- promocja
- W empik go
Bluszcz - ebook
Bluszcz - ebook
Z pozoru zwyczajne życie Julity Snarskiej rozpada się, kiedy jej mąż przekracza, zdawałoby się, nieistniejącą granicę akceptacji u swojej żony. Zdesperowana, wraz z dziećmi ucieka do swojej przyjaciółki Elżbiety, bezdzietnej i samotnej lekarki. Pewnego dnia Julita otrzymuje propozycję, która może okazać się dla niej szansą na odmianę losu. Do tego trzeba jednak siły woli i nadziei. Czy Julita je w sobie odnajdzie?
Anna H. Niemczynow z niezwykłą wrażliwością kreśli opowieść o tym, dokąd może zaprowadzić kurczowe trzymanie się utartych schematów. Jednocześnie jest to opowieść o życiu, które okazuje się niezwykle hojne, jeśli tylko z odrobiną śmiałości postawi się pierwszy krok w nieznane. Bluszcz to również historia nowego początku, który dla każdego człowieka oznacza coś zupełnie innego.
Mamy w sobie siłę, której przeszkadza jedynie nasz brak wiary. Nikt nie musi być „bluszczem”. Fantastyczna historia! Polecam z całego serca. - Agnieszka Lis
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67022-23-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Moja mama zawsze mi powtarzała, że powinnam nauczyć się jakiegoś obcego języka. Zaprowadziła mnie na lekcje angielskiego oraz niemieckiego. Nie wiem dlaczego, ale angielski od początku mi nie leżał. Owszem, lubiłam słuchać piosenek w tym języku, ale żeby od razu się go uczyć? To nie było dla mnie, ale nie chciałam rozczarować mamy. Kto wie, może gdyby nauczycielem był jakiś przystojny anglista, miałabym większą motywację. Lektorce Wandzie daleko było jednak do jakiegokolwiek piękna. Zgorzkniała, zmęczona życiem kobieta nie przejmowała się wcale, iż z każdym tygodniem na jej lekcje przychodzi coraz mniej osób. Wreszcie i ja zrezygnowałam. Mama nie miała pretensji i nieco obniżyła swoje oczekiwania względem mnie, mówiąc, że wystarczy, abym ten cały angielski poznała chociaż w stopniu komunikatywnym. Dziś umiem poprosić o herbatę, kawę, na poczcie i w banku również sobie poradzę, lecz kochać tego języka nie będę nigdy. Natomiast niemiecki... hm...
Z pierwszej lekcji pamiętam tylko tyle, że on był wysoki i pachniał mieszanką piżma oraz wanilii. Wzbudzał we mnie niesamowite pożądanie. Może dlatego nie potrafiłam się skupić na tych wszystkich der, die, das? Nie wiem... To nie było wcale istotne. Istotne było to, że spotykaliśmy się co tydzień. Tak więc to niemiecki najpierw polubił mnie, a potem ja niemiecki.
Miałam wtedy czternaście lat. Michał miał lat dziewiętnaście. Pięcioletnia różnica wieku jest żadną różnicą, jeśli mamy przed sobą osiemnastolatkę i dwudziestotrzylatka. Niestety w naszym przypadku ta różnica była nie do przeskoczenia. Chodziłam przecież do podstawówki, a on był już studentem pierwszego roku germanistyki. Dorabiał jako nauczyciel. Radził sobie na tyle dobrze, że konieczne było utworzenie drugiej grupy. Dziwnym trafem miał więcej uczennic niż uczniów. Dlaczego? Mogę się tylko domyślać.
Za każdym razem, gdy wchodziłam do sali, wdychałam ów zapach. Michał uśmiechał się, mówiąc to swoje „dzień dobry”, które brzmiało dla mnie bardzo seksownie. Dziś porównałabym to do zwrotu „rozbierz się, wezmę cię tu i teraz”. Siedziałam w pierwszej ławce, rozmarzona, gryząc z zachwytem swój pomarańczowy długopis. Marzyłam o pocałunku z nim. Chyba każda z nas o tym marzyła. Czternaście lat to ten wiek, kiedy się myśli o czymś, o czym myśleć nam zakazują.
Po każdej lekcji podchodziłam do Michała pod pretekstem wyjaśnienia czegokolwiek. Zawsze miałam jakieś niecierpiące zwłoki pytanie, które musiałam zadać przed opuszczeniem sali. Jak nie miałam o co pytać, to pytałam o to, czy nie wie przypadkiem, jaka jutro będzie pogoda. Śmiał się wtedy tak dźwięcznie, że nie rozumiałam nic z udzielanej przez niego odpowiedzi. Jak zahipnotyzowana wsłuchiwałam się w ten jego śmiech. Grał mi potem w uszach przez całe popołudnie, cały wieczór, aż do kolejnej lekcji. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Chyba byłam zakochana, a może wtedy był to tylko nieokreślony pociąg seksualny? Nie wiem. Gdybym wtedy wiedziała, że przyjdzie mi wyprzeć się wszystkiego, co czuję, stanęłabym na straży swoich uczuć, chociażby naga. Starałabym się bronić tego, co się we mnie rozwijało. Nie pozwoliłabym na zniszczenie czegoś, co miało szansę pięknie zaistnieć dużo, dużo szybciej. Dzisiaj łatwo by było zrzucić winę na wszystkich udzielających mi wtedy „dobrych rad”, lecz tak naprawdę winę za wszystko, na co w swoim życiu pozwoliłam bądź czego zabroniłam, ponoszę ja i nikt inny.
Dziś już wiem, że szczęścia nie należy odkładać na potem. Dziś wiem, że szczęście jest kwestią wyboru, którego dokonałam może trochę zbyt późno. Ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. Tego się trzymam. Dziś jestem szczęśliwa i mimo wszystko wdzięczna, że niestrudzenie brodziłam w kałużach łez w poszukiwaniu szczęścia. W końcu je odnalazłam. W końcu sobie na nie pozwoliłam.
„Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto” – NIGDY NIE JESTEŚ SAMA. Nie wstydź się. Możesz wszystko w Tym, który cię umacnia. Bądź Mu wierna wbrew temu, co o Nim mówią. On chce dla ciebie dobrze. Wyciągnij ku Niemu swoją dłoń i pozwól się prowadzić.ROZDZIAŁ 1
TORBA TYPU „JAMNIK”
------------------------------------------------------------------------
Jak to możliwe, że przez prawie dwadzieścia lat małżeństwa nie dorobiła się nawet walizki? Kiedy wyjeżdżali na wakacje, zawsze pakowała się w torbę typu „jamnik”. Skrupulatnie wyprasowane ubrania po wyciągnięciu z takiej torby wyglądały jak psu z gardła wyjęte. Cóż miała jednak robić, skoro Gerard zakazywał pakowania do walizki, ponieważ zajmowała zbyt wiele miejsca w bagażniku ich wiekowego citroëna.
– Po co ci tyle ubrań? Kto to widział? Nie mogę zrozumieć, po co nam tyle maneli na wakacje – powtarzał za każdym razem, okraszając swe wątpliwości zamaszystym wymachem obydwu rąk. Naprawdę był multifunkcyjny. Potrafił jednocześnie gestykulować, wyrażać swoje poglądy i palić papierosa.
Nic mu nigdy nie odpowiadała, bo po co wszczynać nieprowadzące do niczego rozmowy. Komunikacja w ich wykonaniu wyglądała tak, że Gerard mówił to, o czym myślał, a Julita to, o czym myślała, zostawiała dla siebie. Po co tłumaczyć po raz dziesiąty, że w torbie znajdują się rzeczy nie tylko jej, ale też dwójki ich dzieci. Do tego trzeba gdzieś zapakować rzeczy psa. Potrzebny im był ten pies jak dziura w moście. Ale Gerard na niego nalegał, więc Banuś, gigantycznych rozmiarów owczarek niemiecki, zajmował zdecydowanie więcej miejsca w samochodzie, niż zajęłaby walizka Julity. Sama Julita Snarska nigdy nie wpadłaby na pomysł, aby się żalić. Gdyby tylko zaczęła, zaraz usłyszałaby, że źle wychowała dzieci (bo same nie umieją się spakować) i źle wychowała psa (bo za często chciało mu się siku), a mógłby przecież „usprawnić pojemność pęcherza”, gdyby tylko poświęciła mu więcej uwagi. Wolała więc przemilczeć wszystko, jednym uchem wpuszczając paplaninę Gerarda, a drugim wypuszczając. Wiedziała, że gdy tylko wyciągnie kamień, runie na nią lawina „potrzebnych” rad męża, jak to niby powinna postępować, by łatwiej jej się żyło.
Tak po prawdzie, to Gerard miał trochę racji. Dzieci były już prawie dorosłe, powinny się spakować same. Marcin miał już dziewiętnaście lat i aż dziw, że chciał jeszcze z nimi gdziekolwiek jechać. Julitę trochę martwiło, że syn nie ma i nigdy nie miał żadnej dziewczyny. Pocieszała się, że przynajmniej dostał się na polonistykę. Marzył o zawodzie nauczyciela. Doskonale się uczył, co roku przynosił świadectwa z biało-czerwonym paskiem, na które Gerard nie chciał nawet spojrzeć. Zbyt zajęty był obstawianiem numerów totolotka. Poza tym nie pochwalał wyborów syna. Kamila była od Marcina młodsza o dwa lata. Uczęszczała do liceum plastycznego. Julita zazdrościła jej artystycznego luzu i tego, że córka na wszystko miała czas. Dla niej samej czas był produktem deficytowym.
– Mamuś, po co się spieszyć?! Długość życia zapisana jest w gwiazdach. Nie mamy wpływu na przeznaczenie. Usiądź i odpocznij – mawiała.
– Jak mam odpocząć? Wszystko na mojej głowie. Przecież jutro wyjeżdżamy, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia... Na cmentarz chciałam pójść, ale chyba już się nie zdążę. Przecież kanapek trzeba narobić. Ela dzwoniła, miałam ją odwiedzić, no ale kiedy? – westchnęła zrezygnowana.
– To idź na ten cmentarz i odwiedź Elę po drodze. Po co nas pakowałaś? Przecież mogliśmy sami – odpowiedziała córka.
– Jak to po co? Gdybym was nie spakowała, to połowy rzeczy byście nie zabrali.
– No i...?
– No i nie miałabyś w czym chodzić.
– No i...?
– Co no i, co no i...?! Nie miałabyś w czym chodzić. To niewystarczający powód?
– Szczerze?
– Nie jestem pewna, czy chcę słuchać twoich rad. Wystarczą mi rady twojego ojca.
– Mamusiu, mimo wszystko ci powiem, co o tym myślę.
Julita przewróciła oczami, planując w myślach kolejne działania.
– Przesadzasz! Uważasz, że świat przestanie się kręcić, jak nie spakujesz nam ubrań? Cóż się takiego stanie, jak nie zrobisz kanapek na drogę? Co się stanie, jak raz zjemy na obiad wczorajszą zupę, i co się stanie, jak na przykład zostawisz na tydzień psa z babcią Kostkową? Odpoczniesz od niego i będziesz miała w aucie miejsce na własną walizkę. Uważam, że powinnaś ją sobie wreszcie kupić. Co roku mi mówisz, że masz dość wymiętych ubrań. Dlaczego nie zrobisz czegoś dla siebie?
– Córcia, czy ty siebie słyszysz? Myślisz, że twój ojciec pozwoli, aby Banuś został na tydzień z sąsiadką? – Julita siedziała okrakiem na torbie podróżnej, usiłując zapiąć jej zamek.
Córka spojrzała na matkę i podrapała się po głowie. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz tylko westchnęła.
– Sama widzisz. Póki żyje Banuś, o normalnej walizce mogę zapomnieć. Przecież nie uśmiercę psa. To niehumanitarne. Może i mnie trochę denerwuje ten ojca sierściuch, ale w gruncie rzeczy lubię psy. Nawet takie jak Bany.
– To przynajmniej zrób coś dla siebie. Idź do Eli i na cmentarz, a ja już zrobię te kanapki. Chociaż uważam, że korony z głów nikomu by nie spadły, gdybyśmy raz zjedli w McDonaldzie.
Oczy Julity otworzyły się ze zdziwienia.
– W McDonaldzie? Nigdy w życiu! Ojca rozboli żołądek.
– To niech sam coś przygotuje do jedzenia. Kiedy ostatnio coś dla ciebie zrobił? Kiedy ostatnio ty zrobiłaś coś dla siebie?
Julita wstała, wyraźnie zadowolona z dopiętej do ostatniego centymetra „jamnikowej” torby.
– Widzisz? Jak się dobrze uklepie, to wszystko się zmieści – stwierdziła triumfalnie. Przyglądała się swojemu dziełu.
– Mamo, pytanie ci zadałam... Nie zmieniaj tematu.
– Marudna jesteś, kochanie. Jak to kiedy ostatnio coś dla siebie zrobiłam? Codziennie coś dla siebie robię. Każdego dnia. Przecież wiesz.
– Okej, to wymień jedną rzecz.
– Żaden problem, mogę nawet kilka. – Uśmiechnęła się.
– Nie ma takiej potrzeby, wymień jedną. Co ostatnio dla siebie zrobiłaś? Dawaj.
Kiedy przyszło co do czego, Julicie trudno było znaleźć odpowiedź. Po chwili namysłu rzekła:
– Odkurzałam dzisiaj, a potem siedziałam i podziwiałam, jak jest czysto. Lubię czyste przestrzenie. Co ja na to poradzę? Po prostu lubię. Więc odkurzałam sobie dziś rano. Sprawia mi przyjemność patrzenie, jak brudna podłoga nagle staje się czysta i pozbawiona sierści Banego. Ludzie są różni. Ja jestem akurat taka.
Kamila nie wierzyła własnym uszom. Szczęka opadła jej ze zdziwienia. Zorientowawszy się, iż wystawia na widok publiczny swoje odrutowane aparatem ortodontycznym uzębienie, zamknęła usta i przełknęła ślinę.
– Nic nie mów – burknęła Julita. – Każdy robi to, co lubi!
Zarzuciła na siebie starą dżinsową katanę. Guziki nie dopinały się na klatce piersiowej, chyba znowu ostatnio przytyła. Wiele kobiet dałoby się pociąć za obfity biust, którego była posiadaczką. Zerknęła w lusterko. „Nie jest tak źle, mogłabym być jeszcze grubsza. Dziesięć kilo nadwagi to nie to samo co dwadzieścia. Trzeba szukać pozytywów”. Nie czuła się dobrze z myślą, że do zrobienia kanapek na drogę oddelegowała Kamilę. Chociaż trzeba było przyznać, że z ulgą zapakowała do torby kilka zniczy i ruszyła na cmentarz.
Swoją nieżyjącą od ponad dziesięciu lat matkę odwiedzała minimum raz w tygodniu. Siadała na ustawionej obok pomnika ławeczce i zwierzała się w myślach ze swoich bolączek. Podczas tych niesłyszalnych dla nikogo rozmów uroniła niejedną łzę. Była z matką bardzo związana. Nawet śmierć nie rozerwała łączącej kobiety nici porozumienia. Przychodziła na cmentarz wtedy, gdy się cieszyła z sukcesów dzieci, gdy coś szło nie tak i gdy chciała wyżalić się na Gerarda. Wiele lat temu matka odradzała jej małżeństwo z nim. Nie posłuchała jej, więc teraz nie miała prawa narzekać. Nie miała prawa, lecz czasami to czyniła. Po cichu, w myślach, tak aby nikt nie słyszał. Tylko mama. Przypominała sobie, jak to było, gdy była dzieckiem. Siadała na jej kolanach i przytulała się tak mocno, jakby chciała zapamiętać zapach matczynej miłości na zawsze. Teraz, siedząc na cmentarnej ławeczce, mogłaby przysiąc, że ów zapach unosił się dookoła. „Spotkania” z matką dawały jej ukojenie. Oddałaby wiele, by móc znowu napić się z nią kawy i po prostu być blisko niej.
Rozmyślała o tym, że nie ma wcale ochoty na te wspólne wakacje. Co to za wakacje, kiedy jedzie się do czyjegoś domu. Człowiek nigdy nie wypocznie, gdy musi się zastanawiać, czy przypadkiem nie bierze za długo prysznica. Nie cieszyła się na ten wyjazd. Wręcz przeciwnie, przysparzał jej tylko zmartwień. Czuła, że coś wisi w powietrzu, nie wiedziała tylko, co to takiego. Przez następne dwa tygodnie zmuszona będzie znosić dym papierosowy unoszący się znad kart, w które zacięcie łupie Gerard ze swoim bratem Grzegorzem.
Każde wakacje rodziny Snarskich wyglądały tak samo. Kiedy tylko kończył się rok szkolny, Julita pakowała dzieci i wyjeżdżali na dwa tygodnie na wieś. Odwiedziny brata Gerarda były punktem stałym i jedynym ich letnich atrakcji. Nie było mowy o jakichkolwiek innych planach. Rozmyślania o wyjeździe nad morze utkwiły w szufladzie marzeń, zwanej „Morze? Może kiedyś”. Dzięki Bogu Ela robiła dużo zdjęć ze swoich samotnych wypraw. Podziwiająca je Julita mogła więc wyobrażać sobie siebie rozłożoną na leżaku i czytającą wciągającą książkę.
Pochłonięta rozmyślaniami nie zauważyła, kiedy znalazła się przed domem przyjaciółki.
– Kogo to moje oczy widzą! – ucieszyła się Ela na jej widok. – Myślałam, że jajca gotujesz i pakujesz kabanosy na drogę.
– Cześć, Ela.
– No, cześć, cześć. A coś ty taka zrezygnowana? Nie cieszysz się z wakacji na wsi?
– Daj spokój...
– Co daj spokój? Trochę optymizmu, kobieto. Niejedna fitnesska marzy o takim obozie przetrwania. Nie ma to jak codziennie dmuchać materac z myślą, że w nocy i tak zejdzie z niego powietrze. Rano budzisz się wypoczęta i zrelaksowana jak po masażu tajskim. Potem w kolejce do łazienki poćwiczysz mięśnie Kegla, będziesz miała lepsze orgazmy. O ile jeszcze pamiętasz, co to takiego. Żyć, nie umierać!
– O orgazmach to ty się lepiej nie wypowiadaj, obie wiemy, że...
– Dobra, już dobra. Po co te nerwy, kobieto?!
Julita nalała sobie wiśniowej nalewki i wypiła ją jednym haustem. Zerknęła spode łba na rozbawioną przyjaciółkę, zaczerpnęła powietrza, tak jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała i nalała sobie jeszcze jeden kieliszek, który tym razem dla odmiany zamierzała leniwie sączyć.
– Dobrze, że jestem gruba, przynajmniej ta zimna podłoga nie będzie mnie tak uwierać.
– No widzisz, jak wypiłaś, to od razu gadasz jak człowiek. Trzeba widzieć pozytywy, Juli. Zawsze może być gorzej.
Ela, chcąc towarzyszyć przyjaciółce, nalała sobie nalewki do szklanki. Czyniła to niezwykle rzadko i raczej w chwilach, kiedy nikt nie widział. Prowadząc zdrowy styl życia, nie była zwolenniczką alkoholu, ale od czasu do czasu ulegała pokusie.
– Nie przesadzasz z tą szklanką? – zapytała Julita. – Ostatnio mówiłaś, że nie pijesz. Ci twoi jogini nie piją, alkohol to zła energia.
– Zmieniłam zdanie. Piję, ale okazjonalnie, dlatego nalałam sobie do szklanki. Po co się rozdrabniać. Lepiej się napiję raz, a porządnie, a potem wrócę na właściwe tory, pomedytuję.
Julita pomyślała, że może i jej taka medytacja by pomogła, ale chwilę później uświadomiła sobie, że nie ma przecież czasu na takie pierdoły. Poza tym nie do końca wierzyła w przydatność tego typu poczynań.
– Nie lubię alkoholu. Nigdy nie lubiłam. Ale Gerard lubi, więc nie chcę wyjść przy nim na dziwaczkę – powiedziała zrezygnowana.
– Gerard, Gerard. Ciągle Gerard – westchnęła Ela.
Julita spuściła głowę, udając, że tego nie słyszy.
– Juli, co jest? Coś ty taka osowiała? Byłaś na cmentarzu powiedzieć mamie o swojej jamniczej torbie?
– Skąd wiesz?
– Proszę cię. Nietrudno się domyślić, że nie kupiłaś sobie walizki. Co roku to samo. Oczywiście sama siebie przekonałaś, że nie jest ci wcale potrzebna, prawda? Tylko nie kłam. Nie od dziś się znamy, Juli.
– Przecież wiesz, że to teraz niemożliwe. Kiedyś na pewno sobie kupię, trzeba mieć marzenia, choćby takie prozaiczne. Kto wie, może nawet w następne wakacje się spełnią? Słuchaj, a może ja bym z tobą pojechała nad to morze w tym roku? Jak myślisz?
– Jak zobaczę, to uwierzę. Co roku mi to obiecujesz. Potem idziesz grzecznie zapytać o zdanie Gerarda i jak zawsze wystawiasz mnie do wiatru. Obie wiemy, że prędzej słońce spadnie na ziemię, niż ty zrobisz cokolwiek bez zapytania go o pozwolenie.
Julita zamyśliła się nad słowami przyjaciółki. Ela zawsze mówiła to, co myślała. Znały się od dzieciństwa. Ich babcie były zagorzałymi fankami kółka różańcowego. Co niedziela zabierały swoje wnuczki do kościoła i wpajały im wszystkie religijne zasady. Gdyby nie babcine teorie, życie przyjaciółek mogłoby potoczyć się całkiem inaczej. Nigdy nie wiemy, jak ogromny wpływ na nasze losy mają zasady wpajane nam przez najbliższych. Czasami wydaje nam się, że podejmujemy decyzje samodzielnie, że jesteśmy samodzielnie myślącymi jednostkami, a tymczasem naszymi myślami często sterują ludzie nam najbliżsi. Robią to, rzecz jasna, w imię naszego dobra, nie mając najmniejszego pojęcia, że robią nam krzywdę.
– Ela, to nie tak jak myślisz. Nie mogę po prostu, ot tak, z tobą pojechać. Nie jestem singielką. Mam dzieci, mam męża, psa. Powinnam liczyć się z ich zdaniem. Ty masz o wiele prościej. Nikt cię nie ogranicza, nie masz rodziny, a zwierzakami zawsze opiekują się twoi pacjenci. Taka to pożyje. Gdybym nie miała żadnych obowiązków wobec innych, też jeździłabym na samotne wakacje. Jak tylko dzieci wybędą z domu, to...
– To przyprowadzą ci wnuki i będziesz nadal siedziała, i lepiła te swoje ruskie pierogi – dokończyła Ela, przewracając oczami.
Dobrze znała stare śpiewki swojej Juli. Znała je na pamięć. Nie mogła pojąć, jak tak mądra kobieta rezygnuje z siebie i swoich pasji w imię zadowalania innych. Oczywiście nie miała nic przeciwko kobietom poświęcającym się dla rodziny, pod warunkiem że same tego chcą. Juli nie wyglądała na szczęśliwą z tego powodu. Dwudziestoletnie małżeństwo z Gerardem zmieniło ją całkowicie. Niczym nie przypominała tej szalonej dziewczyny z liceum, która po kryjomu umawiała się z nauczycielem niemieckiego.
Elę dręczyły wyrzuty sumienia. Gdyby nie ten głupi żart, gdyby nie kot, gdyby nie telefon, Juli mogłaby być teraz właścicielką najpiękniejszej walizki, jaką tylko ludzkość zdołała wymyślić.
Kiedy poznała Elę, były małymi dziewczynkami, miały po siedem lat. Babcia Władzia miała przyjaciółkę – Leokadię. Leokadia zaś miała wnuczkę – Elę. Starsze panie zbierały się trzy razy w tygodniu na zbiorowe szydełkowanie. Po szydełkowaniu odmawiały różaniec. Dziewczynki w tym czasie zajmowały się sobą. Jesienią i zimą malowały piękne obrazy farbami, kredkami i mazakami, a wiosną i latem grały w gumę albo w klasy. Kiedyś nie było komputerów, iPodów i innych tego typu atrakcji. Julita czasami żałowała, że jej dzieci nie znają takiego podwórkowego dzieciństwa, jakie miała ona.
Babcie zapisały swoje wnuczki na lekcje religii, prowadzone w tamtych czasach przy kościele. Dziewczynki uczęszczały na nie raz w tygodniu. Wtedy to nawet Julicie się podobało. Miała zeszyt, w którym przyklejała obrazki, chodziła na poranne roraty, w każde Boże Ciało sypała kwiatki ubrana w białą sukienkę z falbankami, którą babcia Władzia własnoręcznie jej uszyła. Ela zawsze szła za nią. Ekscytowały się wszystkimi religijnymi obrzędami, traktując je jak niezłą zabawę.
Babcia Władzia z babcią Leokadią były zapatrzonymi w siebie przyjaciółkami o jednakowych poglądach. Od najmłodszych lat wpajały swoim wnuczkom, że „te sprawy” to dopiero po ślubie. Julita dobrze pamiętała dzień, w którym babcia Władzia dowiedziała się, że jej wnuczka potajemnie spotyka się z Michałem. Z tym Michałem, co to niby miał ją uczyć niemieckiego, a tak się jakoś złożyło, że niemiecki zaczął mu się mylić z francuskim... Kobieta wpadła w szał. Wrzeszczała na całe gardło, że Bóg wszystko widzi i teraz to za to wszystko Julita smażyć się będzie w piekle. Na nic się zdały dziewczęce przeprosiny, na nic tłumaczenia, że między nią a Michałem nie zaszło nic, oprócz czystego platonicznego zauroczenia. Mówiła prawdę, lecz nikt jej nie wierzył. Na swoje usprawiedliwienie miała tylko szczere słowa. Była w Michale zakochana, myślała o pocałunkach z nim, może o czymś więcej? Lecz... wszystkich tych myśli musiała się wyrzec w imię miłości do Boga. Wtedy nie wiedziała, że Bóg kocha ją taką, jaka jest. Bezgranicznie wierzyła słowom babci, która przekonywała, że na Boską miłość trzeba sobie zasłużyć. Mówiła: „Pamiętaj, ten, któremu oddasz wianek, ma być twoim mężem, zrozumiałaś?”. Oczywiście, że zrozumiała. Bała się Boga i tego, że faktycznie będzie się smażyć w piekle, cokolwiek by to piekło oznaczało. Bała się go tak bardzo, że ze strachu... no właśnie...
Gerarda poznała w dyskotece. Zapoznała ich Anka, koleżanka z liceum. Julita miała wtedy osiemnaście lat i była piękną, szczupłą dziewczyną, z długimi czarnymi jak matka ziemia włosami. Dziś z tego wizerunku niewiele zostało... Gerard był od Julity dziesięć lat starszy. Imponował jej. Pracował jako żołnierz zawodowy. Miał czerwonego fiata cinquecento, za którym oglądały się wszystkie okoliczne dziewczyny. Bez wątpienia był kimś, tego nie dało się ukryć. Przetańczyli razem całą noc, wyginając się przy przebojach Modern Talking. Śmierdzącym od piwa oddechem śpiewał jej do ucha:
You’re my heart, you’re my soul,
I keep it shining everywhere I go.
You’re my heart, you’re my soul,
I’ll be holding you forever, stay with you together.
Była nim zauroczona. Uśmiechała się do niego, myśląc, że samego Pana Boga złapała za nogi. Poważny, starszy, z dobrą stałą pracą, wydawał jej się ideałem. Nie widziała żadnych jego wad. Nie zauważała, jak ukradkiem uśmiechał się do jej koleżanek. Do Eli również, a raczej przede wszystkim do niej. Nie było w okolicy mężczyzny, który umiałby tak pięknie kłamać jak Gerard. Nawijał na swój palec kosmyk jej włosów i patrząc jej prosto w oczy, prawił komplementy. Gdy tańce dobiegły końca, wcisnął jej do kieszeni swoją wizytówkę i złożył na jej ustach płomienny pocałunek o smaku chmielu. Obiecał, że niebawem się odezwie. Nie odezwał się przez miesiąc.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------