Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bóg Maszyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 września 2021
Ebook
32,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg Maszyna - ebook

W królestwie Antianu, położonym na nieskończonym oceanie, istnieje siła zwana Wolą, z której mogą korzystać wyłącznie bogowie. Życie mieszkańców królestwa podporządkowane jest surowym prawom. Tagard Logor Szalan, młody szlachcic zamiłowany w maszynach, pragnie rewolucyjnych zmian. W trakcie eksperymentów dokonuje niesamowitego odkrycia, które może zmienić bieg historii: uczy się, jak zasilać maszyny Wolą. Czy będzie jednak w stanie pogodzić ambicje inżyniera ze szlacheckimi obowiązkami oraz pragnieniem położenia kresu okrutnemu porządkowi, który reguluje życie w Antianie?

 

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66966-86-4
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

„Oto nadchodzi ten, który wprawia tryby w ruch.

Głoszący postęp, herold maszyn,

Bóg inżynier o tysiącu twarzy.

Nie lękajcie się jego metalicznego oblicza,

albowiem ciało jest rzeczą ludzką,

a prawdziwe anioły są ze stali.

Ni żelazo, ni złoto nie oprze się sile jego Woli.

Ognie wojny znaczą jego pierwsze kroki,

stawiane między tymi, którzy lękają się rozwoju.

Jego orężem jest wiedza,

technologia — jego tarczą.

Bądźcie wierni jego dogmatom, a otuli was srebrnymi skrzydłami.

Co wam zabrano, on odtworzy w stali,

zakończy cierpienia wybranego ludu.

Nastanie epoka postępu.

Nadchodzi Bóg Maszyna”.

epifania Boga Maszyny, Mechalmanach 1, 1—16

Przestrzeń wypełniały odgłosy pracujących nieustannie maszyn. Cichy stukot, klikanie, szemranie — każdy dźwięk znał swoją kolejność, jakby był nutą skomplikowanej kompozycji. Motyw powtarzał się, grany jednostajnie na zębatkach, przekładniach i innych elementach ze stali. Mówiono, że melodia machin w Pałacu Zmian jest dla zmysłów ukojeniem większym niż to dawane przez opiaty. Nie syczała tu para, nie ryczały silniki — tylko Wola dawała życie metalowi, płynąc w nim niezauważalnie jak krew w żyłach.

Po ścianach spływały niczym łagodny wodospad srebrne, przewijające się nieustannie tablice. Niektórzy przystawali, chcąc przeczytać spisane na nich dzieje i prawa. Czyjaś mechaniczna ręka sięgnęła w górę, by przetrzeć jedną z płyt. Blask świecących kryształów igrał na stalowych kończynach ludzi, którzy mimo ogromu zadań snuli się bez pośpiechu po długim pomieszczeniu.

Wielosegmentowe macki rozluźniły się, gdy dwie potężne srebrne kończyny opadły łagodnie na kamienną posadzkę, przyjmując na siebie ciężar ciała. Jedna z macek sięgnęła do lampy na biurku i otworzyła osłonę, trzy inne przysunęły eleganckie krzesło na kółkach. Spoglądając niepewnie w górę, mężczyzna usiadł na nim, wyciągnął ręce ku maszynie do pisania i zwilżył usta.

— Od czego zaczniemy?

Stojąca nad nim postać pogrążyła się w myślach, lecz po chwili odezwała się dziwnym, metalicznym, odczuwalnym w samych trzewiach głosem:

— TAGARD. TAGARD LOGOR SZALAN.ROZDZIAŁ I
GAWIER

„Ten, kto urodził się, nie będąc w pełni człowiekiem, jakiego stworzył Dziewiąty z Trzynastu, bóg Landelion, a więc pozbawiony stygmatu, jednej lub więcej kończyn czy organów, niezdolny do właściwego władania swoim ciałem, ślepy, głuchy, niemy czy o niesprawnym umyśle, a także każdy, kto stał się taki za życia, nie może być godnym reprezentantem ludzkości. Jego prawa zanikają, jego majątek przepada, a dotychczasowa pozycja traci znaczenie. Jego jedyną drogą do zbawienia jest pokorna służba tym, których Landelion stworzył na swe podobieństwo”.

edykt Arenaia Rahnesa I o nieludziach,
rok 980 przed Srebrną Erą

Pyroskaf kołysał się na falach. Z kotła buchał nieznośny żar, a od oceanu wiała chłodna bryza. Chłopak siedział skulony, z jednym policzkiem gorącym, drugim zaś zmarzniętym, wpatrzony w jednostajny ruch młócących wodę kół. Stojąca nieopodal opiekunka zerkała na niego z ukosa i zagryzała wargi, dając do zrozumienia światu, z jakim trudem znosi to wszystko. Nie zwracał na nią uwagi. Na nic nie zwracał uwagi.

Statek wpłynął do bogatszej dzielnicy w zatoce Tarren, zostawiając za sobą pordzewiałe hulki z wymyślnymi przybudówkami. Zamiast nich na wodach zatoki stanęły murowane domy i rezydencje, wąskie, lecz wysokie, w białawych i gołębioszarych barwach. Spowite mgłą miasto na wodzie sprawiało wrażenie uśpionego. Mżyło i niewielu wychodziło na taką pogodę z domów. Najgłośniejszym dźwiękiem był szum oceanu i odległe nawoływanie gryfów; w ich obecności milczały nawet mewy. Niewielkie fale łagodnie obmywały mola.

Z otępienia wyrwało chłopaka gwałtowne kołysanie, gdy szyper przycumował i łódź się zatrzymała.

— Chodź — rzuciła opiekunka, schodząc po trapie.

Wstał i podreptał za nią, wpatrzony w szczyty strzelistych wieżyczek o błękitnych dachówkach. Posiadłość zdawała się rosnąć, im bardziej się do niej zbliżał.

Mrucząc pod nosem, kobieta próbowała złożyć zacinającą się nocalitową parasolkę, a gdy wreszcie teleskopowa pałeczka poddała się jej, zastukała do drzwi elegancką kołatką w kształcie wijącego się draklifa. Mosiężny jaszczur obojętnie przyglądał się przybyszom.

Opiekunka obrzuciła młodziana krytycznym spojrzeniem.

— Popraw kołnierzyk. I wyprostuj się!

Wyprężył się, na ile pozwalał mu niewiarygodny jak na tak młody wiek garb, i przepisowo schował lewą dłoń za plecami. Dopiero teraz serce zaczęło mu bić mocniej. Może im się nie spodoba i odeślą go do domu kalek?

Drzwi otworzył straszliwie znudzony lokaj o dwóch bardzo ładnych, długich i cienkich piórach wyrastających znad brwi. Delikatnym łukiem okalały mu twarz i spływały na plecy.

— W czym mogę pomóc? — Jego głos był równie znudzony jak oblicze.

— Zgodnie z życzeniem przyprowadziłam chłopaka na służbę — odparła opiekunka.

Lokaj spojrzał na jej towarzysza. Chyba nawet się uśmiechnął.

— Oczywiście. Proszę wejść i zaczekać.

Zostawił gości w holu i ruszył po schodach na piętro. Młodzieniec wbił spojrzenie w stopy, nie chcąc przyglądać się bogatemu wystrojowi. Wspomnienia poprzedniego życia, choć odległe, wciąż były żywe.

Podniósł wzrok, gdy usłyszał stukot obcasów. Wraz z lokajem zeszła do nich dostojna dama ubrana zaskakująco skromnie jak na szlachciankę. Włosy upięła w dwa ciasne koki, jej zieloną suknię ze stójką spinał pod szyją kanciasty złoty guziczek, a jedyną ozdobą był pierścień ze szmaragdem, który niezbyt skutecznie odwracał uwagę od zakrzywionych szponów. Spojrzała z góry na chłopaka i powiedziała rozmarzonym głosem:

— Już się bałam, że nie przyjdzie na czas.

Opiekunka dygnęła uroczyście i popchnęła go naprzód, starając się nie dotknąć długich kolców sterczących z garbu.

— Najmocniej przepraszam za opóźnienie. Oto on, pani. Jest posłuszny i dokładny, nie będzie sprawiać problemów. Spełni wszelkie wymagania.

— Jak ma na imię?

— Gawier, pani — rzekł chłopak.

Kobieta popatrzyła na niego z oburzeniem.

— Cicho! — Opiekunka trzepnęła chłopaka w głowę i spojrzała przepraszająco na szlachciankę. — Przepraszam, pani. On naprawdę jest posłuszny. Nie wiem, co w niego wstąpiło…

Dama w zieleni tylko mruknęła z dezaprobatą.

— Dziękuję za przyprowadzenie go — powiedziała po chwili. — Sekamerze, zapłać i zaprowadź Gawiera do kuchni.

Lokaj sięgnął do kieszeni i wyjął trzy zakrzywione w kształt łzy druciki, każdy z nawleczonymi na niego monetami w innym kolorze. Rozplótł jeden z drutów, odliczył cztery krążki w odcieniu matowego srebra i wręczył stojącej w holu kobiecie. Chłopak odprowadził wzrokiem pieniądze. Więc tyle kosztował garbaty niewolnik: cztery gwiazdki. Równowartość pół funta makreli.

Gawier obserwował wychodzącą opiekunkę z obojętnością, której się po sobie nie spodziewał. Parę lat wcześniej myślał, że ten moment, gdy zostanie komuś sprzedany i gdy dobiegnie końca jego ciężka dola w domu kalek, przyjmie z ulgą. Sądził też, że powrót do życia wśród szlachty — lecz już nie jako jeden z nich — będzie bolesny, pełen żalu i bezsilnej złości. Tymczasem nie czuł nic.

Kobieta bez słowa wróciła na górę, a Sekamer skinął na chłopaka i podążyli na dół.

Pomieszczenie kuchenne nie należało do małych, ale ogrom mebli i przyrządów oraz jedynie dwa lufciki zamiast okien sprawiały, że było w nim ciasno i duszno. W powietrzu unosił się zapach ryb. Przy bufecie stały dwie kobiety — jedna młoda, druga w średnim wieku — i energicznie przygotowywały posiłek. Na odgłos kroków starsza odwróciła się z nożem w ręku, aż płetwy na jej policzkach zafalowały.

— No i co, kogo tam… Ooo! — mruknęła, zauważywszy drepczącego za lokajem drobnego chłopaka. — Przesyłka doszła, co? Siadaj, mały, zaraz ci dam zupy. Sek, zawołaj Merawiego. Destylator znowu walnął, a ja mam pełne ręce roboty.

— Jak my wszyscy — zauważył Sekamer, po czym zwrócił się do Gawiera: — Ta urocza młoda dama to Motra. Przedstawiłaby ci się, ale niestety nie mówi. — Motra tylko skinęła głową, zawstydzona i jakby wystraszona. — Sprząta i pomaga w kuchni. A ta maruda to nasza kucharka Herka.

Kobieta zaśmiała się ironicznie i pogroziła mu nożem.

— Już ty nie udawaj, że masz tak wiele na głowie. Ja tu cały dzień haruję, a ty w tym czasie otwierasz drzwi i nosisz napitki! To faktycznie musi być strasznie męczące.

Nie przestając gderać, postawiła przed Gawierem miskę zupy rybnej. Zaczął powoli jeść, prawie nie czując smaku.

— Ja tu tkwię po łokcie w rybich flakach, a ktoś się tym przejmuje? — ciągnęła Herka. — Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie…

— Możesz się na chwilę uciszyć? — rzekł Sekamer. — Muszę wyjaśnić chłopakowi parę spraw.

Kucharka wydęła wargi, ale już się nie odezwała i po chwili wyszła z kuchni. Podczas gdy Motra spoglądała wielkimi oczami na Gawiera znad miednicy z brudnymi naczyniami, lokaj stanął naprzeciw niego i mówiąc, cały czas zadzierał nos. Młodzieniec nie wiedział, czy nie powinien przerwać jedzenia i wstać.

— Jak wiesz, masz być służącym — powiedział lokaj — ale nie takim jak ja czy Herka. Dann Erwastan Logor Szalan i jego małżonka danna Ochana kupili cię na prezent dla swojego syna Tagarda. Będziesz jego osobistym sługą. Rozumiesz?

— Rozumiem — odparł Gawier, oszołomiony i zbity z tropu. Czemu nikt mu o tym nie powiedział? Była ogromna różnica między zwykłym popychadłem a osobistym sługą. Od tego drugiego oczekiwano bezwzględnego posłuszeństwa, nie było zatem pewne, czy to życiowa szansa, czy wręcz przeciwnie. W domu kalek straszono ich opowieściami o tym, jak jeden zar trzymał osobistego sługę tylko po to, by bić go do nieprzytomności, jak jakiś naukowiec testował na swoim działanie trucizn i antidotów i jak jeszcze ktoś inny wykorzystywał swą niewolnicę w dosłownym tego słowa znaczeniu. A ten dann Tagard… Czego mógł się po nim spodziewać?

— Powinieneś wiedzieć podstawowe rzeczy o swoich właścicielach — kontynuował Sekamer. — Żaden z wysoko urodzonych nie lubi się czuć lekceważony, zwłaszcza przez służbę. Słyszałeś o rodzie Logor Szalanów, prawda?

— Tak — odparł Gawier, choć dość mętnie pamiętał szczegóły, które wpajano mu w domu kalek, odkąd usłyszał, że zostanie sprzedany. Jeśli w ogóle czegokolwiek tam uczono, to tylko rzeczy praktycznych, takich jak składanie ubrań. Wspomnienia z własnego życia na dworze były zaś mgliste i pełne wydarzeń, których wolałby nie pamiętać.

NIE GARB SIĘ!

Przeszył go dreszcz i widmo bólu zadanego ojcowskim pasem.

Sekamer przyjrzał mu się osobliwie. Najwyraźniej rozumiał jego niepokój, bo rzekł:

— Powinieneś nauczyć się na pamięć nazwisk i herbów. — Wskazał kominek, nad którym widniała wykuta w kamieniu tarcza. Był na niej zwinięty w kształt litery S smukły gad o błoniastych, wachlarzowatych wyrostkach podobnych do skrzydeł otoczony wstęgą z napisem „DETERMINACJA”. — Pomogę ci w tym.

Gawier pomyślał, że jeśli tego od niego wymagają, to może nie skończy na sprawdzaniu, czy potrawa pana nie została zatruta, i dodało mu to otuchy.

Lokaj zaczął wykład o drzewie genealogicznym Logor Szalanów. W tym czasie do kuchni weszła Herka ze starszym mężczyzną w strasznie brudnym ubraniu. Wskazała mu stojącą pod schodami wielką maszynę, pomarudziła trochę i wróciła do pracy przy blacie. Pogwizdując kompletnie pozbawioną melodii piosenkę, Merawi ukląkł przed żeliwnymi zbiornikami destylatora i nie bacząc na jego zmęczone posykiwanie, zaczął spokojnie rozkładać narzędzia.

— Herko, widziałaś po drodze panicza? — mruknął Sekamer.

— Co za różnica? — rzuciła, nie odrywając się od siekania zieleniny. — Przyjdzie tu prędzej czy później.

— Lepiej się schowaj — powiedział lokaj do Gawiera. — Gdyby cię zobaczył, zepsułoby to niespodziankę.

Gawier nie miał pojęcia, co się dzieje, ale posłusznie dokończył zupę i ukrył się we wskazanym przez Sekamera kącie, po drugiej stronie zakręcających wokół destylatora schodów. Szpara między nimi a wygaszonym kominkiem nie była zbyt wygodną kryjówką — czuł, jak jego kolce nieprzyjemnie drapią kamienną ścianę. Zaczął się zastanawiać, jak długo będzie musiał tu siedzieć.

Wtem nad jego głową rozległ się cichy tupot. Gawier spostrzegł, że Herka i Sekamer wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Po chwili ciekawość zwyciężyła i ostrożnie stanął na palcach, by zobaczyć, kto stoi na schodach.

Mały chłopiec — na oko o połowę niższy od niego — wciskał czoło między tralki balustrady, obserwując z przejęciem pracę Merawiego. Mechanik dłuższy czas udawał, że go nie zauważa, i podnosił po kolei narzędzia, by je dokładnie obejrzeć i wypolerować. W końcu przestał gwizdać i zerknął w górę na zafascynowane dziecko. Malec w ogóle nie przejął się tym, że został zauważony.

— Widzisz, znowu się zepsuł — zagaił Merawi. — Cieknie jak sito. Jak myślisz, co z tym zrobimy?

Chłopiec milczał chwilę.

— To. — Wskazał palcem leżącą na podłodze uszczelkę. — Trzeba wstawić nowe.

— Faktycznie — zgodził się mężczyzna, udając zdumienie. — Nie pomyślałem o tym. Bardzo ci dziękuję.

Zabrał się do usuwania usterki, a malec nie spuszczał go z oka, gdy sięgał po narzędzia i operował nimi z mistrzowską precyzją. Wtem coś w tobołku mechanika zwróciło uwagę chłopca.

— Co to jest? — spytał, pokazując palcem.

Merawi spojrzał w tym kierunku i pokręcił głową.

— No masz. Skąd to się tu wzięło? To miał być prezent na twoje urodziny, ale skoro już o tym wiesz… — Podniósł błyszczący przedmiot i podał chłopcu. — Proszę. To zmienidło. Jest ich nieskończenie wiele rodzajów, a twoje może być jednocześnie kluczem, śrubokrętem i kleszczami. Myślę, że przyda ci się w zabawie, ale pamiętaj, że to narzędzie. Uważaj, żebyś nie zrobił sobie nim krzywdy, dobrze?

Chłopiec z zachwytem poruszał elementami małego, zrobionego specjalnie z myślą o dziecku narzędzia, które przekształcało się w śrubokręt i kleszcze, a następnie znów w klucz. Oczy mu błyszczały, jakby trzymał najcenniejszy skarb, artefakt o niezmierzonej wartości.

Z transu wyrwało go wołanie. Schował szybko prezent do kieszeni i pobiegł na górę, tupiąc głośno.

Gawier wyszedł z ukrycia.

— To był właśnie panicz Tagard — Sekamer uprzedził jego pytanie. — Twój przyszły pan.

— Ile ma lat?

— Jutro skończy pięć. I lepiej, żebyś zaczął go odpowiednio tytułować — dodał surowo. — Tylko Merawiemu pozwala sobie mówić na „ty”.

Do Gawiera ledwo dotarł sens tych słów. Próbował przyzwyczaić się do myśli, że od następnego dnia już do końca życia będzie związany z młodszym o dziewięć lat dannem.

Tę noc musiał jeszcze spędzić w pomieszczeniu dla służby — dopiero nazajutrz miał zamieszkać obok pokoju małego danna, by móc jak najszybciej stawiać się na wezwanie. Długo rozmyślał, wsłuchany w odgłos fal obmywających budynek. Zganił się w duchu za to, że nie przyszło mu do głowy, iż nowy pan wcale nie musi być od niego starszy. Jednak im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym większa ogarniała go obojętność. Nie mógł decydować o swoim losie — był kaleką, wyrzutkiem, zakałą społeczności i miał w ogóle szczęście, że został oddany do przytułku, a nie wrzucony do oceanu.

Od samego rana w rezydencji panowała nerwowa atmosfera. Herka krzątała się po kuchni, wymachując ścierką i wykrzykując rozkazy w stronę biednej, cichej Motry, która próbowała nadążyć z układaniem jedzenia na srebrnych półmiskach. Szykowane dla państwa śniadanie było niezwykle wystawne: w miseczkach lśniły świeże ostrygi, ruloniki filetów w wodorostach pyszniły się na soczyście zielonych liściach sałaty, nie brakowało krewetek i warzyw w chrupiącej panierce oraz świeżych owoców, a wszystko to z okazji urodzin najmłodszego członka rodu. Gawier został dokładnie umyty i ubrany prawie tak elegancko jak Sekamer. Miał czekać, aż państwo zjedzą, i zaraz po śniadaniu zostać wręczony w prezencie.

Siedząc na dole i czekając na wezwanie, bardziej się nudził, niż denerwował. W kuchni panował zbyt duży hałas, by mógł słyszeć cokolwiek z położonej dwa piętra wyżej jadalni. Motra wysyłała tam kolejne półmiski małą windą i odbierała z niej brudne naczynia. Gawier obserwował znad zupy, jak dużo jedzenia wracało. Nie mógł pojąć, dlaczego dla trojga ludzi szykowano posiłek, którym spokojnie mogłyby się najeść trzy rodziny.

W końcu, kiedy na górę zostały już wysłane owoce, Herka bezceremonialnie złapała Gawiera za ramię i pospiesznie wypchnęła go z kuchni. Idąc po schodach, minęli jadalnię, z której docierały płaczliwe marudzenie chłopca i surowy głos mężczyzny nakazującego mu właściwe zachowanie.

Kucharka zaprowadziła młodzieńca na trzecie piętro, niemal w całości zajęte przez obszerny salon. Postawiła go pośrodku, zakazała się ruszać i wyszła.

Salon był urządzony pięknie, w stylu typowym dla bogatych domów na wodzie: białe ściany, podłoga barwy ciemnego piasku, zwiewne, przejrzyste firany na ogromnych oknach. Z okien rozciągał się widok na zatokę, o innej porze roku zapewne piękny, teraz jednak nudny i szary. Pośrodku akwenu wznosiła się strzelista wieża herolda, z której szczytu w każdą stronę świata zwracały się ogromne trąby sygnałowe; dwa razy dziennie, rano i wieczorem, heroldzi wygłaszali z takich wieżyczek wiadomości i królewskie edykty. Zatokę przecinał oddzielający ją od oceanu, imponujący wiadukt kolejowy, sięgający od stolicy księstwa Naranotu do miasta Teranot. Po przeciwnej stronie na wybrzeżu majaczyły zarysy Pałacu z Zielonego Szkła. Umeblowanie salonu było raczej skromne: dwie leżanki, kilka puf, niski stolik, a w kąciku, na podeście duża harfa i piękny, ozdobny klawesyn. Stojąc na środku tej komnaty, Gawier czuł się jak na bezludnej wyspie.

Wtem usłyszał zbliżające się kroki i głosy. Nagły niepokój ścisnął mu wnętrzności. Natychmiast schował rękę za plecy i wyprostował się, zwracając twarzą do łukowatego portalu.

Do salonu wkroczył wysoki mężczyzna o czerwonawym odcieniu skóry, ostrych rysach i groźnym spojrzeniu spotęgowanym przez jego stygmat — rząd krótkich, grubych kolców biegnących wzdłuż całej szczęki. Ochana weszła tuż za nim, prowadząc przed sobą syna.

— Jeszcze chwila i… już — powiedziała.

Tagard otworzył oczy, zamrugał i rozejrzał się podekscytowany, lecz gdy jego spojrzenie padło na Gawiera, cofnął się o krok wystraszony.

— To dla ciebie — rzekła matka. — Twój własny sługa.

Chłopiec zmarszczył brwi. Wyraz twarzy upodobnił go do ojca jeszcze bardziej niż odziedziczony po nim stygmat — pojedynczy kolec na podbródku.

— Sługa? — spytał i zasłonił usta dłońmi. — A… na co mi on?

— Na co tylko chcesz — odparł ojciec. — Jest twój. Może być, kim sobie życzysz.

Tagard przyglądał się nieufnie prezentowi. Na zewnątrz zabrzmiał sygnał trąb i herold zaczął wykrzykiwać wieści, ale w salonie tylko dann Erwastan zareagował na to, zwracając twarz w stronę okna.

Chłopiec spojrzał na matkę.

— Może być moim przyjacielem?

— Przyjacielem? To niewolnik — żachnęła się danna. — Na dodatek kaleka. Przyjaciół znajdziesz sobie na dworze, odpowiednich do twojej pozycji. On ma tylko słuchać twoich rozkazów.

Tagard chwilę przyglądał się Gawierowi, a ten zaczął czuć się nieswojo pod jego spojrzeniem. Naraz malec uśmiechnął się szelmowsko, odzyskawszy animusz.

— To niech chodzi za mnie na lekcje.

— O nie, mój drogi — rzekła Ochana. — Tego nie zrobi, nie wykręcisz się od nauki.

— Ale miał mnie słuchać!

— A ty masz słuchać nas— oznajmił z naciskiem ojciec. Westchnął. — Widzę, że będziemy musieli wprowadzić pewne ograniczenia twojej władzy nad sługą, bo pozwalasz sobie na zbyt wiele.

Chłopiec zrobił minę, jakby miał wybuchnąć płaczem lub złością. W końcu zdecydował się na to drugie i tupnął nogą.

— Wolę zobaczyć kopalnię. Obiecałeś!

— Tagardzie, nie będę do tego wracać. Jesteś za mały. Kopalnia to nie miejsce dla dzieci.

— Nie jestem dzieckiem!

— Owszem, jesteś! — wtrąciła się Ochana. — A jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, każę twojemu słudze skoczyć do oceanu i nie będziesz miał żadnego prezentu.

Gawierowi zaschło w ustach. Wszystkie przerażające historie z domu kalek dudniły mu w głowie. Wpatrywał się błagalnie w swego pięcioletniego pana, drżąc ze strachu, że to kapryśne dziecko z czystej przekory powie zaraz: „I dobrze, niech skacze!”, a on będzie musiał wykonać rozkaz.

Tagard dyszał ciężko przez nos, rozważając w milczeniu słowa ojca. Wsunął dłoń do kieszeni; mignął w niej kawałek metalu — prezent od dozorcy, błyszczące zmienidło. Twarz mu się rozpogodziła.

W końcu podszedł do Gawiera, stanął wyprostowany i spojrzał na niego z wyższością, choć ledwo sięgał mu do pasa.

— Jak się nazywasz? — spytał.

Chłopak przełknął nerwowo ślinę.

— Gawier, paniczu.

Tagard skrzywił się nieznacznie i obrzucił go krytycznym wzrokiem.

— Co tak dziwnie stoisz?

— To przez mój garb, paniczu.

Zaciekawiony chłopiec stanął z boku, by obejrzeć niewiarygodnie krzywe plecy sługi. Na widok pięciu długich, ostrych kolców sterczących z garbu aż sapnął z wrażenia.

— Rety, ale fajne. Wyglądasz jak potwór! — rzekł z podziwem. Erwastan parsknął śmiechem, ale niezrażony Tagard machnął władczo ręką na służącego. — Dobra, chodź. Porobimy coś — rzekł, po czym dodał szeptem: — I tak będziesz moim przyjacielem, bo inni chłopacy są głupi i mnie nie lubią, a ty będziesz musiał.

Ruszył do drzwi, a Gawier posłusznie podążył za nim, przepełniony sprzecznymi uczuciami.

— Pamiętaj, że za godzinę masz lekcje — przypomniała Ochana synowi.

— Wieeem! — jęknął, uwiesiwszy się na framudze, i czym prędzej uciekł z salonu.

Danna dotknęła z zatroskaniem policzka.

— Może jednak przesadziliśmy z tym prezentem.

— Nic podobnego — oświadczył Erwastan i ujął ją za ramiona. — Jeśli ma być w przyszłości dobrym zarządcą, powinien od najmłodszych lat uczyć się rozkazywać służbie.

— Ale słyszałeś go? On chce przyjaciela.

— Dlatego najwyższy czas zacząć zabierać go na te wszystkie głupie spędy towarzyskie, żeby zapoznał się…

— Erwastanie! — Ochana ze śmiechem pacnęła męża w pierś, lecz wtedy jeden z jej zakrzywionych pazurów zaczepił o nitkę pięknej kamizeli i rozpruł szew. Jęknęła zasmucona. — Och, nie… Nie znoszę ich. Dlaczego akurat mnie musiał się trafić stygmat po matce?

Usiadła rozgoryczona na leżance i wpatrywała się tępym wzrokiem w swoje oszpecone palce. Erwastan ukląkł przed nią, ujął jej dłonie i pocałował.

— Wiesz, co ja o nich myślę.

Uśmiechnęła się. Uśmiechała się tylko dla niego.

— Wiem.

Pokój Tagarda znajdował się w jednej z niewielkich wieżyczek. Gdy garbus otworzył drzwi przed paniczem i wszedł za nim do środka, uderzyła go ogromna liczba zabawek w tej okrągłej komnacie. Był kasztanowaty koń na biegunach, o niewielkich skrzydełkach i z długą grzywą, metalowe bączki, nakręcane pudełka i karuzele, a także piękny zoetrop z animacją ryb i węża morskiego wijącego się w oceanie. U wezgłowia łóżka leżały schludnie ułożone klocki ze wzorami z macicy perłowej, na komodzie zaś stała armia figurek: żołnierzyki, konie w zbrojach i gryf w heraldycznej pozie.

Gawier zapatrzył się na ołowianych żołnierzy. Żaden z nich nie miał widocznych oznak kalectwa, brakujących kończyn czy oka osłoniętego opaską. Zamyślił się. Zaciągnięcie się do armii było dla kalek jedynym sposobem na odzyskanie szacunku w oczach społeczeństwa. Gdy rodzice zdecydowali o oddaniu go do domu kalek, był za młody, by wstąpić do wojska, a gdy podrósł i dostał taką szansę… odmówił. Lata spędzone w przytułku odebrały mu wolę walki — nie tyle w bitwach, ile o własny dobrobyt.

Tagard tymczasem kompletnie zignorował zabawki. Podszedł do komody, bez większego entuzjazmu wskazując na figurki.

— To moja kolekcja. Miałem ich więcej, ale mi poginęły. Merawi mówi, że to morskie duszki, wiesz, duchy utopionych dzieci, które lubią się bawić i kradną zabawki, ale — dodał konspiracyjnym szeptem — on chyba zmyśla. A tu — podbiegł do okrągłego stołu na środku pokoju, wspiął się na krzesło i sięgnął do dużego kuferka — tu trzymam moje skarby. Mama się denerwuje, jak się nimi bawię, ale i tak jej nie słucham. Chodź, popatrz!

Wysypał z kuferka mnóstwo metalowych przedmiotów: kłębek drutu, rurki, śrubki, kółka zębate, przeróżne blaszki i drobne elementy — prawdopodobnie części większych maszyn. Na ich widok oczy zaczęły mu błyszczeć. Wyłowił z tego bałaganu figurkę wielkości pięści złożoną z takich drobiazgów i z dumą pokazał Gawierowi.

— Zrobiłem wczoraj. Prawda, że fajny?

— To… bardzo ładna rybka, paniczu.

Tagard spojrzał na niego spode łba.

— To jest pies.

— O… Najmocniej przepraszam, paniczu.

— Przestań mnie tak nazywać! — wybuchł niespodziewanie chłopiec.

— Jak zatem mam się do… pana zwracać? — spytał Gawier, przełknąwszy nerwowo ślinę.

Tagard powiercił się chwilę na krześle.

— „Panie” może być — odezwał się w końcu wyniośle. — To pasuje.

— Tak, panie.

— No! — Malec znów się uśmiechnął. — To teraz możemy się bawić. Ja zrobię… węża morskiego.

Wyjął z kieszeni zmienidło i mamrocząc pod nosem, zaczął wkręcać śrubki, wyginać blaszki i przecinać druciki. Łączył poszczególne, z pozoru kompletnie niepasujące elementy z taką pewnością, jakby od zawsze były sobie pisane.

Po chwili spojrzał na Gawiera i zmarszczył brwi.

— Czemu tak stoisz? — spytał podejrzliwie.

— Ja… nie jestem pewien, co mam robić, panie.

— No... baw się. — Tagard podsunął mu stosik błyszczących przedmiotów. — Tak jak ja. Ja coś ułożę, ty coś ułożysz, a potem… potem możemy stoczyć bitwę bestii! I… i zbuduję do tego arenę! — Obejrzał się na klocki. — No, składaj, ja zaraz kończę.

Gawier zbliżył się do stołu.

— Czy mogę usiąść, panie?

Mały przewrócił oczami.

— O wszystko chcesz pytać? Siadaj i rób coś w końcu! Ale zmienidło jest moje, radź sobie bez niego — rzucił.

Gawier posłusznie przystąpił do pracy. Usiłował podejrzeć, jak sobie radzi jego pan, lecz ten zazdrośnie zasłaniał swoje dzieło ramieniem. Kiedy skończył, podniósł gotową figurkę, jakby to był cenny relikt.

— Ja już! Zrobiłem gryfo-jaszczura, który ma wielkie szpony, lata ponad chmurami i zionie ogniem! Tak na niby. I jednym ugryzieniem może ci urwać rękę! Ale też na niby. A ty? Co masz?

Młodzieniec spojrzał na swoją bezkształtną zabawkę.

— Ja zrobiłem… żółwia. Chyba.

— Żółwia? — Tagard zerknął na figurkę i na chwilę wpadł w stupor, zaraz jednak odzyskał entuzjazm. — No nic, przynajmniej wygram. Teraz trzeba tylko zrobić arenę i zebrać widownię!

Zgarnął ołowiane figurki z komody, rzucił je koło klocków i już miał przystąpić do budowy, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju weszła Ochana. Twarz znów miała pozbawioną wyrazu, jak wtedy, gdy Gawier zobaczył ją po raz pierwszy. Obrzuciła krytycznym spojrzeniem bałagan na stole, splotła dłonie i powiedziała w przestrzeń:

— Tagardzie, każ słudze posprzątać. Za chwilę zaczynasz lekcje.

— Cooo? — jęknął chłopiec, nieszczęśliwy. — Dopiero zacząłem się bawić!

— Koniec dyskusji. Twój nowy nauczyciel już czeka. A ty — zwróciła się do Gawiera — gdy skończysz sprzątać, przyjdź do salonu. Dostaniesz nowe instrukcje.

— Tak, pani — rzekł garbus, kłaniając się w pas.

— Nie chcę lekcji! Są głupie! — zawołał chłopiec, patrząc ze złością, jak zaniepokojony służący zgarnia metalowe skarby do kuferka. Kiedy Gawier chciał włożyć tam zmienidło, podbiegł i próbował ukradkiem schować je do kieszeni.

— Co to jest? — spytała Ochana. — Pokaż mi to. Ale już!

— To moje — powiedział stanowczo chłopiec.

— Daj mi to, chyba że nie chcesz dziś dostać deseru.

Tagard zaczął sapać z wściekłości, w końcu jednak, tupiąc głośno, podszedł do matki i wręczył jej zmienidło.

Obejrzała je ze zmarszczonymi brwiami.

— Skąd to wziąłeś?

— Dostałem — burknął obrażony.

— Od kogo?

Zawahał się.

— Od Merawiego. Na urodziny.

Brwi Ochany ściągnęły się jeszcze bardziej.

— Od Merawiego? Co za bezmyślny… — Urwała. — To nie jest odpowiednia rzecz dla ciebie. Zabieram to.

— Nie! — wrzasnął chłopiec i rzucił się, by odebrać swą własność, lecz nie mógł jej dosięgnąć. — Oddaj mi to!

— Nie. Nie powinieneś się bawić tymi śmieciami ani zadawać z tym człowiekiem.

— Ale to jest moje! Oddaj… — Oczy zaczęły mu się wypełniać łzami.

Matka wciąż nie patrzyła na niego. W końcu westchnęła.

— Dostaniesz to, jak będziesz grzeczny na lekcji.

Tagard gotował się ze złości, ale mimo wzburzenia doszedł do wniosku, że dla zmienidła warto się poświęcić. Smarknął i zamrugał, by przegonić łzy.

— Dobrze.

Ochana odwróciła się, by wyjść.

— A będę mógł zobaczyć kopalnię?

Zwróciła się ponownie w stronę syna. Jej surowa twarz zaczęła powoli łagodnieć.

— Porozmawiam o tym z twoim ojcem — rzekła czule, a potem skinęła władczo na Gawiera i opuściła pokój.

Garbus potruchtał za nią czym prędzej, oglądając się na swego pana. Chłopiec był już zdeterminowany i nie płakał.

Po paru minutach do pokoju wszedł przysadzisty, całkiem łysy, za to wąsaty mężczyzna. Jego duże, nietoperzowate uszy wyglądały raczej komicznie. Tagard pomyślał, że za nic nie chciałby takiego stygmatu, i złapał się za kolec na brodzie. Nieznajomy tymczasem ukłonił się z uśmiechem.

— Witaj, młody człowieku. To ciebie nazywają Tagardem, tak?

— Tak — bąknął mały, marszcząc brwi.

— Nazywam się Eldrat Nam. Od dzisiaj będę twoim nauczycielem. Usiądźmy, dobrze? Nim zaczniemy, chciałbym zadać ci kilka pytań.

Chłopiec bez entuzjazmu poczłapał do stołu, usiadł na ulubionym krześle, skrzyżował ręce na piersi i utkwił wzrok w blacie. Eldrat zajął miejsce na wprost niego, kładąc na podłodze dużą skórzaną teczkę. Uważnie przyjrzał się dziecku.

— Powiedz mi, Tagardzie, czego nauczyłeś się do tej pory? — rzekł po chwili. — Znasz litery?

— Znam.

— A cyfry?

— Też.

— Umiesz liczyć?

— Umiem.

— No, no, imponujące — mruknął mężczyzna.

Chłopiec zmarszczył brwi, niepewny, czy mężczyzna się z niego naigrawa, czy mówi szczerze.

— Tamten nauczyciel był głupi — oznajmił stanowczo.

— Doprawdy?

— Ciągle kazał mi robić to samo i krzyczał — perorował oburzony Tagard. — A raz mnie uderzył. Linijką.

— Jakie miał wykształcenie? — spytał Eldrat. — Czy miał wszystkie włosy na głowie? — dodał, widząc niezrozumienie w oczach dziecka.

— Miał łyse pół głowy — odparł chłopiec, pokazując rękami.

— A widzisz! A ja jestem całkiem ogolony i mam tu pełny tatuaż. — Poklepał się po ciemieniu. — To znaczy, że ukończyłem uniwersytet na najwyższym stopniu i że jestem mądrzejszy od mojego poprzednika.

— I bardziej nadęty — burknął Tagard.

Nam tylko zachichotał.

— Cóż, mam nadzieję, że mimo to okażę się lepszym nauczycielem. — Zamilkł na chwilę. — Powiedz mi, Tagardzie, lubisz się uczyć?

Chłopiec wzruszył ramionami.

— Byłaby wielka szkoda, gdybyś zaniechał nauki — rzekł Eldrat, sięgając za pazuchę. — Ominęłoby cię wiele cudów tego świata.

Tagard podniósł wzrok w momencie, w którym mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni malutką, piaskową bryłkę minerału o nieregularnym kształcie. Uniósł ją w dwóch palcach na wysokość oczu i puścił, a kamyk zawisł w powietrzu. Chłopiec uniósł się lekko na siedzeniu, a oczy błysnęły mu zainteresowaniem.

— Wiesz, co to jest? — spytał nauczyciel.

— Latająca skała — odpowiedział natychmiast Tagard.

— Tak — rzekł mężczyzna, kiwając głową. — Aerotyt. To dzięki niemu budujemy lewitujące budynki i to z niego są latające wyspy, na których mieszkają Rinnarowie i ich smoczy bogowie. — Na wzmiankę o smokach oczy chłopca otworzyły się jeszcze szerzej. — Wiesz, dlaczego aerotyt się unosi?

— Bo ma Wolę.

— Dokładnie! Wszystkie skały i minerały mają Wolę, tak jak ludzie i zwierzęta, ale Wola skał jest najsilniejsza. Nie zmusisz weksalitu, by przestał świecić, ani aerotytu, by spadł na ziemię. Możesz nim poruszać… — Przesunął bryłkę w bok, w dół i w górę. Minerał nie chwiał się jak piórko, a gdy tylko nauczyciel odrywał od niego palec, nie zmieniał położenia w powietrzu. — Jednak i to nie jest łatwe. Ten odłamek jest malutki, ale im większa skała, tym więcej siły trzeba włożyć, by nią poruszyć. Zobacz.

Pchnął kamyk w stronę Tagarda. Ten dotknął go i przesunął odrobinę w bok, czując lekki opór. Gdy bezwiednie rozdziawił usta z zachwytu, Eldrat zaśmiał się dobrodusznie.

— Oczywiście nie będziemy się uczyć tylko o skałach, choć ta wiedza niewątpliwie przyda ci się w przyszłości. Świat skrywa jeszcze wiele tajemnic, które tylko ludzie nauki są w stanie odkryć. Chciałbyś zostać jednym z nich?

Chłopiec zamyślił się. Po dłuższej chwili, nie odrywając wzroku od lewitującego kamienia, oświadczył z pełnym przekonaniem:

— Chcę.

Dann i danna wzięli Gawiera na poważną rozmowę. Poznał kilka zasad dotyczących kontaktów z Tagardem, między innymi, że przysługuje mu prawo do spożywania posiłku z resztą służby, gdy chłopiec jest zajęty, że nie wolno mu odrabiać za niego prac domowych i że pod groźbą śmierci ma zakaz wykonywania rozkazów mogących zagrozić zdrowiu lub życiu małego danna. Miał również natychmiast informować jego rodziców o „każdej, nawet minimalnie niepokojącej rzeczy”. Pomyślał, że chodzi zapewne o zdrowie chłopca, lecz dann Erwastan uściślił, że dotyczy to też nietypowych zachowań i słów. Gawier nie miał pojęcia, jak to rozumieć.

Zszedł do kuchni po kamiennych schodkach. Destylator buczał i ogrzewał już i tak duszne pomieszczenie, w którym smakowicie pachniało przyprawioną mocno pieczenią. Motra siedziała przy stole i popijała coś z kubka. Gdy spostrzegła Gawiera, po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego.

— Czy mogę dostać coś do jedzenia? — spytał, odwzajemniwszy uśmiech.

Skinęła głową i pokazała palcem na blat, gdzie na deseczce leżało kilka ruloników ryb i wafli ryżowych; najwyraźniej Logor Szalanowie nie należeli do tego rodzaju szlachty, która kazała wyrzucać resztki własnych posiłków.

Podchodząc do stołu, Gawier omal nie potknął się o otwartą klapę i nie wpadł do ziejącej w podłodze czarnej dziury — uratował go garb zmuszający do patrzenia w dół.

— Ostrożnie — dobiegł ze środka rozchodzący się echem głos Merawiego, po czym rozległ się cichy plusk, odgłos kroków na drabinie i dozorca wyłonił się z dziury. — Ciągle zapominam zamknąć za sobą klapę. Raz Sekamer wpadł do środka… Dobrze, że złamał sobie tylko nos.

Motra zapukała w stół, by zwrócić na siebie uwagę, i wskazała na swoją stopę.

— Ach, no i skręcił kostkę. Ale i tak miał szczęście — powiedział Merawi. Stanął i przeciągnął się, aż coś chrupnęło mu w plecach. — Za stary na to jestem… No, a ty, chłopcze? Jak ci się podoba twoja nowa rola?

— Jest… dobrze — odparł chłopak, przełknąwszy zimną rybę.

Merawi patrzył na niego wyczekująco, ale Gawier tego nie zauważył. Nie spodziewał się, że ktoś może chcieć, by mówił dalej.

Mężczyzna machnął ręką.

— Wygadany jesteś jak ta tutaj. — Skinął głową w stronę Motry.

Gawier nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał. Przemyślał pytanie Merawiego. Trafił do jednego z bardziej znaczących dannów. Został niewolnikiem pięcioletniego, marudnego chłopca, który szukał tylko towarzysza zabaw. Mógł siedzieć wśród podobnych sobie ludzi w wypełnionej apetycznymi zapachami kuchni i jeść przysmaki, o których wcześniej nawet nie marzył.

Uśmiechnął się. Chyba jednak mogło być gorzej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: