Pospiesznie wstałem i pobiegłem za nim w stronę ulicy. Wreszcie udało mi się go dopaść i chwyciłem go za nadgarstek. – Zwolnij…
– Nie nadążasz? – zaśmiał się, choć w jego śmiechu nie było ani trochę humoru.
Złapałem go mocno za ramię.
– Micah… – Odwrócił się w moją stronę i wyszarpnął mi ramię. – Chodźmy do Joe. Umieram z głodu.
– Ja nie jestem głodny – odrzucił mój pomysł. – Daj mi papierosa.
– Przecież właśnie wypaliłeś jakieś trzy z rzędu.
Micah patrzył na mnie, gwałtownie mrugając oczami.
– Wszystko w porządku, stary? – Zaniepokoiłem się. Przyjrzałem się uważnie ciemnym worom pod jego oczami. – Kiedy ostatnio porządnie się wyspałeś?
Lekceważąco wzruszył ramionami.
– Poprzedniej nocy nie zmrużyłeś oka, bo rysowałeś – nie odpuszczałem. – To nie może ci wyjść na dobre, człowieku.
– Jestem artystą – wyrzucił z siebie. Przeczesał rękami włosy, wydając z siebie pełen irytacji jęk. – Artyści nie śpią. Cholera, zgubiłem gumkę do włosów.
– Micah…
– Nic mi nie jest – burknął. – Mam się dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. Świetnie. Szczerze mówiąc, nigdy nie czułem się lepiej.
– Może to nie był najmądrzejszy pomysł, żeby z dnia na dzień tak po prostu odstawić leki.
– Dlaczego nie? – Wystawił kciuk, żeby złapać stopa. – Wyluzuj trochę, co?
Z westchnieniem uniosłem ręce w geście poddania się.
– Jak chcesz.
– Oni chcą mnie zmienić, Jensen. Nie chcą, żebym był prawdziwym sobą.
Zmarszczyłem brwi i potrząsnąłem głową, nic z tego nie rozumiejąc.
– Kto?
– Oni. Wszyscy. A ja chcę być autentyczny – jąkał się gorączkowo. – Przyjmuję samego siebie takim, jaki jestem. Życie jest za krótkie. O wiele za krótkie. Jestem znudzony. Mam już tego dość. Po prostu chcę żyć. Nie ma w tym nic złego.
– Co ty wyrabiasz? – zapytałem.
Tuż obok przemknął samochód, a jego pęd uderzył w nas nagłym podmuchem wiatru.
– Dupek! – wrzasnął za nim Micah, schodząc z krawężnika i stając na drodze.
– Micah…
– Jedźmy do Bostonu. Połazimy sobie po mieście – zaproponował. – W ten sposób będziemy pierwszymi klientami, kiedy sklep z gitarami zostanie otwarty…
– Micah! – krzyknąłem, ale on mnie nie słuchał. Nawet na mnie nie spojrzał.
– Zapomniałem, na jakiej jest ulicy, ale… – Nie przestawał gadać i w końcu mówił tak szybko, że z trudem za nim nadążałem.
W milczeniu wlepiałem w niego wzrok, czekając, aż zauważy, że w ogóle istnieję. I że jestem zaniepokojony.
On jednak tego nie zrobił.
Nagle pojawił się kolejny samochód i zaczął zwalniać dopiero, gdy Micah stanął na środku jezdni, blokując mu drogę.
– Micah – wyrzuciłem z siebie, kiedy szyba od strony pasażera się odsunęła.
– Dokąd jedziecie, chłopaki? – zapytał Micah, opierając się o auto i praktycznie wsadzając głowę w okno, z którego wypłynęła chmura gęstego dymu prosto w rześkie, nocne powietrze.
Znałem ten zapach.
Zioło.
– Dokąd tylko chcecie – odezwał się starszy mężczyzna. – Wskakujcie.
– Już się robi!
– Stary! – zawołałem, bo miałem złe przeczucia wobec mężczyzn, którzy z taką ochotą chcieli zgarnąć trzynastoletnich chłopców z pobocza drogi w środku nocy. – Nie rób tego.
Faceci w samochodzie łypnęli na mnie spod oka, nagle w stanie pełnej gotowości. Było jasne, że moja obecność jest im nie na rękę.
Micah odwrócił się na pięcie i błysnął w moim kierunku czarującym uśmiechem.
– Jedziesz? – Nie miałem możliwości zareagować, bo już wskoczył na tylne siedzenie. – Jak tam sobie chcesz.
– Czekaj. – Chwyciłem drzwi samochodu, zanim zdążył je zatrzasnąć. – Tak, jadę.
I wsiadłem do auta.3
micah
Dorastanie bez miejsca, które można nazwać domem, jest ciężkie. Zawsze miałem swoje problemy, tak jak wszyscy. Jednak nigdy nie przypuszczałbym, że jako nastolatek, a potem dorosły będę musiał się mierzyć z chorobą psychiczną.
Kiedy miałem doła, było tak źle, że zaliczyłem niezliczoną ilość pobytów w szpitalach psychiatrycznych, bo albo miałem urojenia, albo próbowałem się zabić.
Za to kiedy wzbijałem się na wyżyny…
Moje wzloty były tak intensywnie euforyczne, że tylko one nadawały sens mojemu pobytowi na tym świecie. Tylko one trzymały mnie przy życiu.
Dwa tygodnie po tym, jak poznałem Jensena i zacząłem spędzać z nim większość czasu, przyjaciel usiłował mnie ostrzec, że coś jest nie tak – że staczam się po równi pochyłej.
Tak było. Tyle że ja wtedy tego nie dostrzegałem.
W moich własnych oczach byłem niepokonany.
Wybraliśmy się autostopem do miasta i to był mój największy błąd. Jensen wcale się do tego nie palił. Nie uważał tego pomysłu za dobry.
Wsiadł do tego auta tylko dlatego, że był moim przyjacielem.
Prawdziwym przyjacielem.
Do dziś go za to podziwiam.
Faceci, którzy zdecydowali się nas podwieźć, musieli być koło trzydziestki. Obaj byli pod wpływem. Pamiętam niepokój w oczach Jensena, ale wtedy kompletnie to olałem.
Miałem to gdzieś.
W tym momencie – w chwili najczystszej euforii – absolutnie wszystko miałem w dupie. Moje zmysły wyostrzyły się, osiągając jakiś zupełnie nowy poziom. Bardziej interesowała mnie rycząca muzyka niż to, że ślizgamy się po całej jezdni, uderzając w krawężniki, a od czasu do czasu zjeżdżamy na przeciwległy pas ruchu.
Mężczyźni mieli tripa po grzybkach. Prosiłem, by mnie poczęstowali, ale okazało się, że nie mają ochoty się dzielić.
Kiedy dotarliśmy do Bostonu – jakimś cudem ciągle żywi – już zdążyli mi się znudzić. Byłem na nich zły, że nie chcieli poczęstować mnie narkotykami. Potrzebowałem nowej przygody. Nowych ludzi.
Zupełnie mi nie przeszkadzało, że akurat dochodziła druga nad ranem.
Wyskoczyłem z jadącego samochodu, nie zważając na wrzaski Jensena. Mniej więcej minutę później wreszcie zdołał mnie dogonić.
Nie był szczególnie szczęśliwy.
– Micah – warknął, zatrzymując mnie.
– Jensen – odparłem kpiąco.
– Co my tu robimy?
– Zwiedzamy.
Gwałtownie nabrał tchu, oczy miał szeroko otwarte.
– Mówię serio. To jakieś szaleństwo.
– Tylko popatrz! – krzyknąłem, uśmiechając się do budynków, w których nadal migotały światła. Były takie wielkie. Tak imponująco wysokie. – Rozejrzyj się! Boston jest piękny nocą, prawda?
– Micah…
– Prawda? – Nie odpuszczałem, biorąc go za rękę.
Spojrzeliśmy sobie w oczy, a ja splotłem palce z jego palcami. Jeszcze nigdy nie patrzyłem nikomu w oczy z taką intensywnością. Choć znaliśmy się zaledwie od dwóch tygodni, miałem wrażenie, że nasza przyjaźń trwa już lata.
Byliśmy sobie przeznaczeni. Musieliśmy się odnaleźć.
Jego usta się rozchyliły.
– Tak – powiedział ostrożnie, po czym się odsunął. – Jest pięknie. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.
– Mówisz o Bostonie?
– Nie…
– Nie gadaj! Mówisz serio?
Kiwnął głową, idąc koło mnie po chodniku.
– Tak. Nigdy wcześniej.
– Aż do teraz – zauważyłem ze śmiechem. – No widzisz? A nawet nie chciałeś tu dziś przyjechać. Naprawdę powinieneś zacząć żyć pełnią życia.
– Jest późno – sprzeciwił się. – Naprawdę późno. Poza tym…
– To najlepsza pora na poznawanie miasta – zapewniłem go. – Nie ma wielu ludzi, a ci, którzy są, to naprawdę świetni goście.
– Jak często tu przyjeżdżasz? – chciał wiedzieć.
– Kiedy tylko mam na to ochotę.
– I nigdy cię nie złapali?
Prychnąłem pod nosem.
– Zawsze mnie łapią. Ale kogo to obchodzi…? Na pewno nie mnie.
– Świetnie – westchnął. – Muszę zapalić. – Wyjął paczkę fajek i poczęstował mnie.
Z radością skorzystałem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_