- promocja
- W empik go
Bo we mnie jest seks - ebook
Bo we mnie jest seks - ebook
"Książkowa i filmowa Kalina Jędrusik jest bardzo plastyczna, życiowa, denerwująca i cudowna, kontrowersyjna, więc naprawdę autentyczna. To jednocześnie postać przez lata tworzona przez fakty, życzenia, plotkę, marzenia, domniemanie i ludzką zawiść.
To po prostu… KALINA. Jedna, jedyna!"
Dariusz Michalski, autor książki Kalina Jędrusik
Nina to młoda, uległa i przestraszona dziewczyna, która stawia dopiero pierwsze kroki w dorosłym życiu. Kalinę Jędrusik natomiast znają i kochają wszyscy – znana skandalistka, seksbomba, utalentowana artystka dąży do wyznaczonych sobie celów. Losy obu kobiet splatają się w momencie dla nich przełomowym, a ich wspólna historia udowadnia, że osoby pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego z czasem mogą mieć na siebie ogromny wpływ.
"Bo we mnie jest seks" to historia inspirowana scenariuszem filmu o tym samym tytule. Dzięki fikcyjnej postaci sekretarki Niny poznajemy postać Kaliny z zupełnie nowej, kobiecej oraz intymnej perspektywy, a dzięki poszerzeniu wątku filmowego mamy szansę dowiedzieć się tego co wydarzyło się tam, gdzie wizja filmowa miała już swój koniec.
Film w kinach już od 19 listopada!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9886-7 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kalina Jędrusik, magazyn „Ty i Ja”, grudzień 1962 r.Zobaczyłam ją w Alejach Ujazdowskich, kiedy malowała usta. Siedziała za kierownicą purpurowej škody. Przysunęła twarz do wstecznego lusterka i wklepywała w wargi czerwoną francuską szminkę, którą wcześniej wydłubywała zapałką z niemal pustego puzderka. Był upalny sierpień.
Zatrzymała samochód na środku ulicy tylko po to, żeby poprawić makijaż. Od razu ją rozpoznałam. Nic sobie nie robiła z trąbiących na nią samochodów. Nakładanie szminki wymaga przecież skupienia i precyzji. Kiedy jeden z kierowców rzucił w jej stronę stekiem wyzwisk, odsunęła szybę, wychyliła się i wrzasnęła jak najlepsza przekupa z bazaru:
– Zjeżdżaj, dzwonie! Wrzeszcz tak dalej, to sinicy dostaniesz!
Potem z gracją zasunęła szybę, włożyła papierosa do ust i dalej z namaszczeniem wklepywała szminkę, mrużąc przy tym lewe oko, do którego leciał dym z carmena. Kiedy skończyła, postanowiła nareszcie ruszyć, ale tylko po to, żeby zatrzymać samochód po kilkunastu metrach brawurowej jazdy całkowicie wbrew przepisom.
Zaparkowała tuż przy mnie. Prawdę mówiąc, niemal mnie rozjechała. Z gracją wysiadła ze škody i nagle wyrosła tuż przede mną. Wtedy po raz pierwszy nasze spojrzenia się skrzyżowały, ale ona tego nie zapamiętała. Ja przeciwnie, do tej pory mam ją przed oczami, mimo że od tamtego dnia minęło pięćdziesiąt osiem lat.
Ruszyła chodnikiem, ja ruszyłam za nią. Szła energicznie, drobnym krokiem i kręciła przy tym biodrami. Była jednocześnie żwawa i rozleniwiona. Miała na sobie czarną obcisłą sukienkę na ramiączkach i buty na obcasie, jakby wybierała się na bal w środku dnia. Na jej przedramieniu bujała się miarowo czarna kopertówka na krótkim pasku.
– Dzień dobry, pani Kalino! – witali ją przechodnie i machali do niej.
Inni kłaniali się niemo, uśmiechali się albo po prostu na nią patrzyli. Kobiety odwracały wzrok, zgorszone samym jej widokiem, a ona rozdawała uprzejme uśmiechy. Jeden szykowny mężczyzna tak się zapatrzył, że uderzył czołem w latarnię.
– O Boże, nic panu nie jest? – zapytała przejęta, a on był szczęśliwy, że zwróciła na niego uwagę.
Wreszcie przed SPATiF-em spotkała się ze swoim mężem.
– Kalina, słyszałaś? – zapytał z powagą. – Marilyn Monroe nie żyje.ROZDZIAŁ I
DEWOLAJ I MELBA
Była jesień 1962 roku, a ja właśnie kończyłam japonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Wciąż mieszkałam z rodzicami i dostawałam od nich skromniutkie kieszonkowe, a matka zabraniała mi wychodzenia wieczorami. „Dopóki z nami mieszkasz, masz nas słuchać” – mówiła i na tym kończyły się dyskusje. Jednak czasem, w drodze wyjątku, pozwalała mi wyjść w sobotni wieczór z koleżankami do kina. Biedaczka nie miała pojęcia, że my wtedy gnałyśmy do SPATiF-u, żeby wypić setkę wódki i pogapić się na gwiazdy. Cóż to jednak były za gwiazdy! Literaci, reżyserzy, dramaturdzy, myśliciele, malarze, projektanci mody, muzycy, aktorzy i aktorki, a wszyscy utalentowani, piękni i niebanalni. To był inny świat. Wciąż dla mnie niedostępny, bo nawet kiedy już znalazłam się w tym samym lokalu co oni, wpuszczona przez szatniarza na ładną, młodą buźkę, to z pewnością nie byłam częścią tego środowiska. Gapiłam się tylko na nich i czułam, jakbym lizała lizaka przez szybę. Musiało mi to jednak wystarczyć.
W słynnym klubie Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu Kalina i jej mąż Stanisław Dygat byli gośćmi częstymi i znanymi. Zwykle przychodzili ze swoim towarzystwem. Mieli swój stolik i rzadko kogoś do niego zapraszali.
Pewnego wieczoru do lokalu weszło dwóch pijanych narwańców. Usiedli przy stoliku nieopodal. Zamówili lornetę (dwa kieliszki wódki) oraz inwalidę (tatara). Jeden z nich, gruby i spocony, kiedy tylko zauważył Kalinę, zaraz się skrzywił i powiedział głośno do kolegi, żeby jak najwięcej osób usłyszało:
– Kiedyś do tego lokalu nie przychodziło tyle kobiet.
– Teraz też nie przychodzą – odparł ten drugi, równie donośnie. – To same kurewki, co zamawiają dewolaja i melbę.
Kalina od razu wiedziała, że mowa o niej. Nawet nie mrugnęła. Przywołała kelnera.
– Dewolaja i melbę! – zażądała donośnym głosem.
Typki poczerwieniały ze złości, a Kalina tylko na chwilę obdarzyła ich ironicznym spojrzeniem. I zaraz wróciła do towarzyskich gier przy stoliku, jakby zupełnie nic się nie stało.
Choć była już jesień, wciąż jeszcze przeżywała samobójstwo Marylin Monroe.
– Straszna jest śmierć tej wielkiej artystki – powiedziała. – I to w chwili, gdy weszła w szczytowy okres swoich możliwości. Nie zapomnę uroku, z jakim panowała nad widownią. Jej seks czarował wszystkich – od dzieci po zgrzybiałe matrony. A przy tym ta finezja, piankowość w przekazywaniu najintymniejszych spraw, największych dramatów¹.
Kalina taka właśnie chciała być. Monroe to był jej artystyczny drogowskaz.
Zapragnęła chwili wytchnienia. Wstała od stolika i poszła do baru. Zamówiła pięćdziesiątkę. Myślała o tym, dlaczego właściwie ona sama została aktorką. Przecież tego rodzaju postanowienia nie rodzą się błyskawicznie. Z powołaniem aktorskim bywa jak z miłością. Ani się człowiek spostrzeże, a już zakochany².
Niespodziewanie zjawił się przy niej Dygat.
– Kalina, o czym ty rozmyślasz? – zapytał.
– A o tym, jaki to piękny wieczór. I jakich mamy przyjaciół, jakie życie. My jesteśmy szczęściarzami, Stasiu.
– Kalinko, my jesteśmy wstawieni. – Staś nie lubił taniej melancholii.
– Może to i prawda, ale wieczór jest pyszny – odparła.
– Czyli jeszcze nie wracamy?
– Wracajmy – postanowiła. – Dopóki nie wydarzyło się nic, co by nam zepsuło humory.
Nieduża Kalina uczepiła się ramienia swojego potężnej postury męża i stali tak przed SPATiF-em, czekając nie wiadomo na co, bo ulice były puste o tej porze. Wreszcie nadjechała polewaczka. Staś zamachał na nią jak na taksówkę i polewaczka się zatrzymała. Kierowca odkręcił szybę.
– Dokąd?
– Na Mokotów.
– Proszę wsiadać!
Dygat podsadził żonę, a potem sam wgramolił się do szoferki i odjechali. W tamtych czasach warszawskie polewaczki i odśnieżarki często robiły za taksówki, których było jak na lekarstwo.
Przed bramą Kalina nagle się potknęła, ale Staś ją złapał. To był silny mężczyzna. Nie wyglądał na pisarza, raczej na włoskiego mafiozo. Oboje byli na rauszu. To ten stan, kiedy wszystko wydaje się jasne i lekkie jak chmurka.
– Daj klucze – zaordynował Staś.
– Tylko gdzie ja je mam? – Kalina grzebała w niedużej torebce, aż cała jej zawartość wysypała się na chodnik. – Cholera jasna! Klękaj! – zażądała od męża.
– O nie, drugi raz się z tobą nie ożenię – stwierdził Dygat, ale posłusznie klęknął. – Masz latarkę?
– Wyjątkowo nie wzięłam – zakpiła. – Mam zapalniczkę – dodała wielkodusznie.
Wygrzebała z kieszeni płaszcza zapalniczkę marki zippo, a Staś ją przejął i zaraz buchnął wysoki ogień, tuż przed twarzami tych dwojga klęczących w środku nocy na chodniku przed swoim mieszkaniem.
– Kurwa mać! Stasiu, zaraz mi włosy spalisz!
– Ja bym cię lubił w krótkich.
Ponieważ kluczy nie udało się odnaleźć, Kalina westchnęła, jednak bez specjalnego żalu.
– Znowu zgubiłam.
Zadarła głowę i wrzasnęła, aż echo odbiło jej głos od sąsiednich budynków:
– Ula! Ulaaa!
Staś zaraz dołączył i oboje wołali sąsiadkę, zawodząc na przemian. Ula miała zapasowe klucze do mieszkania Dygatów, które zrzucała im przez okno zawsze wtedy, gdy ci gubili swoje. Używały ich też jej dzieci, które często przesiadywały u Kaliny, traktując jej kuchnię jak plac zabaw.
– Ulaaa! Ula!
I wtedy, jak na rozkaz, w oknie na parterze zapaliło się światło, otworzyło się okno, a na parapecie zawisła Klimczakowa. Trudno powiedzieć, jak udawało jej się spać z wałkami na głowie. Jednak jej nocne czuwania każą podejrzewać, że w ogóle nie sypiała. Ktoś przecież musiał pilnować porządku w mokotowskim bloku.
– No oczywiście! – wrzasnęła głośniej niż przed chwilą Dygatowie. – Pani Jędrusik! Co to za hałasy po nocy?!
– Dobry wieczór, pani Klimczakowa – zaczęła Kalina uprzejmie. – Klucze zgubiliśmy.
– I co z tego? Dlaczego pani zawsze tak po nocy hałasuje?! Co?!
– Niech się pani nie czepia. Pani potrafi być miła.
– A pani jest pod wpływem i klęczy na chodniku! Widział to kto, żeby takie rzeczy wyprawiać?! Wstydziłaby się pani!
– Dlaczego ja?! – Kalina straciła nerwy. – A mój mąż to nie ma się co wstydzić?! Dlaczego pani tylko na mnie krzyczy?!
– Bo pani zawsze się wymądrza i pyskuje!
– Ja się wymądrzam?! – oburzyła się Kalina. – To pani jest najbardziej wredna w tej klatce!
– Ooo, tak się bawić nie będziemy!
Klimczakowa zatrzasnęła okno z hukiem. Była w gruncie rzeczy diablo zabawną, wiecznie wściekłą na cały świat wdową, której po małżeństwie zostali nieudany syn i kiepskie wspomnienia. Stasia śmieszyła niepomiernie. Kalina czuła się osamotniona w swojej walce z sąsiadką, w dodatku znowu wyszła na pyskatą jędzę.
Spojrzała na męża z wyrzutem.
– No i dlaczego nic nie powiedziałeś? Stoisz jak słup soli.
Dygat zupełnie się nie przejął awanturą ani oskarżeniami małżonki. Niewzruszenie zbierał z chodnika drobiazgi, które pogubiła, i wrzucał je z powrotem do torebki.
– Bo ja się, Kalinko, w pyskówki z przekupami nie wdaję – wyjaśnił.
Wtedy okno na parterze znowu się otworzyło i pokazała się w nim głowa Klimczakowej. Najwyraźniej o czymś zapomniała.
– A jak się pani zaraz nie uspokoi – wrzasnęła – to milicję zawołam! Słyszy pani, co mówię?! Czy taka pani pijana, że nie słyszy?!
Staś szalenie imponował Kalinie. Podziwiała jego styl, jego przyjęty świadomie, przemyślany sposób istnienia i zwykle się go słuchała. Tym razem zamierzała posłusznie nie wdawać się w pyskówkę z przekupą z parteru, więc milczała. Wyglądała, jakby zaraz miała się udusić, byleby tylko nie pozwolić sobie na wybuch złości pod adresem tego nieznośnego babska, które nieustająco zatruwało jej życie. Mina duszącej się Kaliny rozbawiła Stasia do tego stopnia, że wybuchnął serdecznym i niepohamowanym śmiechem. Na to Klimczakowa zareagowała swoim najbardziej gniewnym wrzaskiem:
– Nienormalna! A taka niby gwiazda z telewizji!