Bo we mnie jest ex - ebook
Bo we mnie jest ex - ebook
Oto historia miłosnego trójkąta.
Główna bohaterka jest stylistką i redaktorem mody w renomowanym wydawnictwie. Moda, show-biznes, plotki, gwiazdy, znane marki - to jej codzienność. Po rozstaniu z londyńskim specem od IT zakochuje się w pięknym i charyzmatycznym muzyku, który ma tylko jedną maleńką wadę - wierność nie jest jego najmocniejszą stroną. Okazuje się jednak, że nie tylko faceci potrafią być bezwzględni i egoistyczni. Dziewczyna rozpoczyna podwójną grę, zakończoną przeprowadzką do Londynu. Czy czeka ją tam happy end?
„Czy można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie? Czy można szanować się w poniedziałek, kiedy weekend spędziło się z tym drugim?
Ta książka opowiada o kobiecie, która bez trudności zachowuje się jak mężczyzna, ale jest jej niesłychanie trudno być dżentelmenem. Kobieta ta grzeszy przeciw przyjętym formom, normom i konwencjom społecznym. Według niej zdrada to nie trucizna, to poezja; a moralność zaczyna się wtedy, gdy kończy się szczęście.
Ta książka szkodzi, ale również fascynuje. Podnieca i wywołuje obrażenia. Zupełnie jak jej bohaterka”.
Kasia Burzyńska
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-338-2 |
Rozmiar pliku: | 612 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co to jest?! To moje ciało? Stałam naga przed wielkim lustrem zawieszonym w salonie, który jednocześnie pełnił funkcję garderoby, sypialni i miejsca spotkań towarzyskich.
To moje piersi? Jak to się stało? Kiedy przegapiłam moment, gdy moje ciało zaczęło przypominać ciała kobiet z „Jak dobrze wyglądać nago"?
Patrzyłam na siebie krytycznie. Wiedziałam, że grawitacja prędzej czy później mnie dopadnie, ale że już? Mam dopiero dwadzieścia dziewięć lat, do diabła!
No właśnie — dwadzieścia dziewięć lat i całkiem satysfakcjonującą pracę w korporacji, która to (korporacja, nie praca) kieruje się dewizą — „ciesz się, że u nas pracujesz", na koncie kilka nieudanych związków, w tym kolejny — niedawno zakończony, który można określić jako „ajlowju do bólu" z przewagą bólu, niestety.
Zawsze wychodziłam z założenia, że faceci są jak psy: na początku miłe i kochane szczeniaczki, a po krótkim czasie okazują się kundlami, które zaczynają szczekać, gryźć i uciekać na spacerach!
Niby wiadomo, że miłość nie jest nam dana raz na całe życie, ale ile można?!
Pochłonięta tymi jakże odkrywczymi myślami na chwilę oderwałam się od widoku własnych piersi, który tak fatalnie wpłynął na moje samopoczucie. Westchnęłam z rezygnacją i zakryłam się szlafrokiem, nagle zawstydzona, że stoję tutaj taka goła. Drobnomieszczańskie wychowanie znowu się we mnie odezwało!
Wróciłam do swoich przemyśleń na temat związków i miłości: czy to, że jest tyle samotnych kobiet i nieudanych relacji damsko-męskich, to znak naszych czasów? Może pogubiliśmy się gdzieś pomiędzy Seksem w wielkim mieście i zapewnieniami, że wszystko nam się w życiu należy? Po co komu kompromisy, skoro można, a nawet trzeba mieć wszystko! Czyli jeśli w życiu coś ci nie pasuje — od butów, samochodu, na facecie skończywszy (w tej kolejności) — to trzeba to natychmiast i bez mrugnięcia okiem zmienić!
Mimowolnie znowu spojrzałam w lustro. Przecież jeszcze tak niedawno było okej! Ale w sumie jak niedawno? Próbowałam sobie przypomnieć.
Ach, wtedy! WTEDY — to znaczy po seksie z Piotrkiem! Usta były karminowe od namiętnych pocałunków, oczy błyszczące, ciało rozgrzane, a ja, po dwóch orgazmach, czułam się najseksowniejszą kobietą świata!
Szara rzeczywistość dzisiejszego dnia odbiegała zdecydowanie od WTEDY. Piotrka nie widziałam już od miesiąca. Rozpacz i tęsknota mieszały się we mnie ze zwykłą potrzebą męskiego ciała.
Byliśmy ze sobą około dwóch lat. Około, bo przez większość czasu był to związek na odległość, a jeśli widzisz kogoś przez dwa dni, raz na dwa tygodnie, to trudno zaliczać to do związkowego stażu. Około również dlatego, że zrywaliśmy ze sobą tak często, że sama już do końca nie wiem, ile z tych dwóch lat tak naprawdę razem spędziliśmy.
Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych na imprezie. Pamiętam, jakby to było wczoraj: miał na sobie ciemne jeansy, conversy i jasną koszulkę, która doskonale podkreślała jego muskulaturę. Gdyby nie drogie gadżety, ray-bany i breitling, nikt by nie powiedział, że Piotr jest pracownikiem mieszczącej się w londyńskim City i prężnie rozwijającej się firmy z branży IT.
Ot, zwykły, dobrze wyglądający, uśmiechnięty chłopak. Właśnie ten jego uśmiech, luz i niewymuszona nonszalancja właściwa osobom, którym życie przynosiło dokładnie to, czego od niego oczekiwały, sprawiły, że się w nim zakochałam. Bez pamięci! Był zupełnie inny od facetów, z którymi spotykałam się do tej pory. Bez kompleksów, przekonany o swojej wyjątkowości, sprawiał, że ludzie w jego towarzystwie doskonale się czuli i bawili. Zawsze uśmiechnięty, dowcipny, był duszą towarzystwa i ulubieńcem kobiet. Niejednokrotnie widziałam, jak pożerały go wzrokiem. A on? Nie, nie pozostawał obojętny, wręcz przeciwnie — jako mistrz flirtu okręcał je sobie wokół palca. Piotr wychowywał się w Australii, ale od kilku lat mieszkał w Londynie. Może dlatego posługiwał się angielskim zdecydowanie sprawniej niż polskim. Wprawdzie bardzo się starał, jednak często wychodził mu z tego „polinglisz". Zdarzało mu się też zaczynać zdanie po polsku, a kończyć po angielsku. Charakterystyczne było również to, że nie używał polskich znaków, nie znał ich po prostu.
Do Polski przylatywał w weekendy do chorego ojca. Fakt, że był tak troskliwy i czuły w stosunku do rodzica, sprawił, że pokochałam go jeszcze bardziej.
To był romans jak z filmów, namiętny i gwałtowny. Piotr był trochę jak książę z bajki — zabierał mnie we wspaniałe podróże, obsypywał drogimi prezentami, potrafił sprawić, że czułam się najpiękniejszą, najmądrzejszą i najbardziej pożądaną z kobiet.
Istniała jednak również ciemna strona — jego niechęć do zaangażowania się. Nie było mowy o ślubie, dzieciach, nawet wspólne mieszkanie nie wchodziło w grę! Szalone weekendy w Warszawie albo Londynie — super! Romantyczne wypady — jasne! Ale żadnych deklaracji i planów na przyszłość. „Świat jest taki duży i piękny — mawiał — nie wiadomo, co będę robił za miesiąc, nie mówiąc o perspektywie kilku lat".
Byłam w nim okrutnie zakochana i tłumaczyłam sobie, że na pewno tylko tak mówi, a ja sprawię, że zmieni zdanie. Naiwna! Naiwna jak miliony zakochanych kobiet, które widzą i słyszą tylko to, co chcą usłyszeć, a gdy brutalna rzeczywistość, potwierdzona jego „przecież ci mówiłem!", do nas dociera — wtedy są łzy, rozpacz i bezsilne zgrzytanie zębów! Właśnie ta jego wolność, którą za wszelką cenę chciał zatrzymać, i uczucie do mnie, które nie pozwalało nam się rozstać, sprawiały, że rozchodziliśmy się i schodziliśmy wielokrotnie.
Jednak nasze ostatnie rozstanie było ostateczne. Taką w każdym razie podjęłam wtedy decyzję i dzielnie się jej trzymałam. Co gorsza, on również!
To stało się jakiś miesiąc temu podczas rozmowy telefonicznej, kiedy to mój ukochany poinformował mnie, że nie tylko nie zamierza przylecieć na moje urodziny, ale że związek na odległość go wykańcza, że potrzebuje kobiety na co dzień i dlatego między nami koniec. Po czym dodał, że już mnie chyba nie kocha, nie wie, czego chce, i tak będzie dla mnie lepiej.
DLA MNIE?! Jasne! Egoistyczny skurwiel!
No a potem nie zadzwonił w moje urodziny!
Otrząsnęłam się z tych ponurych myśli i zaczęłam przeglądać zawartość szafy. Nie miałam najmniejszej ochoty nigdzie wychodzić. Zostałam do tego dosłownie zmuszona przez moją przyjaciółkę Kaśkę, która wbiła sobie do głowy, że musi zapełnić moje puste wieczory. Pewnie wyobrażała sobie, że siedzę na podłodze i ryczę w głos, oglądając wspólne zdjęcia.
Było tak może raz! No dobra — ze dwa…
Mimo wszystko nie zmieniło się moje solenne postanowienie, które uroczyście powzięłam, upijając się w te nieszczęsne urodziny (gdy on nie zadzwonił!) w gronie przyjaciółek:
— Kończę z facetami! Na pohybel złamasom!
— Na pohybel! — zawtórowały moje równie pijane, jak i ja koleżaneczki, po czym przypieczętowałyśmy to dźwięcznym stuknięciem kieliszków.
Jednak, jak to często bywa, rzeczywistość ma wobec nas zgoła inne plany.Rozdział 2
— Nie wiem, czy wiesz, ale jestem gwiazdą…
To było jedno z pierwszych zdań, które usłyszałam od Maxa. Co więcej padło ono na naszej pierwszej randce. Jak się później okazało, to taka ironia i żart, które miały pokazać, jak duży ma do siebie dystans, ale w pierwszej chwili wywołały jedynie lekkie zdziwienie i ironiczny uśmiech na mojej twarzy.
Z Maxem, baaardzo seksowną wschodzącą gwiazdą sceny muzycznej, znaliśmy się od lat. Niejednokrotnie mijaliśmy się na różnych imprezach, łączyło nas to samo towarzystwo — dość zwarte i zamknięte grono ludzi pracujących w polskim show-biznesie. Wspólni znajomi, wspólne imprezy, wspólne eventy. I co? Nic! On przeważnie nie przychodził sam, ja byłam zajęta swoimi sprawami, nasze ścieżki jakoś się nie przecinały. Znaliśmy się, lubiliśmy się, nawet czasami flirtowaliśmy ze sobą, spotkawszy się gdzieś przypadkiem, ale to było wszystko. Nigdy mnie nie interesował, ja jego chyba też nie. Nie da się ukryć, że był bardzo, ale to bardzo atrakcyjnym facetem, ale jakoś kompletnie nie w moim stylu — i nie z mojej bajki. Ja — glamour princess — jak o mnie mówił, idealnie wystylizowana, podążałam głównym nurtem mainstreamu, a on — piękny jak anioł, „król rocka", był bardzo offowy, bardzo charyzmatyczny i bardzo ode mnie różny. Jak bardzo? Jak mini morris wysadzany tysiącami kryształków Swarovskiego (stoi taki w muzeum Believe It or Not w Londynie, wzbudzając zachwyt i pożądanie wśród damskiej części zwiedzających) w zestawieniu z Batmobilem!
Tak było do teraz. A właściwie do imprezy sprzed kilku dni. I gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę z nim na randce i jedyne, o czym będę marzyła, to żeby wziął mnie tu i teraz, popukałabym się tylko w czoło.
Ale po kolei.
Zaczęło się zupełnie niewinnie. Kaśka zadzwoniła do mnie wieczorem z przypomnieniem o urodzinach naszego wspólnego kumpla. Pamiętałam, złożyłam nawet deklarację, że na pewno będę! Średnio mi się to uśmiechało — miałam kiepski dzień i perspektywę weekendu spędzonego nad jakimś idiotycznym raportem, no ale cóż, skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B.
— Podjadę po ciebie taksą koło dwudziestej pierwszej, dobra?
— Uhm — wydukałam do telefonu. — Trudno, co robić.
— Nie marudź, będzie ekstra, zobaczysz! — Kaśka jak zwykle była pełna entuzjazmu.
Skąd jej się to bierze, myślałam, przytrzymując ramieniem telefon i ścierając nadmiar lakieru z paznokcia, który właśnie próbowałam pomalować. Ta dziewczyna nigdy, ale to nigdy nie miała złego humoru czy gorszego dnia. Chodzący optymizm i tryskająca energia.
— No to paa! — zaćwierkała do słuchawki.
— Pa! — Odłożyłam telefon i ruszyłam w stronę szafy.
Co by tu na siebie włożyć? Odwieczny problem każdej kobiety. Na szczęście różniłam się trochę od tych, które stawały przed szafą z rozpaczliwym „nie mam w co się ubrać!". Ja miałam, i to zawsze, a to dlatego że oprócz dziennikarstwa zajmowałam się również stylizacją, więc drzwi sklepów i show-roomów stały przede mną otworem, a co za tym idzie, miałam nielimitowany dostęp do ciuchów! Ha!
Impreza urodzinowa Bartka to nie jakieś wybitne wydarzenie, więc postawiłam na małą czarną i cieliste szpilki. Włosy związałam w luźny węzeł, usta lekko podkreśliłam błyszczykiem i spryskałam się ulubionymi perfumami — DKNY.
Całkiem nieźle, pomyślałam, patrząc na siebie w lustrze. Należałam do grona tych kobiet, które muszą się malować. Moja twarz wyglądała inaczej po zmyciu makijażu. Prawdę mówiąc, wyglądałam wtedy jak piętnastoletnia dziewczynka. Żeby podkreślić i wyostrzyć rysy twarzy, dość mocno malowa łam oczy. Byłam wysoka, proporcjonalnie zbudowana, ciuchy w rozmiarze trzydzieści osiem dobierałam tak, żeby podkreślały moje atuty — płaski brzuch i całkiem niezłe piersi — oraz zakrywały okrągłe uda. Generalnie, mimo że nie byłam idealnie piękna, miałam w sobie to coś — moc przyciągania, seksapil. Zwracałam na siebie uwagę mężczyzn. Uroda przemija, ale ten pierwiastek, który miałam, dawał mi gwarancję powodzenia, nawet gdy będę już starszą panią.
Punktualnie o dwudziestej pierwszej Kaśka puściła mi sygnał, co oznaczało, że jest pod moim domem.
Kilka godzin później stałam przy barku w bardzo zatłoczonym i zadymionym mieszkaniu Bartka, a obok mnie — no właśnie — obok mnie stał Max.
Na imprezie pojawiło się mnóstwo znajomych. Bartek był wielkim imprezowiczem, kobieciarzem, hedonistą i generalnie utracjuszem, którego domówki przechodziły do legendy — ze względu na ilość alkoholu i używek, którą się tam spożywało, i na ekscesy, do jakich wtedy dochodziło. Był wydawcą i redaktorem naczelnym „Z Magazine", jednego z najlepszych lajfstajlowych pism w tym kraju.
Krótko mówiąc, na jego imprezie po prostu należało się pojawić. Istniała jednak jedna niepisana zasada — to, co się tam dzieje, nigdy nie wychodzi poza wybrane grono.
Stałam więc przy barze, zamawiając kolejnego drinka, gdy koło mnie pojawił się Max.
— Hej! Czy to nie pani z pewnej znanej gazety? — przywitał się, nachylając się i całując mnie w policzek.
Wyglądał świetnie! Szara koszulka z dekoltem w serek eksponowała jego szerokie ramiona. Był wysoki i miał dokładnie taką figurę, jaką powinien mieć każdy facet — smakowita marchewka. Lekko kręcone jasne włosy wiły się, sprawiając, że wyglądał niewinnie i chłopięco. Miał mocną szczękę, wyjątkowo ładną jak na faceta twarz, niebieskie oczy, symetryczne brwi i rzęsy, których pozazdrościć mu mogła niejedna laska. Męskości dodawał mu lekki zarost i tatuaż na przedramieniu. Mieszanka idealna i zdecydowanie wybuchowa.
Stał i uśmiechał się do mnie.
Hmmm… smakowity kąsek, pomyślałam, że też wcześniej jakoś tego nie dostrzegałam. I nie wiem, jaki wpływ na to miał wypity już przeze mnie alkohol, a jaki fakt, że Piotr nie odzywał się już od miesiąca.
— Hej — odpowiedziałam, również się uśmiechając. — Tak, to ja — cmoknęłam go w policzek. Owiał mnie jego zapach — dobra woda, alkohol, tytoń, odrobina potu i coś jeszcze — jego indywidualna woń. Idealny zapach mężczyzny.
Myślę, że od tamtej chwili już byłam stracona, mimo że wtedy jeszcze nic nie wskazywało na to, jak potoczą się i splotą nasze losy.
Impreza toczyła się za naszymi plecami, czas mijał, a my siedzieliśmy przy barze, rozmawiając, śmiejąc się, pijąc i paląc. Jak w bańce — byliśmy tylko ja i on.
Niewiarygodne, myślałam, że też wcześniej nie dostrzegałam potencjału, który drzemał w tym kolesiu!
— Nikt nie pachnie tak jak ty — wyszeptał mi do ucha. — Pachniesz doskonale, dokładnie tak, jak powinna pachnieć żona — dodał, a jego język delikatnie muskał skórę tuż za moim uchem.
Dreszcz rozkoszy wstrząsnął moim ciałem, poczułam znajome mrowienie między nogami i motyle w podbrzuszu. Moja zdolność myślenia i trzeźwej oceny sytuacji była całkowicie wyłączona. Ten wieczór, atmosfera i ten mężczyzna, niby znajomy, ale odkryty dziś zupełnie na nowo, sprawiły, że byłam jednym wielkim pragnieniem. Ale przecież nie mogłam dać tego po sobie poznać!
Nie tak szybko, mój drogi, pomyślałam i delikatnie odsunęłam go od siebie. Zdobyłam się na obojętny wyraz twarzy i powiedziałam:
— Dobranoc, na mnie już zdecydowanie pora — po czym wstałam, zabrałam torebkę i jeszcze raz uśmiechając się swoim najbardziej uwodzicielskim uśmiechem, ruszyłam w stronę wyjścia.
Siedział absolutnie oszołomiony.
— Ale jak to — wyjąkał. — Już idziesz? Teraz? — W jego głosie słychać było ogromny zawód.
— Owszem. — Pomachałam mu na pożegnanie i lekko się zataczając, ruszyłam w stronę drzwi, torując sobie drogę wśród bardzo już odprężonego towarzystwa.
— Okej, pozwól chociaż, że cię odwiozę. — Nie dawał za wygraną.
Stał znowu niebezpiecznie blisko mnie i patrzył na mnie tymi swoimi błękitnymi oczami.
— Nie ma mowy. — Poklepałam go przyjacielsko po ramieniu. — Ja jadę, ty zostajesz.
Cmoknęłam go w policzek i otworzyłam drzwi. Coś tam jeszcze krzyczał za mną, ale udawałam, że nie słyszę.
Dopadłam do taksówki, którą zdążyłam zamówić, gdy mój towarzysz udał się do toalety, podałam kierowcy adres i opadłam na kanapę. Wreszcie mogłam zająć się myślami, które jak natrętne muchy krążyły w mojej głowie. Co to było, jak, dlaczego? On? I ja? Przecież jesteśmy z kompletnie różnych bajek! Czyżby przeciwieństwa naprawdę się przyciągały?
Wręcz paradoksem można by nazwać to, że los połączył tak zupełnie niepasujące do siebie osoby. Jak się okazało, niepasujące tylko z pozoru. Bo połączyła nas tego wieczoru jakaś ogromna i pierwot na siła, przed którą nie potrafiliśmy się obronić i na którą nie mieliśmy żadnego wpływu.
Kilka dni i niezliczoną ilość SMS-ów i telefonów później siedzieliśmy razem w ulubionym miejscu spotkań lansującej się Warszawy — Planie B.
Przegadaliśmy cały wieczór. Było jak na imprezie Bartka. Świetnie się rozumieliśmy. Max opowiadał mi o muzyce, nad którą obecnie pracował, puszczał swoje ulubione kawałki, ja natomiast mówiłam o sesjach zdjęciowych i pracy dziennikarki modowej.
Max, poza tym, że był utalentowanym muzykiem, dorabiał, realizując dźwięk na planach zdjęciowych, dlatego czasem spotykaliśmy się w pracy. Zresztą, im dłużej rozmawialiśmy, okazywało się, że mamy więcej wspólnego, niż nam się wcześniej wydawało, a w miarę jak opróżnialiśmy kolejne lampki wina, atmosfera stawała się coraz bardziej luźna i między nami znikały wszelkie bariery.
Gdy rozum śpi, budzą się demony. To właśnie stało się z nami tamtego wieczoru.
Ledwo wyszliśmy z Planu B, Max przyciągnął mnie do siebie i zaczął całować. Dziko, namiętnie i zachłannie. Kręciło mi się w głowie, a serce waliło mi jak oszalałe! Pachniał i smakował doskonale! Idealne chemiczne połączenie. A ponieważ mieszkałam niedaleko, wylądowaliśmy u mnie.
Po wejściu do mieszkania próbowaliśmy jeszcze udawać, że Max wpadł tu tylko na kawę, którą zresztą drżącymi dłońmi próbowałam zrobić w kuchni. Stanęłam przed kuchenką i oparłam rozgorączkowane czoło o okap. Nie usłyszałam, jak podszedł do mnie. Odgarnął moje włosy i zaczął całować po szyi. Jęknęłam cicho — to miejsce było szalenie wrażliwe. Dreszcz rozkoszy przebiegł mi po plecach. Odwróciłam się i poszukałam jego ust. Jego język najpierw delikatnie igrał z moim, żeby za chwilę wdzierać się coraz głębiej i coraz zachłanniej. W pewnym momencie poczułam, jak Max mnie podnosi, nie przestając pieścić i całować, i niesie mnie w stronę łóżka.
Mówi się, że pierwszy raz nie zawsze jest udany. Nasz był — idealny pod każdym względem. Zniknął wstyd i moje solenne postanowienie, że koniec z facetami. W tamtej chwili chciałam tylko, żeby jak najszybciej znalazł się we mnie.
To, co się nam przytrafiło, było jak wybuch fajerwerków — nagłe, gwałtowne, spektakularne i silne. Na tyle silne, że od tamtej chwili przez kolejne tygodnie spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę. To były dni wypełnione miłością i namiętnością. Coś takiego nie zdarza się co dzień. Jak to się dzieje, że właściwie obce sobie osoby po zaledwie chwili wiedzą, że to jest to? Jakbyśmy się znali od zawsze. Max twierdził, że nic się nie dzieje bez przyczyny i że nad wszystkim czuwa kosmos, przekonywał mnie, że to właśnie on nas połączył i powinniśmy się temu całkowicie poddać, nie zastanawiając się ani nad przy czynami, ani tym bardziej nad skutkami naszego dzikiego romansu.
Spędzaliśmy czas głównie u mnie, na kanapie, czasami bzykając się jakby od niechcenia, czasami dziko i zwierzęco, a czasami kochając się namiętnie. W takich chwilach nasze ciała zlewały się w jedno — stawaliśmy się całością, wszelkie granice się zacierały, ja byłam nim, on mną. Czasami leżeliśmy, a nasze splątane ciała uczyły się siebie na pamięć. Wdychaliśmy swoje oddechy. Chłonęliśmy się nawzajem.
Oglądaliśmy filmy, czytaliśmy gazety, piliśmy dużo wina i jedliśmy zdecydowanie za dużo dań na wynos, przeważnie od Wietnamczyka zza rogu.
Na szczęście oboje nie mieliśmy dużo pracy, a i tak chodziliśmy do niej niechętnie. Czasami zdarzało się, że spotykaliśmy się w studiu albo na korytarzu. Max zaciągał mnie wtedy w jakiś ustronny kąt i całowaliśmy się jak nastolatki.
Potrafił mnie zaskakiwać. Bywały momenty, w których myślałam, że kanapowa stagnacja to wszystko, na co nas stać, wtedy Max wymyślał coś totalnie spontanicznego, choćby jednodniowy wyjazd nad morze.
Wyjeżdżaliśmy rano, żeby przez parę godzin posiedzieć na plaży i wieczorem wrócić do Warszawy. Nie zasypywał mnie prezentami jak Piotr, za to te od niego miały wartość sentymentalną i — co tu dużo mówić — były szalenie romantyczne.
Przykład? Pozytywka, a właściwie własnoręcznie skręcony mechanizm pozytywki, wygrywający Michelle Beatlesów. No, miód na zakochane dziewczęce serce!
Bywało również tak, że oboje stwierdzaliśmy, że już dość i trzeba się rozstać, choć na chwilę, ale ta chwila trwała maksymalnie kilka godzin, po czym jedno z nas wysyłało wiadomość zaczepną. No bo po co być osobno, kiedy w tym samym czasie można być razem?
Kaśka, na wieść o tym, że to Max jest tym kolesiem, który zawrócił w głowie jej najlepszej przyjaciółce, powiedziała:
— To super! On jest fantastyczny! Miałam z nim kiedyś zdjęcia i jest jednym z najfajniejszych i ogarniętych kolesi, jakich znam!
Gdybym wtedy wzięła pod uwagę to, że moja przyjaciółka ma skłonność do przesady i ubarwiania rzeczywistości, może włączyłoby mi się jakieś ostrzegawcze światełko. Ale nie — zaślepiona namiętnością, wierzyłam tylko w to, że skoro los zetknął ze sobą osoby pozornie zupełnie różne, to widocznie wiedział, co czyni!
Uwielbiałam chwile, gdy stałam przy kuchence i gotowałam coś dla nas, a Max podchodził i całował mnie po szyi. Czasami śpiewał mi też do ucha piosenkę, która — jak stwierdził — idealnie nas obrazowała: „Była sobie raz królewna, pokochała grajka…".
Nasze dni wypełniał seks, picie i imprezy — hedonizm w czystej postaci. Plan B stał się naszą bazą — przesiadywaliśmy tam godzinami, czasami sami, zapominając o świecie, czasami z przyjaciółmi.
W końcu bańka, w której żyliśmy przez kilka tygodni, musiała pęknąć. Dokładnie w momencie, kiedy oboje zaczęliśmy odczuwać lekkie „zmęczenie materiału", Max przyszedł po pracy z nowiną.
— Mała, dostałem propozycję wyjazdu! — krzyknął od progu.
— Jak to? Dokąd?
Wpadł do kuchni i wziął mnie w ramiona. Owiał mnie jego zapach. Oczy mu się śmiały.
— Jedziemy do RPA na zdjęcia! — Był tak podekscytowany, jak małe dziecko. — Jakiś program dla zagranicznej stacji. Mam tam robić dźwięk, Sambi reżyseruje.
— Super — wymamrotałam.
— Wyobrażasz sobie? Tutaj zima, ponuro, a tam trzydzieści stopni w cieniu, drinki z palemką, plaża, ocean, zajebiście! Miesiąc w raju!
No niby zajebiście, pomyślałam, ale wielki jęzor zazdrości zaczął mącić moje myśli. Jak każda zakochana kobieta nie myślałam o tym, że to fajnie, że jej facet wyjeżdża na taki świetny plan, i to w środku zimy. Myślałam tylko o tym, jak wytrzymam bez niego tyle czasu i dlaczego, do cholery, on się tak cieszy. Nie będzie za mną tęsknił?
— A co ze mną? — wydukałam ze smutną minką. Musiałam przypomnieć o swoim istnieniu, skoro on wśród ogólnych zachwytów ani przez moment nie zająknął się na ten temat.
— Może dolecisz tam do nas? — zapytał. — Chociaż z tego, co wiem, będziemy co kilka dni zmieniać miejscówkę — dodał szybko. Zbyt szybko jak dla mnie!
Ten brak gorliwości, by przekonać mnie, że pierwszą rzeczą, którą powinnam zrobić, jest zabukowanie lotu do Afryki, jeszcze bardziej wyprowadził mnie z równowagi.
— Przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić. Mam pracę, ale ty, oczywiście, baw się dobrze — dodałam obrażonym tonem i ostentacyjnie zasiadłam przed komputerem.
Nie zauważył tonu pretensji w moim głosie. Uśmiechnął się tylko i zaczął wydzwaniać do współtowarzyszy wyjazdu, omawiając co, kiedy i jak, a cieszył się przy tym jak mały chłopczyk.
Miałam dziwne wrażenie déjà vu. I najzwyczajniej w świecie bałam się powtórki z rozrywki i tego, że odległość będzie zabójcza dla naszej dopiero co rodzącej się miłości. Wprawdzie z Piotrem było inaczej, bo był to związek na odległość, który nie przetrwał próby czasu i dzielącej nas przestrzeni, a Max wyjeżdżał raptem na miesiąc. Ale miesiąc rozłąki po kilku tygodniach bardzo intensywnego romansu. Nie wyglądało to dobrze.
Wszystkimi tymi rozterkami postanowiłam się podzielić z Kaśką i Stellą — moimi najlepszymi przyjaciółkami.
Stella nie była może klasyczną pięknością, ale miała egzotyczną urodę, odziedziczoną po ojcu Sudańczyku, która wyróżniała ją w tłumie innych kobiet. Jej matka była Polką. Cała rodzina przeprowadziła się do Polski, kiedy Stella była mała. Jej rodzice przywiązywali wagę do tego, żeby ich dzieci — Stella miała młodszego, pięknego jak arabska noc brata — płynnie mówiły w ich ojczystych językach. Zatem władała arabskim i polskim, oczywiście angielskim, no i jeszcze — na wszelki wypadek — hiszpańskim.
Miała nieziemskie ciało. Mimo że była ode mnie kilka lat starsza, miała tyłek jak trzynastoletnia dziewczynka, świetne, małe, ale bardzo jędrne piersi i burzę pięknych ciemnych loków. Gdy wchodziła do lokalu, większość spojrzeń kierowana była na nią. Miała śniadą cerę, która nie wymagała nakładania warstw makijażu, wystarczyło, że lekko podkreśliła oczy, a wyglądała jak gwiazda filmowa albo supermodelka, zresztą przygodę z modą miała w swoim CV.
Stella była żoną znanego i cenionego dziennikarza, sporo od niej starszego i bardzo w nią wpatrzonego. Poznali się, gdy pracowała jako modelka. To było wiele lat temu. Od tamtego czasu stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy telewizji, a co za tym idzie — twarz jego pięknej żony również przestała być anonimowa. Co chwila, wertując któryś z kolorowych tygodników, można było się natknąć na ich wspólne zdjęcia. Równie często Stella gościła jako ekspertka od spraw różnych w telewizjach śniadaniowych. Patrząc na nią, jak podjeżdża pod drzwi restauracji, w której byłyśmy umówione, swoim najnowszym modelem audi TT (prezent od męża na urodziny), wymachując absurdalnie drogą torebką, którą mąż kupił jej na przeprosiny za coś tam, i stukającą niebotycznie wysokimi szpileczkami, miało się wrażenie, że oto jest kobieta, która ma wszystko!
Kariera, pieniądze, miłość, sława — czy można było chcieć czegoś więcej? Okazuje się, że tak! Idealne małżeństwo idealne było tylko na pokaz.
Podczas jednego z naszych babskich spotkań, kiedy alkohol włączył opcję szczerości, Stella wyznała, że nie sypiają ze sobą od miesięcy! Co więcej, podejrzewała swojego męża, że ją zdradza. No bo czy to normalne, żeby mieć tak piękną i zgrabną żonę i nie chcieć z nią uprawiać seksu?
— Ale jak to się nie bzykacie? — Zszokowane popatrzyłyśmy na wstawioną już Stellę, która właśnie wyznała nam swój bolesny sekret.
— No nie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spaliśmy w tym samym łóżku! — Sięgnęła po kieliszek z winem i wychyliła duszkiem jego zawartość, jakby dodatkowa porcja alkoholu mogła pomóc jej uporać się z brutalną prawdą.
— Niemożliwe! — krzyknęłam. — Jak, mając koło siebie taką laskę, można nie chcieć jej bzykać? Cały czas! — dodałam z naciskiem absolutnie zgorszona.
— Widocznie można. Chyba już go nie pociągam. — Patrzyła na nas żałośnie. — A wy myślicie, że dlaczego tak obsesyjnie o siebie dbam? Dlaczego biegam na masaże, peelingi, zabiegi? — dramatycznie zawiesiła głos i patrzyła na nas swoimi wielkimi, czarnymi jak węgle oczyma. — Żeby pozostać atrakcyjna jak najdłużej! — dokończyła dramatycznie.
Siedziałyśmy z Kaśką blisko siebie, patrząc, jak w tych pięknych oczach zbierają się łzy.
To był niespotykany widok! Ona, zawsze taka silna, niezależna, traktująca facetów jak podgatunek, wyemancypowana i zawsze udzielająca genialnych rad dotyczących związków, siedziała teraz naprzeciw nas i opowiadała wprost niesłychane rzeczy!
— Wiadomo, że z czasem namiętność wygasa i nie jest tak jak na początku. Ale jeśli po kilku latach związku facet kocha się z tobą raz na miesiąc, to to nie jest normalne!
— No nie jest — przyznałyśmy.
— Tylko to raz na miesiąc to było wiele miesięcy temu! Przerwy były coraz dłuższe, ja, coraz bardziej sfrustrowana, zaczęłam obwiniać siebie i desperacko dbać o swoje ciało. No bo skoro on nie chce się kochać, to najpewniej coś jest ze mną nie tak!
— Zwariowałaś?! To jego wina, nie twoja! Co za palant! — nie kryłam swojego oburzenia, wyciągając z paczki kolejnego papierosa. Wino i papierosy były nieodłącznym elementem naszych spotkań.
Nie mogłyśmy wprost uwierzyć, że pod tą przykrywką związku idealnego może się kryć taki dramat.
— No wiem. Na początku próbowałam coś robić! Kupowałam seksowną bieliznę, byłam zachęcająca i uwodzicielska, ale kiedy kładliśmy się do łóżka, on cmokał mnie na dobranoc jak siostrę i obracał się na drugi bok. Chciało mi się wyć z frustracji! Czasami było na odwrót, wracał wieczorem podpity z jakiejś imprezy i zbierało mu się na amory, ale wtedy ja nie miałam już na to najmniejszej ochoty! — Sięgnęła po kolejną lampkę wina, której zawartość dość szybko znikała w jej pięknie uformowanych ustach, pokrytych błyszczykiem juicy tubes Lancome'a. — I tym sposobem nie sypiamy ze sobą od miesięcy, mimo że z zewnątrz wyglądamy na idealnie szczęśliwych.
To prawda. Ilekroć spotkaliśmy się w większym gronie, sprawiali wrażenie szaleńczo w sobie zakochanych. Ona w jego towarzystwie stawała się bardziej kobieca i delikatna, on imponował nam swoją czułością i uwagą, którą poświęcał swojej żonie. Z zazdrością patrzyłam, jak w towarzystwie potrafił całować ją po ramionach i patrzeć na nią z absolutnym oddaniem i miłością. I co? To były tylko pozory?
Takie historie nie były zbyt budujące dla nas — singielek szukających w życiu wielkiej, rozpalającej miłości, bez której nie można żyć. Przecież tylko małżeństwa bez miłości prowadzą do miłości bez małżeństwa. A oni się kochali!
Od tamtego wyznania starałyśmy się nie poruszać drażliwego dla Stelli tematu. Bo czy może być coś gorszego dla pięknej kobiety niż urażona miłość własna?
To było jednak latem, a teraz miałyśmy środek polskiej zimy i zgoła inny problem do obgadania, a mianowicie mój dość niespodziewany romans z Maxem. Stella — jak zwykle piękna, pachnąca i ubrana jak z żurnala — właśnie wypatrzyła nas w tłumie i ściągając na siebie spojrzenia większości facetów w lokalu, przeciskała się w naszą stronę. Miała na sobie szarą, prostą sukienkę, zieloną torbę marki Longchamp i szare kozaczki na obcasie. Na ręce ultradrogi zegarek (prezent, a jakże, od męża), a na palcu piękny pierścionek od naszego ulubionego Swarovskiego. Kiedy się do nas zbliżyła, owiał nas jej zapach — zawsze pięknie pachniała.
— Oż! Ty pindo! — zawołałam do niej, wstałam zza stolika i pocałowałam ją na powitanie. — Jak ty to robisz, że zawsze tak bosko wyglądasz?
— Natural born baby! — odpowiedziała. — Plus hajs i ciężka praca — dodała, ale po jej minie widziałam, że komplement sprawił jej przyjemność. — No dobra, babonie, opowiadaj — zakomenderowała.
Zamówiłyśmy karafkę wina, przekąski oraz oczywiście papierosy, po czym zaczęłam zdawać moim przyjaciółkom relację z ostatnich wydarzeń. Przeważnie były na bieżąco, jednak ostatnio wir, w który wpadłam w związku z Maxem, nie pozwalał nam na zbyt częste spotkania. Teraz wreszcie miałyśmy wieczór tylko dla siebie! Mąż Stelli był na jakimś służbowym spotkaniu, chłopak Kaśki grzecznie siedział w domu i na nią czekał, a mój aktualny kochanek postanowił spać dziś u siebie, żeby przejrzeć ubrania i zrobić listę tego, co musi dokupić na swoją ekscytującą afrykańską eskapadę.
Dziewczyny znały moją skomplikowaną relację z Piotrem. O ile na początku, widząc, jak absurdalnie jesteśmy szczęśliwi i zakochani, były ogromnymi entuzjastkami tego związku, o tyle po jakimś czasie, wysłuchując moich skarg przez telefon albo na żywo, aż wreszcie będąc świadkiem naszych rozstań i powrotów — a co za tym idzie, mojego cierpienia — chciały dla mnie tylko jednego — normalnego faceta, z którym wreszcie byłabym szczęśliwa. Piotr i Max różnili się od siebie jak dzień i noc. Dzieliło ich wszystko — łączył jeden, niezwykle istotny pierwiastek — ja.
Gdy streściłam już przyjaciółkom aktualny stan rzeczy, obie zgodnie stwierdziły, że oczywiście przesadzam i że koleś jest we mnie ewidentnie zakochany i żebym nie przenosiła traum ze związku z Piotrem na związek z Maxem, bo to zupełnie inne przypadki. Uspokojona nieco i upojona alkoholem postanowiłam zatem wyluzować i ten wieczór poświęcić tylko im. Zamówiłyśmy jeszcze butelkę wina, która przy wtórze naszych wybuchów śmiechu, pokrzykiwań i wygłaszania prawd życiowych, w cudowny sposób objawiających się właśnie po alkoholu, bardzo szybko się skończyła.
Wieczór zakończyłyśmy w jednym z najmodniejszych i dość snobistycznych warszawskich klubów, w okolicy placu Piłsudskiego. Miejsce to, oblegane tłumnie przez podstarzałych playboyów, chcących wyrwać młode panienki, i rzeczone panienki, marzące o ustawionym kolesiu, miało jednak jedną zaletę: DJ-em był tam nasz kumpel Nogis, który grał wręcz genialne kawałki. Dobra zabawa była gwarantowana!
Nie pamiętam dokładnie jak ani tym bardziej o której wróciłam do domu. Ze snu wyrwał mnie telefon Kaśki.
— Hej, pijaku — zaświergotała do słuchawki. — Żyjesz?
Ciąg dalszy dostępny w wersji pelnej