- W empik go
Bobby Fischer kontra reszta świata - ebook
Bobby Fischer kontra reszta świata - ebook
Iskrząca się humorem książka Brada Darracha opisuje proces pokonywania przez Fischera lęku przed przystąpieniem do gry oraz przebieg pełnego awantur meczu o mistrzostwo świata w szachach w Reykjaviku w roku 1972. Proza Darracha cechuje się zacięciem satyrycznym i nie oszczędzającą bohaterów szczerością. Bobby Fischer wytoczył autorowi za tę książkę sprawę sądową. Brad Darrach pokazuje jeszcze jedną ważną rzecz. Szachy polegają na myśleniu, a myślenie to krwawy i niebezpieczny sport.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-912-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku lipca 1972 roku ma się rozpocząć w Reykjaviku mecz o mistrzostwo świata w szachach.
W drodze do upragnionego tytułu genialny, lecz konfliktowy i ekscentryczny do granicy szaleństwa Amerykanin Robert Fischer zmiótł z szachownicy najsilniejszych arcymistrzów świata. Do pokonania pozostała tylko jedna przeszkoda. Jest nią równie genialny, a przy tym opanowany i zrównoważony obrońca tytułu mistrzowskiego Borys Spasski, którego wspiera dobrze naoliwiona sowiecka machina szachowa.
Świat czeka na pojedynek szachowych gigantów z zapartym tchem. To będzie starcie radykalnie odmiennych osobowości. To będzie bitwa wielkich graczy, którzy reprezentują dwa wrogo do siebie nastawione potężne państwa. To będzie Mecz Stulecia.
Do rozpoczęcia meczu zostało zaledwie parę dni, tymczasem Bobby Fischer przeżywa kryzys i nie potrafi pokonać strachu przed przystąpieniem do gry. Co rusz wynajduje jakiś pretekst, aby odwlec wyjazd do Reykjaviku. Wielki mecz staje pod znakiem zapytania.
Kiedy wreszcie z opóźnieniem gra się rozpoczyna, Fischer przegrywa pierwszą partię, a potem nie stawia się do drugiej partii, ponieważ nie chce się pogodzić z obecnością kamer filmujących przebieg rozgrywki. Mecz jest ponownie zagrożony.
Błyskotliwa, iskrząca się humorem książka Brada Darracha opisuje proces pokonywania przez Fischera lęku przed grą oraz przedstawia przebieg pełnego awantur meczu o mistrzostwo świata.
Proza Darracha cechuje się zacięciem satyrycznym, psychologiczną przenikliwością i nie oszczędzającą bohaterów szczerością. Bobby Fischer wytoczył autorowi za tę książkę sprawę sądową.
Opublikowana w roku 1974, do dzisiaj jest fascynującą lekturą i jedną z najlepszych książek o kontrowersyjnym amerykańskim geniuszu szachowym.
Brad Darrach pokazuje jeszcze jedną ważną rzecz. Szachy polegają na myśleniu, a myślenie to krwawy i niebezpieczny sport.
Dariusz Radziejewski2
Noc na lotnisku
Dochodziła dziesiąta wieczorem, kiedy limuzyna dotarła do terminalu pasażerskiego linii lotniczych Loftleidir. „Dziennikarzy od cholery” — opowiadał mi Hallowell. „Na chodniku i w szklanych drzwiach ze trzydziestu, może czterdziestu reporterów z gazet i telewizji”. Obserwowali pilnie podjeżdżające auta.
Limuzyna zatrzymała się jakieś trzydzieści metrów za terminalem. Davis wysiadł z samochodu i prześliznął się przez tłum. Chwilę potem rozmawiał z dwoma młodymi mężczyznami.
Obaj byli szczupli, czujni, bystroocy i jasnowłosi. Tedd Hope, menedżer operacyjny Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego, wyglądał jak Tab Hunter dziesięć lat temu. Hans Indridason, szef działu rezerwacji i specjalista od rozwiązywania problemów amerykańskiego oddziału firmy, miał twarz jasną i wąską jak czekan. Dobrzy koledzy w pracy i po godzinach, zarówno Hope, jak i Indridason posiadali ten rodzaj energii, który pozwala załatwiać sprawy pod presją. Jednego i drugiego przełożeni poinformowali w stanowczej formie, że przewiezienie Bobby’ego do Islandii jest sprawą wagi państwowej. Personel Loftleidir czekał w pogotowiu, aby zabrać Bobby’ego na północ bez przebierania w środkach, wyłączając może napad wikingów na limuzynę Dubinsky’ego.
Davis szybko przedstawił sytuację („bardzo drażliwa”). Hope powiedział, że pierwszy z samolotów startujących o 9.30 jest już załadowany, ale drugi nadal jest otwarty, poza tym jest jeszcze ten o 10.30.
We trzech ułożyli prosty plan przemycenia Bobby’ego do samolotu startującego o 9.30 w ciągu następnych dziesięciu minut. Problemem było ominięcie reporterów i tłumów. Był 29 czerwca, początek weekendu przed Świętem Niepodległości i szczyt wakacyjnych podróży do Europy. Samochody, autobusy i długie limuzyny podjeżdżały z trąbieniem i piskiem opon i wypluwały pasażerów i bagaże w jaskrawych kolorach. Ludzie o pustych lotniskowych twarzach całowali się, śmiali i biegali dookoła. Na dokładkę lało jak z cebra.
Plan polegał na tym, aby przetrzymać Bobby’ego w limuzynie do czasu, aż można go będzie przerzucić do kombi linii lotniczych Loftleidir i podwieźć do samolotu. Hope potruchtał i parę minut później zaparkował białym kombi obok cadillaca Dubisky’ego w taki sposób, że zastawił drogę. Gliniarz popukał w jego błotnik.
— Proszę stąd odjechać.
Hope wytłumaczył, że muszą przenieść bagaże.
— Proszę się pospieszyć — powiedział policjant.
Hope podbiegł i podniósł pokrywę bagażnika kombi. Dubinsky wyłonił się z limuzyny na deszcz i otworzył bagażnik cadillaca. Przenieśli bagaże Bobby’ego z cadillaca do kombi. Davis sprawdził, czy wszystkie walizki są na miejscu.
— Jest dziesiąta piętnaście — powiedział Hope. — Ten samolot ma już czterdzieści pięć minut opóźnienia. Jak mamy zdążyć, to musimy się pospieszyć.
Hallowell otworzył tylne drzwi limuzyny od strony krawężnika i wetknął głowę do środka.
— Słuchaj, Bobby… — zaczął i przerwał.
Limuzyna była pusta. Hallowell okręcił się na pięcie.
— Gdzie on jest?
— Nie wiem — odpowiedział Hochstetter. — Mówił, że chce kupić zegar cyfrowy. Tony powiedział, że on pójdzie, ale Bobby wyskoczył i poszedł z nim. Od tej pory ich nie widziałem.
Davis zbladł.
— Może pan wstrzymać odlot o dziesięć minut? — zapytał Indridasona, a ten skinął głową. — Świetnie. Niech to szlag trafi. Trzeba go znaleźć, zanim zrobią to dziennikarze!
Davis, Hallowell i Indridason pobiegli do głównego holu. Hochstetter czekał przez chwilę przy limuzynie, a potem postanowił dołączyć do grupy pościgowej. Hope wskoczył do kombi i zgodnie z instrukcjami Davisa zawiózł bagaże do samolotu.
Dubinsky wyrzucił ręce w powietrze.
— Co tu się, kurwa, dzieje? — zapytał sam siebie.
***
Bobby i Saidy wrócili akurat wtedy, kiedy Dubinsky, popędzany przez gliniarza, przestawiał swoją limuzynę na stronę wschodniego pasażu, gdzie był postój taksówek i wydzielony dziedziniec. Kiedy podeszli do limuzyny, Bobby poprosił Dubinsky’ego, żeby otworzył bagażnik, bo chciał schować zegar, który właśnie kupił, do jednej z walizek. Dubisky wysiadł i wytłumaczył, że walizek już nie ma w bagażniku.
— Przenieśliśmy je do tamtego kombi linii lotniczych.
— Co? — prychnął Bobby. — Przenieśliście moje rzeczy bez pozwolenia? — Obrócił się do Saidy’ego. — To nie jest w porządku.
Saidy zgodził się nerwowo, w tym momencie trudno było zrobić cokolwiek innego.
— Jak śmieliście! — Bobby naskoczył na Dubinsky’ego. — Jak śmieliście zabrać mój bagaż bez mojego pozwolenia!
Dubinsky próbował spokojnie wyjaśnić sytuację, ale Bobby nie chciał słuchać, był wściekły i zaczął Dubinsky’emu wymyślać.
— Słuchaj pan — powiedział Dubinsky głosem ciepłym od obietnicy uduszenia. — Lepiej zamknij pan jadaczkę. Bo jak nie, to sam to zrobię. Powiedz pan jeszcze jedno słowo, to się przekonasz!
Saidy spanikował. Gdyby Dubinsky walnął Bobby’ego, to Bobby mógłby polecieć z powrotem do Kalifornii.
— I jeszcze coś ci powiem — ciągnął Dubinsky. — Może jesteś geniuszem w szachach, ale we wszystkim innym jesteś zwykły cymbał.
Wściekłość Bobby’ego zaczęła ustępować. Wyobrażał sobie siebie jako szefa sztorcującego pracownika, a tu nagle sytuacja się odwróciła. Wycofał się ostrożnie ku azylowi limuzyny.
— Ja! — Dubinsky krzyczał za nim. — Ja jestem geniuszem we wszystkim! To, co zrobiłem z twoimi bagażami, było w porządku. Zrobiłem to na polecenie człowieka, który mi płaci. I nie ty nim jesteś!
Dubinsky wciąż dawał Bobby’emu do wiwatu, kiedy Bobby chował się do limuzyny.
— Ten człowiek jest niebezpieczny! — powiedział do Saidy’ego. — Kim on jest? Wygląda na obcokrajowca.
Saidy, który jest łudząco podobny do Abdula Bulbula Ameera z filmu animowanego, powiedział uspokajająco:
— Masz rację. Nie potrzebujemy tutaj żadnych obcych.
***
Kiedy Davis, Hallowell i Indridason wrócili, zobaczyli Bobby’ego i Saidy’ego siedzących w milczeniu na tylnym siedzeniu limuzyny, podczas gdy Dubinsky stał z ponurą miną pod jakimś okapem w pobliżu.
— Gdzie byliście? — zapytał Bobby.
Davis powiedział, że szukali go wszędzie, bo samolot jest już godzinę opóźniony.
— Czy jest decyzja z Islandii? — zapytał Bobby zimno.
Davis odpowiedział, że nie.
— Więc po co jechać?
— Bobby — zaczął Davis — ja myślę, że…
— A ja myślę — przerwał mu Bobby — że nie powinieneś na mnie naciskać, okej?
Czas, żeby się wycofać.
— I co z moim bagażem? — Oczy Bobby’ego były nieprzyjemne.
— Jest w samolocie — powiedział Indridason.
Bobby osłupiał.
— Co? W samolocie? Nigdy nie mówiłem, że tam polecę. Będę siedział tutaj. Nie ruszę się stąd, dopóki mój bagaż nie wróci! Rozumiecie? Chcę, żeby mój bagaż tu był!
Bobby mówił podniesionym głosem, ręce mu drżały, oczy miał szeroko otwarte.
Davis się wahał, wciąż miał nadzieję, że uda mu się naprawić sytuację, kiedy Saidy nagle poparł Bobby’ego.
— Nie powinniście byli tego robić — powiedział ze łzami, które z jakiegoś powodu napłynęły mu do oczu. — Po kryjomu załadować bagaż człowieka do samolotu bez jego pozwolenia! Tego się nie robi!
— No, właśnie! — Bobby natychmiast podjął ten wątek. — Nigdy nie powiedziałem, że pojadę. Co wy próbujecie zrobić? Podstępem zapakować mnie do samolotu?
Z pomocą Saidy’ego Bobby prędko wyolbrzymił ten niezręczny moment do koszmaru ciemnych motywów i złowieszczych możliwości.
Davis i Hallowell tłumaczyli, że mieli dobre intencje.
— Myśleliśmy, że siedzisz w samochodzie i widzisz, jak te bagaże przenosimy.
Bobby nie chciał nawet słuchać. Davis wziął Indridasona na stronę i powiedział mu z zaciśniętymi zębami:
— Dobra, przywieźcie te pierdolone walizki z powrotem!
Było oczywiste, że Bobby winił Davisa za incydent z bagażem. Trzeba było coś zrobić, żeby poprawić mu nastrój.
— Ale jestem głodny — powiedział Saidy. — A ty, Bobby? Pójdziemy na górę i coś przekąsimy?
Restauracja to było ryzyko. Dziennikarze i fotoreporterzy czaili się wszędzie. Jednak pozwolić Bobby’emu, żeby siedział i ponuro rozmyślał w cadillacu, stanowiło jeszcze większe ryzyko. Jedzenie było tym dla Bobby’ego, czym powietrze dla opony i wyglądało na to, że potrzebuje dopompowania. Poza tym Saidy chciał sam pogadać z Bobbym. Kto wie? Twarda ręka nic nie zdziałała. Może miękkie słowa pomogą.
— Dobry pomysł — zgodził się Davis.
***
W Reykjaviku minęło półtorej godziny od momentu, kiedy Jessie powiedziała nam, że Bobby jest w drodze na lotnisko. Koło 2.45 Thorarinsson gdzieś zadzwonił, a po dziesięciu minutach odebrał telefon. Po krótkiej rozmowie w języku islandzkim zwrócił się do nas.
— Nowy Jork mówi, że Fischer jest na lotnisku i szykuje się do wejścia na pokład samolotu!
A więc przylatuje! Wstaliśmy i złożyliśmy Thorarinssonowi gratulacje, a potem uroczyście uścisnęliśmy sobie nawzajem ręce.
— Lot trwa pięć godzin — powiedział Cramer. — Jak teraz się położymy, to będziemy mogli się przespać trzy godzinki przed wyjazdem na lotnisko.
Jednak postanowiliśmy poczekać, aż Loftleidir potwierdzi wylot Bobby’ego, chociaż teraz się wydawało, że telefon z potwierdzeniem jest formalnością
***
Przeklinając, Hope wiózł walizki przez kręte półtora kilometra od samolotu do portu serwisowego w pobliżu głównego holu. Następnie Indridason, Hope i jakiś człowiek z obsługi przetaszczyli w deszczu bagaże Bobby’ego i Davisa — cztery czy pięć walizek i pakunków — i ustawili je w kącie holu.
Davis, Hochstetter i Hallowell poszli tymczasem na górę do baru obok kafeterii, gdzie Bobby i Saidy rozmawiali. Po przyzwoitej pauzie Davis przyłączył się do nich.
Przemoczeni do suchej nitki i źli jak zmokłe kury, ale z silnym postanowieniem zachowania dobrych manier, Hope i Indridason weszli do kafeterii. Bobby i Saidy siedzieli z Davisem w boksie blisko wejścia. Indridason wyjaśnił uprzejmie, że ich walizki są teraz około dwustu kroków stąd. Hope od razu przeszedł do rzeczy.
— Samolot jest opóźniony prawie dwie godziny — powiedział do Davisa. — Albo pan, albo kto inny będzie musiał coś zdecydować, i to już.
— Proszę mi dać parę minut — odpowiedział Davis.
— Cały wieczór dajemy panu parę minut — powiedział Hope i wyszedł.
Pięć minut później Davis zszedł na dół, żeby sprawdzić bagaże. Były mokre od deszczu. Ktoś pobiegł po papierowe ręczniki, ale Bobby był pierwszy. Podszedł do pierwszej walizki, jaką zobaczył, i podniósł ją. Rączka się oderwała.
— Ja ją zaraz… — powiedział Davis i wyjął rączkę Bobby’emu z ręki.
Wtedy Bobby zauważył kartonowe pudło, w którym był jego nowy telewizor Sony.
— Mokre! — wykrzyknął.
— A czego pan się spodziewał? — zapytał Hope. — Przecież pada.
Bobby zmartwiał.
— Chce pan powiedzieć, że mój telewizor stał na deszczu? No, nie! Co to za miejsce?
Pierwszy raz tego wieczoru Davis szukał słów i wyciągnął pusty los. Próbował wycierać pudło od telewizora rączką od walizki.
Kiedy dotarły papierowe ręczniki, wszyscy zaczęli, jak to określił Hallowell, „tak zaiwaniać, że było tylko widać śmigające łokcie i wypięte zadki”.
Hope znowu zapytał, czy ktoś chce zdążyć na ten samolot.
— Nie — odpowiedział Bobby. — Muszę jeszcze o tym pogadać z Tonym.
Hope odszedł wściekły. Samolot, który powinien był odlecieć o 9.30, ruszył z rampy o 11.29.
***
Kiedy walizki już były tak suche, jak tylko pięciu ciężko zasuwających profesjonalistów o wysokich dochodach mogło sprawić, Bobby stanął nad swoją własnością, jak opisał jeden z obserwatorów, „z nieufnym wzrokiem goryla strzegącego kiści bananów”.
— Może być — oświadczył. — Odtąd nikt nie dotyka moich walizek, zrozumiano? Chcę je umieścić w skrytce. I tylko ja będę miał klucz.
Indridason z udawaną powagą pokazał najbliższe skrytki, które znajdowały się w odległości około trzydziestu metrów. Bobby uparł się, żeby przenieść większość walizek samemu. Hallowell pokazał mu, jak się wkłada monetę do otworu, żeby wyjąć klucz z zamka. Ze znaczącym uśmieszkiem Bobby schował klucz do kieszeni. Odwracając się do Saidy’ego, Bobby zaprosił go z powrotem do kafeterii. Po czym odmaszerował z kamienną twarzą i zostawił za sobą Davisa i resztę, sterczących tam jak tragarze, którzy nie dostali napiwku.
***
O 3.50 rano z Loftleidir w Reykjaviku zatelefonowali do Thorarinssona i powiedzieli mu, że właśnie otrzymali rutynowy teleks z Nowego Jorku z informacją, że samolot planowo odlatujący o 9.30 wystartował o 11.35 czasu nowojorskiego. Ani słowa o Bobbym, ale byliśmy właściwie pewni, że jest na pokładzie. Jeśli nie zamierzał przylatywać, to czemu tak długo przebywał na lotnisku?
***
Przed godziną jedenastą wieczorem większość dziennikarzy miała już cynk, że Bobby jest gdzieś na lotnisku Kennedy’ego. Przez pełną godzinę tuzin umierających z głodu za newsem reporterów, fotografów i kamerzystów przeczesywało lotnisko. Zaledwie parę metrów od korytarza, którym przechodzili, Bobby siedział w kafeterii, pożerał jajka na toście i rozmawiał z Saidym. Ale to było zbyt oczywiste, żeby na to wpaść.
Rozmowa przebiegała dobrze, powiedział później Saidy. Nie miał pojęcia, jakie stare strachy kłębiły się w umyśle Bobby’ego, ale czuł, że w końcu przekonał go do tego, żeby wsiadł do samolotu.
Wtedy sos chutney wpadł w wirujące śmigło.
„Był tam taki blondynek” — wspominał Hochstetter. „Krążył po korytarzu z reporterami gazetowymi i ekipami wiadomości telewizyjnych. To była wielka chwila jego życia”.
Zaniepokojony widokiem tak wielu ludzi przechodzących tak blisko Bobby’ego, Hochstetter zajął stanowisko między barem a kafeterią.
„Mogłem tam mieć oko na wszystko. Ten chłopak przyszedł, widocznie węszył na własną rękę, i zobaczyłem, jak zagląda do kafeterii, gdzie Bobby się posilał. Minutę później wybiegł i popędził korytarzem do miejsca, gdzie czekała większość reporterów. Wpadłem do kafeterii”.
— Przejdźcie do baru! — powiedziałem do Bobby’ego i Saidy’ego. — Usiądźcie na samym końcu. Nie domyślą się, że jesteście tak blisko.
„I oni tak zrobili. Wtenczas cała ta banda przycwałowała z rykiem, było ich co najmniej dwudziestu. Nikony, kamery telewizyjne, flesze. Wparowali do kafeterii i po chwili wybiegli”.
— Szukacie Bobby’ego Fischera? — zapytałem. — Poszedł na dół!
„Pokazałem schody prowadzące na parter. Więc oni pobiegli na dół i pomyślałem, że mamy ich z głowy”.
Dwie minuty później przycwałowali z powrotem.
„I ten cholerny blondas mnie wykiwał. Wyniuchał Bobby’ego w barze i wyskoczył z wrzaskiem”.
— On tam jest! On tam jest!
„Więc wszyscy wbiegli do środka”.
Hallowell czekał na nich. Kiedy dobiegli do końca baru, wtenczas ten studwudziestokilogramowy były obrońca zrobił najlepszy blok w swojej karierze. Przez trzydzieści sekund Hallowell powstrzymywał dwudziestu napastników.
— Przykro mi, panowie — oznajmił głosem kierownika baru — ale zamykamy.
— Jestem z NBC! — poinformował go jeden z dziennikarzy.
— Pierdzielisz!
To go zdradziło. Reporterzy przełamali blok, ale od razu starli się z Bobby, który szarżował ku wyjściu. Przez chwilę jego wąska głowa kiwała się nad kłębowiskiem jak toporek. Mocno robiąc ramionami, przepychał się przez tłum. Były krzyki, błyski flesza, popychanie, wołania: „Bobby! Bobby!”
Jeszcze jeden rzut do przodu. Kiedy Bobby wypadł na korytarz, skręcił w lewo. Hallowell biegł zaraz za nim, z tyłu podążali kamerzysta z kamerą i jego pomocnik niosący akumulator i stojak ze światłami, a potem ten jasnowłosy dwunastolatek, który wszczął całe zamieszanie. Światła dawały po oczach, kamera piszczała, a chłopak darł się:
— Panie Fischer! Panie Fischer!
W tym momencie jakaś wielka dłoń zakryła obiektyw kamery. Dłoń należała do Herba Hochstettera, który czekał w korytarzu na taką okazję. „To było jak nasypanie zapaśnikowi pieprzu do ochraniacza na genitalia” — wyjaśnił Hochstetter. „Kamerzysta wrzasnął. Oświetleniowiec zapiał. Odepchnęli mnie na bok, ale jak kamerzysta mnie mijał, zasadziłem mu kopa prosto w rozcięcie. Zawył i puścił się za mną”.
Bobby zbiegał schodami, kilka metrów za nim trzymał się Hallowell. W ślad za nimi podążały skowyczące ogary mediów.
Dzięki Hochstetterowi, który wstrzymał akcję, Davis i Saidy dobiegli do schodów przed reporterami i popędzili na parter, gdzie odwrócili się i zajęli pozycje. Przez kilka sekund blokowali sforę własnymi ciałami. Ktoś walnął pięścią Saidy’ego. Davis musiał ustąpić pod naporem, ale gdy kamerzysta przebiegał koło niego, wtedy — Davis twierdzi, że przypadkowo — nadepnął na kabel łączący kamerę z akumulatorem. Kamera zgasła. Kamerzysta przez chwilę nie wierzył własnym oczom, potem zaskrzeczał coś niezrozumiałego i wymierzył Davisowi niezdarny cios w głowę.
Zanim dziennikarze wyrwali się z klatki schodowej, Bobby i Hallowell byli już poza zasięgiem wzroku.
Rycząc i klnąc, reporterzy rzucili się na Davisa, Saidy’ego i Hochstettera. W jednej chwili pojawił się policjant z Zarządu Portu.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
— Przyjechaliśmy sfotografować Bobby’ego Fischera, a wtedy… — rozpoczął kamerzysta.
— Kto to jest?
Wszyscy naraz zaczęli wyjaśniać, kim jest Bobby Fischer, a potem kamerzysta z oburzeniem opisał haniebny atak na swoją osobę. Drugi policjant złapał Hochstettera za ramię, ale on zaprzeczył oskarżeniu. Wtedy kamerzysta powiedział, że Davis go uderzył. Davis wyprostował się z godnością i oświadczył:
— Jest pan kłamcą i kreaturą, szanowny panie.
Gliniarze z miejsca rozpoznali prawnika.
— Rozejść się! — rozkazał jeden z nich. — No, już.
***
Davis, Saidy i Hochstetter patrzyli na to, co z nich zostało. Hochstetter był na nogach od ósmej rano i prawie nic nie jadł cały dzień. Saidy pobladł od wstrząsu. Davis był poturbowany, ale wciąż miał w sobie ducha walki.
— Jasna cholera! — wychrypiał. — No, dobra. Ktoś widział, którędy on zwiał? — kontynuował żwawo.
Nikt nie widział.
Davis naprawdę się teraz bał. Z każdą godziną postronek Bobby’ego naciągał się coraz mocniej. Czy w końcu nie pękł? Priorytety nagle się zmieniły. Wsadzenie Bobby do samolotu było w tej chwili na drugim miejscu. Pierwsza rzecz to upewnić się, że jest emocjonalnie zdolny do wyjazdu. Davis zwrócił się do Indridasona.
— Jak długo możecie wstrzymać samolot?
— Wstrzymamy tyle, ile trzeba.
Davis zwrócił się do Hochstettera.
— Nie ucieknie z lotniska bez bagażu. Idź i pilnuj skrytek.
Saidy pobiegł z Hopem do biura kierownika obsługi terminalu. Dwie minuty później jego głos zagrzmiał z dziesiątków głośników.
— Wiadomość dla pana Fischera. Wiadomość dla pana Fischera. Proszę skontaktować się z doktorem Saidym pod numerem 656—4476. Powtarzam.
Przez następne piętnaście minut Saidy chodził nerwowo w tę i z powrotem, modląc się o telefon. Ale jedynym rezultatem ogłoszenia było to, że dziennikarze rzucili się do biura biletowego linii Loftleidir.
Tymczasem po raz drugi tej nocy Davis organizował pościg, ale tym razem sprawa wyglądała beznadziejnie, lotnisko Kennedy’ego było wielkości miasta Galveston w Teksasie. Davis zdecydował, że najlepszą szansą będzie zlustrowanie restauracji i toalet. Ich asem w rękawie był Hallowell. Jeśli nadal był z Bobbym (a jak nie, to dlaczego nie było go teraz z nimi?), to prędzej czy później dorwie się do jakiegoś telefonu i powie im, gdzie jest Bobby. Póki co Davis i Saidy ganiali po barach, restauracjach i toaletach. Mocno się starając, żeby nie wyglądać na podglądaczy, sprawdzali pisuary i przebiegali wzdłuż kabin, zaglądając od niechcenia pod każde drzwi z nadzieją ujrzenia butów Bobby’ego.
O 12.45 w nocy Davis zrobił pełne koło do terminalu Loftleidir. Bliski załamania, ale niepowstrzymany, zaproponował plan B.
— Obdzwonimy wszystkie hotele i motele w rejonie lotniska.
Z biura Loftleidir dostali listę, po czym Davis i Saidy zaczęli dzwonić z budek telefonicznych, żeby nie blokować linii Loftleidir na wypadek telefonu od Hallowella.
Hotele odpowiadały jeden po drugim. Bobby w żadnym się nie meldował. Była pierwsza w nocy, minęła cała godzina, od kiedy Bobby dał nogę. Ostatni samolot do Reykjaviku był już opóźniony dwie i pół godziny. Wyglądało na to, że Bobby wszystko zawalił.
***
Bobby zbiegał ze schodów po dwa, trzy stopnie naraz. W głównym holu popędził do najbliższych drzwi i uderzył je obiema dłońmi akurat w momencie, gdy fotokomórka je otwierała.
Skręcił w lewo i rozpoczął sprint. Hallowell pobiegł za nim, dysząc ciężko.
— Jeszcze nas gonią? — Bobby krzyknął w biegu.
Hallowell się obejrzał.
— Już nie!
Bobby wyżej podrzucił kolana i dodał jeszcze więcej gazu.
Hallowell nie był zdolny do czegoś takiego. W weekendy pływał i trochę grał w tenisa, ale przez pięć dni w tygodniu przez ostanie pięć lat to wielkie ciało nie robiło nic bardziej wymagającego niż odsunięcie fotela od biurka. Wspominając forsowny trening na chodnikach Nowego Jorku tego ranka, Hallowell zastanawiał się, jak długo jeszcze tak pociągnie. Padał na twarz po czternastu godzinach nerwowego napięcia i kiedy patrzył, jak Bobby wyrywa do przodu, doznał uczucia, że ziemia zapada mu się pod nogami. Ścigał człowieka, który jest tak nabuzowany, że może biec przez godzinę. Hallowell się zawziął. Dopóty będzie się trzymać Bobby’ego, dopóki będzie istniała szansa, że zdoła namówić go do powrotu do samolotu.
Bobby biegł w ślepym wybuchu emocji. Jego stopy uderzały o bruk jak ciosy zadawane w gniewie, a nogi śmigały, jakby przed chwilą zdjęto z nich kajdany. Hallowelll zauważył z przerażeniem, że Bobby biegnie prosto ku terminalowi Loftleidir, gdzie dziennikarze przez całą noc mieli kwaterę główną. Chodnik był teraz pusty. Czy dadzą radę przemknąć się tak, żeby nikt ich nie zauważył? Zrobili już połowę drogi. Wtenczas Hallowell usłyszał tupot.
— Bobby! Poczekaj! — darł się jakiś reporter. — Proszę! Jestem tu cały tydzień!
To niewytłumaczalne, ale Bobby przeprosił za to, że ucieka.
— Przepraszam! — krzyknął i pobiegł dalej.
Gwałtownie zmieniając kierunek, przebiegł przez dwupasmową obwodnicę lotniska. Sapiąc, Hallowell wbiegł za nim na wielki parking lotniskowy. Przy trzecim czy czwartym kroku z głośnym plaśnięciem wdepnął w głęboką kałużę. Woda się rozprysła, mocząc mu kolana, i wlała się przez dziurę w bucie.
— Bobby! — błagał. — Zwolnij!
Rzucając przestraszone spojrzenie za siebie, Bobby zapytał:
— Ktoś tam jeszcze jest?
— Zgubiliśmy ich — zapewnił go Hallowell.
Bobby nie przestawał biec.
— Trzymaj się mnie! — krzyknął. — Zaufaj mi. Wiem, co robię.
Ryk samochodów za nimi zamarł do szmeru. Słyszeli tylko plaskanie własnych stóp i świst własnych oddechów. Klatka piersiowa Hallowella zapadała się, nogi zrobiły się jak z betonu.
— Bobby, zaczekaj! — wysapał. — Mam pomysł.
Bobby przeszedł do truchtu i zatrzymał się.
Spazmatycznie łapiąc oddech, Hallowell wyjaśnił:
— Amerykańskie Linie Lotnicze… Salon VIP… Jestem członkiem… Żadnych dziennikarzy…”
— Nie! Chcę się wydostać z tego lotniska, rozumiesz? — Bobby przypomniał sobie o restauracji, która była kilka kilometrów od tego miejsca. — Weźmiemy taksówkę. Nikt mnie tam nie znajdzie.
— Gdziekolwiek zechcesz, Bobby. Byle szybko.
W taksówce Bobby wciąż dygotał. Hallowell mówił o pogodzie, dając Bobby’emu czas, żeby się uspokoił. Raptem taksówkarz przypomniał sobie, że ta restauracja została wyburzona, na jej miejscu powstało skrzyżowanie bezkolizyjne. Hallowell jęknął. Jeszcze więcej zmarnowanego czasu.
— Dokąd pojedziemy? — zapytał Bobby.
Hallowell zaproponował restaurację w motelu Howarda Johnsona, który minęli. Kierowca przeskoczył wysepkę i zawrócił na środku drogi Southern State Parkway, po czym pojechał z powrotem. Bobby rozglądał się podejrzliwie.
— Jesteśmy wystarczająco daleko od lotniska?
Hallowell go uspokoił.
Na liczniku było sześć dolarów sześćdziesiąt centów. Bobby zapłacił, podziękował i dał kierowcy dwadzieścia pięć centów napiwku. W motelu Howarda Johnsona dowiedzieli się, że restauracja jest zamknięta, ale bar jest jeszcze otwarty. Bobby powiedział, że chce coś zjeść, toteż przebiegli w deszczu około stu metrów do motelu Hilton, który znajdował się po sąsiedzku.
W Hiltonie nie tylko restauracja była zamknięta, ale bar też, więc pobiegli z powrotem do Howarda Johnsona. Kiedy wreszcie usadowili się w ciemnym kącie baru koktajlowego, dochodziła godzina pierwsza.
Bobby rzadko pije alkohol, tym razem jednak poprosił o whisky z sokiem cytrynowym i syropem cukrowym, a potem zaczął bluzgać na prasę ze skondensowaną nienawiścią. Ani słowa o Islandii i samolocie. Hallowell musiał dostać się do telefonu, ale gdyby Bobby nabrał podejrzeń, że Hallowell gdzieś dzwoni, mogłoby go nie być po jego powrocie. Hallowell zaryzykował i powiedział, że idzie do toalety.
Z automatu zatelefonował na informację. Telefon dzwonił bez końca. Wreszcie operator powiedział, że nie ma numeru Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego. Hallowell zadzwonił pod główny numer Loftleidir na Manhattanie.
— Bardzo mi przykro, proszę pana — powiedziała mu młoda kobieta. — Nie mamy linii łączącej z lotniskiem.
Hallowell nieomal wskoczył do słuchawki. Lada chwila Bobby może się pojawić. Wstrząśnięta dziewczyna zgodziła się zatelefonować na lotnisko Kennedy’ego i poprosić tam kogoś, żeby zadzwonił do Hallowella.
Parę minut później telefon zadryndał.
— Andy! Jestem z Bobbym.
— Dzięki Bogu! Gdzie jesteście?
Hallowell mu wyjaśnił.
— Zaraz tam będziemy. I na miłość boską, nie spuszczaj go z oka!
***
Kombi linii lotniczych Lotfleidir popędziło z rykiem do motelu Howarda Johnsona. Davis, Saidy, Hope i Indridason wyskoczyli z auta. Parę chwil później Hochstetter przyjechał w cadillacu z Dubinskym, który w końcu rozstrzygnął konflikt między nienawiścią a obowiązkiem.
— Niech pan posłucha — Dubinsky powiedział do Hochstettera. — Ten Fischer to jest przygnębiająca osoba. Nie chcę już więcej mieć go w swoim samochodzie. Jestem pewien, że bez problemów wrócicie do domu. Wyślę rachunek na początku miesiąca. Dobranoc.
Podczas gdy inni stali w holu i patrzyli, Bobby, Saidy i Davis chodzili w tę i we w tę pod szyldem z napisem „Beczka Rumu”. „Pierwszy raz tamtej nocy” — Hope wspominał potem — „Bobby naprawdę się otwierał. Machał rękami i gadał. Pomyśleliśmy, że nareszcie ktoś do niego dotarł i teraz już pojedzie”.
W rzeczywistości Bobby mówił Davisowi stanowczo, że nie pojedzie do Islandii, dopóki umowa nie będzie w porządku. Chciał, żeby Davis pojechał zamiast niego i zobaczył, czy nie da się jej poprawić.
— To są moje warunki — powiedział zimno. — Po pierwsze, żądam arbitra, który nie jest aktywnym graczem. Lothar Schmid musi odejść. Po drugie, żądam lepszego kontraktu telewizyjnego z Chesterem Foxem. Po trzecie, tę część funduszu nagród, która przypada przegranemu, chcę mieć w rękach, kiedy wysiądę z samolotu w Islandii. Po czwarte, żądam trzydziestu procent od zysków ze sprzedaży biletów wstępu. Kiedy to wszytko dostanę, wtedy pomyślę o wyjeździe do Islandii.
Davis przyjrzał się oczom Bobby’ego. Były twarde, nieprzejrzyste i nie patrzyły na nikogo. Czterech ludzi napierało przez pełne dwa dni z całej siły i Bobby nie ruszył się nawet o centymetr. Na dobitkę skończył im się czas.
— Dobrze, Bobby — powiedział Davis. — Przypuśćmy, że tam polecę. Przypuśćmy, że uda mi się w rozsądny sposób poprawić umowę. Czy wtedy pojedziesz?
— Pomyślę o tym.
— Daj spokój, nie zamierzam odbywać tak dalekiej podróży na darmo.
Teraz oczy Bobby’ego wyrażały strach.
— W porządku, pojadę. Ale chcę, żeby Tony zabrał się ze mną.
Davis popatrzył na Saidy’ego. Saidy skinął głową. Davis wyciągnął rękę.
— W takim razie — powiedział — polecę tam.
Kiedy kombi ruszyło, mały uśmieszek rozciągnął usta Bobby’ego. Saidy był tak wyczerpany, że ledwo mógł mówić, a Hallowell i Hochstetter nie byli w dużo lepszej formie. Właśnie widzieli, jak Bobby rujnuje sobie karierę. Ale Bobby zachowywał się tak, jakby przed chwilą odniósł wielki sukces.
Zmęczonym głosem Hallowell zatelefonował po dwie limuzyny. Jedną dla siebie i jedną dla Bobby’ego i reszty. Kiedy podjechał jego cadillac, Bobby dziarsko wskoczył do środka. Miał zatrzymać się w domu ojca Saidy’ego w Douglaston. Bobby uwielbiał libańską kuchnię matki Saidy’ego. „Na razie koniec” — pomyślał Hochstetter. „Na dzisiaj dosyć problemów”.
— Dokąd? — zapytał kierowca.
— Queens — odpowiedział Hochstetter.
Twarz kierowcy była pusta.
— Gdzie to jest?
Jakoś zdołali dojechać do domu Tony’ego. Zanim Bobby wysiadł z limuzyny, uścisnął Hochstetterowi rękę i powiedział z szacunkiem:
— Bardzo dziękuję, panie Hochstetter.
Bobby i Saidy dokonali nalotu na lodówkę i spałaszowali kilka talerzy libańskich smakołyków. Potem Saidy zaprowadził Bobby’ego na drugie piętro, gdzie były trzy sypialnie i łazienka.
— Nikogo więcej tutaj nie ma — powiedział. — Masz całe piętro dla siebie.
Bobby kiwnął głową zadowolony. Niecierpliwie czekał na chwilę, kiedy będzie sam. Saidy miał wrażenie, że Bobby chce pograć w szachy.
***
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Bobby przyjechał do Douglaston, grupa w pokoju Schmida w hotelu Esja gawędziła w najlepsze. Kiedy Schmid spojrzał na zegarek, była szósta rano.
Thorarinsson się przeciągnął.
— Pora iść. Muszę się zdrzemnąć, zanim pojadę przywitać Bobby’ego na lotnisku.
Zadzwonił telefon. Thorarinsson słuchał, a potem odłożył słuchawkę z wyrazem zdumienia na twarzy.
— Bobby nie przyjeżdża — powiedział. — Ale Andy jest w samolocie!
Gapiliśmy się na siebie takimi oczami, jakie zamykają w kostnicach.
Thorarinsson przemówił pierwszy.
— No, cóż, przyjaciele. Przepraszam. Powinienem był przyjąć propozycję pana Davisa.
Nikt nie wiedział, co na to odpowiedzieć. W końcu Cramer się odezwał.
— Skoro Andy przylatuje, to na pewno jest jakaś nadzieja.
Pokiwaliśmy głowami niezdecydowanie, następnie pożegnaliśmy się ze Schmidem. Staliśmy bez słowa w windzie, która opadała na parter. To był bardzo długi czwartek. Na zewnątrz zmrużyliśmy oczy od słońca. Zadrżeliśmy, kiedy przejął nas poranny chłód.
— Myślę o panu Fischerze — powiedział cicho Thorarinsson. — Obawiam się, że szykuje się wielka tragedia.4
Achilles z ulicy Cedrowej
Kiedy Davis przyleciał do Reykjaviku, wyglądał jak kocur, którego ktoś zmusił do kąpieli.
— Gdzie jest Cramer? — warknął.
Po przyjeździe do hotelu zajął pokój naprzeciwko apartamentu zarezerwowanego dla Bobby’ego i zatelefonował do Foxa, Thorarinssona i amerykańskiej ambasady. Fox unikał jego telefonów przez cały dzień. Domyślał się, że jest problem z kontraktem i chciał tę sprawę odłożyć na tak długo, jak to było możliwe. Thorarinsson nie oddzwaniał przez kilka godzin, a potem nie wykazał chęci do dyskusji. Był zajęty w sali gry, gdzie ciągle jeszcze zawieszano zasłony i kładziono dywany. Poza tym ludzie z Loftleidir na lotnisku Kennedy’ego powiedzieli mu, że Bobby to świr, a Davis nie ma żadnych pełnomocnictw, by wypowiadać się w jego imieniu. Amerykański chargé d’affaires wyznaczył Davisowi spotkanie na godzinę trzecią po południu.
— To jest człowiek — powiedział Davis — którego naprawdę chcę zobaczyć!
***
Nieogolony i wymizerowany, Tony Saidy wszedł do kuchni, powłócząc nogami, trochę przed dziesiątą rano w piątek. Czuł się jak bohater horroru przyklejony taśmą do bomby zegarowej. Ostatni samolot, jakim Bobby mógłby zdążyć na mecz, odlatywał w sobotę o dziewiątej wieczorem. W jakiś sposób w ciągu następnych trzydziestu czterech godzin ktoś musiał „wyciągnąć Bobby’emu głowę z dupy”, jak to ujął Indridason. W czwartek ta robota okazała się za trudna dla siedmiu ludzi. Teraz wszystko zależało od Tony’ego Saidy’ego.
Co gorsza, Bobby był dopiero drugim ciężkim kłopotem, z którym Tony musiał sobie poradzić. Fred Saidy, ojciec Tony’ego, znany librecista z Broadwayu, który napisał libretta takich musicali jak „Jamaica”, „Bloomer Girl” i „Finian’s Rainbow”, miał poważne problemy z nerkami, ale nie chciał iść do szpitala. Zadaniem Tony’ego było pokonać jego opór i wsadzić go do karetki. I to szybko.
— Śniadanie? — zapytała matka Tony’ego.
Marie Saidy była pełną wigoru, korpulentną kobietą z dużymi, orzechowymi oczami, które zwykle się skrzyły, ale teraz były matowe od troski i zmęczenia. Była utalentowaną kucharką, więc propozycji śniadania nie należało traktować lekko. Jednak Tony nie potrzebował śniadania. On potrzebował pomocy. Kogo mógłby zrekrutować w tak krótkim czasie? Edmondsona, Lombardy’ego, Marshalla? Prędzej czy później wszyscy mogą się przydać, ale w tej chwili Tony potrzebował kogoś, kto radośnie powita Bobby’ego, kiedy zejdzie na dół, obejrzy z nim Lawrence’a Welka w telewizji, wyciśnie mu szklankę świeżego soku pomarańczowego dwa albo trzy razy dziennie.
Tony’emu potrzebna była pomoc rodziny. Jako syn i jako lekarz chciał, żeby uwaga jego rodziny była skoncentrowana na Fredzie Saidym, ale co zrobić z Bobbym? Jakby go umieścić w motelu, mógłby wsiąść w pierwszy lepszy samolot do Kalifornii. Z poczuciem winy Tony zapytał matkę, co by powiedziała, gdyby Bobby został do sobotniego wieczoru.
— Niedobry pomysł — odpowiedziała pani Saidy. — Czy to jest takie ważne?
Tony opowiedział jej, co się wydarzyło na lotnisku poprzedniej nocy.
— No, dobrze — westchnęła pani Saidy. — Zobaczymy, jak to będzie.
Tego ranka, zanim jego gość wstał z łóżka, doktor Saidy dał rodzinie receptę na obchodzenie się z Bobbym. Przesiewać telefony, jeśli jakieś do niego będą. Trzymać gazety z daleka od niego, prawdopodobnie będę pełne tyrad skierowanych przeciwko niemu. Nie mówić nikomu, zwłaszcza mediom, że jest tutaj. A przede wszystkim nie spierać się z nim. Po prostu być przyjaznym. Niech się uspokoi. We właściwym momencie może posłucha głosu rozsądku.
— Musi — powiedział Tony. — On musi polecieć tym samolotem jutro wieczorem.
***
Thedore Tremblay, amerykański chargé d’affaires w Reykjaviku, był ziemistym mężczyzną średniego wzrostu pod pięćdziesiątkę. Nosił garnitury na trzy guziki, wąskie krawaty i miał poważną twarz odźwiernego w drogim hotelu. Wypowiadał właściwe słowa, ale robił to bez wyrazu, jakby ktoś poruszał jego szczękami, pociągając za sznurek. Ale znał się na swojej pracy i wykonywał ją dobrze.
Człowiekiem Tremblaya od public relations był Robert Garrity, który kierował islandzkim oddziałem Agencji Informacyjnej Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak Tremblay Garrity trzymał się z daleka od kłopotów i umiał wyczuć pismo nosem. Obaj od razu wyczuli źle pachnący problem w osobie Bobby’ego Fischera.
— Mieliśmy tutaj pod górkę — powiedział mi Garrity. — W czasie drugiej wojny światowej urodziło się mnóstwo dzieci amerykańskich żołnierzy, a nasza baza powietrzna uważana jest za obrazę narodową. Islandczycy walczyli o niepodległość przeszło czterysta lat i są bardzo czuli na tym punkcie. A potem przychodzi ten… ten źle wychowany człowiek i publicznie ogłasza, że Islandia jest prymitywna i zacofana. Trzeba było widzieć nagłówki w tutejszych gazetach. Bobby Fischer cofnął pozycję Ameryki w Islandii o co najmniej dziesięć lat!
Tak się przedstawiała sytuacja, kiedy Andrew Davis i Fred Cramer weszli do biura Tremblaya o godzinie trzeciej po południu w piątek, 30 czerwca. Po przypomnieniu dyplomatom, „jak ważny jest ten mecz, zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak i dla Islandii”, Davis powiadomił Tremblaya i Gerrity’ego, że istnieje „poważne niebezpieczeństwo”, że mecz się nie odbędzie, ponieważ Islandzka Federacja Szachowa może nie przedłożyć lepszej oferty.
— Jeśli tak się stanie, Bobby Fischer będzie najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Islandii i spora część tej nienawiści rozleje się na Stany Zjednoczone.
Tremblay ostrożnie kiwnął głową.
Islandzka Federacja Szachowa, ciągnął Davis, straci około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ale ponieważ uzyskała finansową pomoc rządu, islandzcy podatnicy będą podwójnie źli na Bobby’ego. I na Stany Zjednoczone.
— W takich okolicznościach — konkludował Davis — uważałbym za niemal pewne, że Stany Zjednoczone zapłacą Islandii te pięćdziesiąt tysięcy dolarów, prawda, panowie?
Tremblay wytrzeszczył oczy.
— Proszę rozważyć alternatywę — kontynuował Davis. — Jak wpłynęłoby to na wizerunek Ameryki w Islandii, gdyby Rosjanie zapłacili pierwsi?
W pokoju zapadła absolutna cisza. Tremblay zapytał bardzo cicho:
— Co pan sugeruje?
— Ponieważ Stany Zjednoczone wydadzą te pieniądze tak czy owak, to po co wydawać je po tym, jak już dokonała się szkoda? Czy nie lepiej wydać je, żeby szkodzie zapobiec? Czemu nie zaoferować Islandczykom pięćdziesięciu tysięcy dolarów teraz?
Z tymi dodatkowymi pięćdziesięcioma tysiącami w ręku, dodał Davis, Islandzka Federacja Szachowa mogłaby spełnić żądania Bobby’ego co do udziału w zyskach ze sprzedaży biletów. Bobby by się zgodził grać i prawie na pewno by wygrał.
— Islandczycy byliby wdzięczni. Amerykanie byliby lubiani. Rosjanie dostaliby lanie. Czy to nie jest ładny zwrot z inwestycji w kwocie pięćdziesięciu tysięcy dolarów?
Tremblay i Garrity siedzieli oniemiali. W istocie Davis proponował szantażowanie rządu Stanów Zjednoczonych! Co więcej, Davis zdawał się zapraszać Tremblaya do udziału w tej intrydze!
Wciąż jeszcze nie otrząsnąwszy się z szoku, Trembay odpowiedział:
— Obawiam się, że muszę panu wyjaśnić, panie Davis, że jesteśmy bardzo małą misją w bardzo małym kraju i mamy bardzo mały budżet. Nie możemy kupić spinacza do papieru bez przyznania na to funduszy przez senat Stanów Zjednoczonych. Tak więc byłoby niemożliwe wydać pięćdziesiąt tysięcy dolarów, albo nawet pięćdziesiąt dolarów, w taki sposób, jaki pan sugeruje.
— Czy jest jakaś możliwość — zapytał Davis — że zdoła pan uzyskać upoważnienie i pieniądze?
Tremblay potrząsnął głową.
— Nie ma takiej możliwości. Przykro mi.
Davis wstał, jego twarz poczerwieniała. Kiedy wychodził z ambasady, mamrotał półgłosem:
— Pierdolony idiota! Przerobię mu dupę!
***