- W empik go
Bóg nie weźmie w tym udziału - ebook
Bóg nie weźmie w tym udziału - ebook
Wiesław Fidler, tajniak głęboko zakonspirowany w strukturach mafijnych, zostaje zdradzony. Mafia wydaje wyrok śmierci na niego i jego żonę. Cudem udaje mu się wyjść cało z zamachu, zostaje jednak ciężko ranny, a zabójcza kula dosięga jego ukochaną.
Ledwie Fidler rozpoczyna rehabilitację, gdy dostaje propozycję kolejnej tajnej akcji. Tym razem ma doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości morderców swojej żony. Aby tego dokonać, musi trafić do celi więzienia w Wołowie.
W tym czasie do tego samego więzienia trafia pewien pedofil, który rozpoczyna kampanię społeczną mającą przywrócić w Polsce karę śmierci za najcięższe zbrodnie. Wkrótce tajniaka szukającego zemsty oraz pedofila-recydywistę połączy wspólny cel. Spróbują go osiągnąć, bez względu na cenę, jaką przyjdzie im za to zapłacić.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-944854-2-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Z uwagi na odrażający charakter czynu popełniony przez oskarżonego, sąd skazuje go na karę dożywotniego pozbawienia wolności. O przedterminowe warunkowe zwolnienie oskarżony będzie mógł się ubiegać nie wcześniej niż po odbyciu 40 lat kary – na dźwięk tych słów Wiesław Fidler poczuł, jak czerwienieje mu twarz. Chociaż nie mógł w tym momencie przejrzeć się w lustrze – trudno przecież szukać takiego sprzętu na sali sądowej – wiedział, że wygląda, jakby cała krew znalazła się nagle w głowie. Nie tylko czuł, że tak wygląda, co był o tym przekonany na 100 procent, bo przez ostatnie dwa tygodnie spędzone w areszcie codziennie godzinami ćwiczył, przygotowując się na ten moment.
Mechanizm działania był szalenie prosty: wystarczyło nabrać głęboko powietrza i przytrzymać je przez dwie minuty, by potem wolno wypuścić. O ile pierwsza część zadania do trudnych wcale nie należała, szczególnie jeśli się wcześniej wprawiło, o tyle wypuszczenie powietrza tak, aby przy tym nie syczeć głośno jak lokomotywa, łatwe nie było. Ale przecież nie bez przyczyny mówią, że trening czyni mistrza. I tak właśnie było w przypadku Fidlera. Ćwiczył raz za razem, chcąc być pewnym reakcji swojego ciała. Za nic nie mógł sobie pozwolić na to, by ogłoszeniu wyroku towarzyszył szeroki uśmiech na jego twarzy. Uśmiech zadowolenia z otrzymanej kary.
– Czy oskarżony zrozumiał uzasadnienie wyroku? – pytanie sędziego przerwało jego rozmyślania.
– Tak – odpowiedział Fidler głucho, nie patrząc w stronę przewodniczącego składu sędziowskiego. Wpatrywał się za to w oblicze prokuratora. Ten, niemal niedostrzegalnie skinął głową, po czym zaprezentował uśmiech szeroki jak ujście Amazonki. Gdyby ktoś był świadkiem tej sceny, byłby pewien, że Fidler patrzy na prokuratora z nienawiścią. Nawet przez myśl by mu nie przeszło, jak ogromnie się myli.
Ale tego dnia na sali rozpraw nie było świadków. Oprócz składu sędziowskiego w osobach dwóch sędziów i trzech ławników, prokuratora, Fidlera i jego obrońcy oraz dwóch policjantów z eskorty, na sali Sądu Rejonowego w Nowej Soli nie było nikogo innego. Nikt się tą sprawą nie zainteresował, nawet krewni ofiary, co mogło dziwić.
– Niedługo – pomyślał Fidler, wyciągając ręce w stronę siedzącego po prawej stronie funkcjonariusza, który zdążył już wyciągnąć kajdanki. – Już niedługo...ROZDZIAŁ 1
Pół roku wcześniej
Wiesław Fidler co chwilę nerwowo zerkał w lusterko, próbując jednocześnie kontrolować to, co działo się na drodze przed samochodem. Wtem poczuł, jak robi mu się gorąco, na czoło wystąpiły krople potu. Machinalnie otarł je rękawem jeansowej bluzy, ułamek sekundy później krzywiąc się na widok materiału pobrudzonego ciemnobrązowym podkładem.
Klnąc pod nosem na make-up, który miał być wielce profesjonalny, a okazał się nic nie wart, sięgnął do włącznika klimatyzacji. Maksymalnie przekręcił pokrętło, ale zamiast spodziewanej ulgi, poczuł tylko smród dolatujący z wnętrza urządzenia.
– Nie miała się kiedy zepsuć – syknął, otwierając okno.
Pęd powietrza uderzył go w głowę, chwilę potem zdał sobie sprawę, że malutki wąsik zaczął się odklejać. Zdenerwowany przyklepał go nieudolnie, licząc, że zdąży dojechać do willi, zanim odpadnie całkowicie.
Ponownie spojrzał w lusterko, nie widząc nic podejrzanego, odetchnął z ulgą. Po minucie dojrzał bazę, sięgnął po pilota i z daleka uruchomił zdalnie otwieraną bramę garażu. Wjechał oplem fronterą do środka, zamknął bramę i dopiero gdy ta zjechała niemal do samego końca, zgasił silnik.
Chciał od razu wysiąść, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Spojrzał na dłonie, wciąż zaciśnięte na kierownicy, drżały nerwowo. Wziął głęboko wdech, po chwili wypuścił powietrze z sykiem, powtarzając to kilka razy.
– Dwa dni – szepnął sam do siebie. – Jeszcze tylko dwa dni i będzie po akcji. Koniec z podwójnym życiem, codzienną charakteryzacją i bezustannym strachem przed zdemaskowaniem. Za dwa dni będę wreszcie normalnym funkcjonariuszem. Żadnych działań pod przykrywką, tylko spokojna, nudna praca za biurkiem – uśmiechnął się.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie minie rok, jak przekładanie papierków zacznie mu wychodzić bokiem i zatęskni za robotą na ulicy. Ale wiedział też, że jeśli teraz nie zdecyduje się na taki krok, jego małżeństwo może się rozpaść. Owszem, będzie tęsknił za akcjami w terenie i potężnymi dawkami adrenaliny, ale jeszcze bardziej brakowało mu obecnie normalnego życia: powrotów po pracy do domu, przytulania żony, rozmów z nią, spania w jednym łóżku, jedzenia wspólnych niedzielnych śniadań. Teraz, gdy dla większości ludzi, w towarzystwie których przychodziło mu przebywać, był Andrzejem Paszczyńskim, szeregowym członkiem grupy Jacego, nikim innym, jak podrzędnym kryminalistą z wielkimi aspiracjami, kontakty z rodziną musiał ograniczyć do absolutnego minimum. Niemal cudem udawało mu się wyrwać raz na tydzień, dwa, by choć na kilka godzin spotkać się z żoną. Ta kilkumiesięczna półrozłąka zaczynała im już mocno ciążyć.
– Cud? – zaśmiał się nagle, już rozluźniony. – Cudem jest to, że w czasie mojej wiecznej nieobecności w domu udało się nam zajść w ciążę – wysiadł z auta i przeszedł do części mieszkalnej budynku. Skierował się od razu do łazienki, zasiadł przed toaletką z wielkim lustrem i rozpoczął mozolny proces pozbywania się charakteryzacji. Najpierw spod koszuli wyjął sztuczny brzuszek, ostrożnie zawiesił go na oparciu krzesła. Następnie spod obu policzków wyciągnął wkładki nadające pucułowaty wygląd. Już tylko te dwie operacje sprawiły, że w jednej chwili z misiowatego grubaska przeobraził się w przystojne, wysportowane „ciacho”, jak powiedziałby jego żona.
Kolejną żmudną czynnością do wykonania było mycie włosów. Żeby pozbyć się nadmiaru żelu, jaki codziennie z rana nakładał, by móc ułożyć „mokrą Włoszkę”, musiał to zrobić dwukrotnie. Sięgnął po suszarkę, przesuszył włosy na tyle, by swobodnie opadły na czoło. Nieco więcej czasu zabrało mu zdjęcie soczewek. Mimo że zakładał je i ściągał dzień w dzień od ponad czterech miesięcy, to jednak wciąż było to dla niego nie lada wyzwanie. Spojrzał w lustro, bezpłciowy szary kolor oczu zastąpił lazur tak przejmujący, jak woda w Morzu Śródziemnym.
Już miał wstać, gdy przypomniał sobie o wąsach. Zanim je odkleił, otworzył szufladę i sprawdził zawartość leżącej w niej walizeczki. W zapasie zostały tylko dwa sztuczne wąsy. Używanych więc nie wyrzucił, tylko na wszelki wypadek schował.
Spojrzał raz jeszcze w lustro, pokiwał głową, zadowolony z wyniku. Założył mocno przyciemniane okulary przeciwsłoneczne i czapkę z daszkiem, którą nasunął głęboko na czoło.
Wrócił do garażu, tym razem jednak zasiadł za kierownicą srebrnego renault megane. Drugim pilotem otworzył bramę, ostrożnie wyjechał na ulicę, sprawdzając, czy droga jest wolna. Ruszył w stronę centrum. Nie mógł doczekać się momentu, gdy zobaczy się z żoną i przyłoży głowę do jej brzucha. Jak do tej pory nie udało mu się jeszcze usłyszeć malucha, liczył, że może dziś się poszczęści.
*
Spojrzał w lusterko wsteczne, ulica była pusta. Zdjął czapkę, która coraz bardziej go uwierała, i położył na desce rozdzielczej. Nacisnął mocniej na pedał gazu, akurat w tym momencie, gdy zza stojącego na chodniku auta wytoczyła się piłka do nogi, a sekundę później na ulicę wyskoczył mały chłopiec. Fidler instynktownie odbił w lewo, by ominąć dzieciaka. – Udało się – westchnął, trąbiąc. Wrócił na prawy pas, po czym pochylił się, by sięgnąć po czapkę, która spadła podczas gwałtownego skrętu. Chwycił ją pewnie, rzucił tym razem na siedzenie. Bezwiednie zerknął w lusterko, tak jak wpajano mu podczas szkolenia. Poczuł, jak serce zaczyna szybciej bić, gdy w szklanej tafli dostrzegł czarny samochód terenowy zbliżający się z dużą prędkością.
*
– Co?! – Jerzy Kasica, prokurator z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Żoliborz niezwykle rzadko podnosił głos. A jeszcze rzadziej zdarzało mu się uderzać pięścią w stół, co przed chwilą uczynił. Reakcja była jednak tyleż zrozumiała, co jasna była zaistniała sytuacja. – Kto puścił farbę? – wycedził, pytając Janusza Zaczkowskiego, swojego zastępcę, który minutę wcześniej wparował do biura niczym burza i w kilku zdaniach przedstawił stan rzeczy. A ten, delikatnie mówiąc, nie był najlepszy. Pewien policyjny kapuś wszedł w posiadanie informacji, jakoby jeden z niedawno przyjętych ludzi gangu Jacego był wtyczką. Informator nie był pewien, czy personalia tej osoby są znane, czy nie, ale nawet jeżeli szefos-two gangu nie posiadało tej wiedzy, to tylko kwestią czasu było ustalenie szczegółów. A wtedy marne byłyby losy ich człowieka.
– Nie mamy pojęcia – odparł Zaczkowski, jedną ręką trzymając komórkę przy uchu. Od początku ich rozmowy próbował się z kimś połączyć, bezskutecznie.
– Co z Wiesławem? – nie wiedzieć czemu Kasica nigdy, odkąd znał się z Fidlerem, nie zdrabniał jego imienia. Robili tak wszyscy, tylko nie on.
– Jak tylko dostałem cynk o przecieku, próbuję się do niego dodzwonić – odpowiedział.
Kasica nie musiał pytać o efekt tych prób. Zaciśnięte usta zastępcy mówiły same za siebie.
*
Zadziwiające jest jak ludzki mózg reaguje w sytuacjach zagrożenia. Kiedy Fidler dostrzegł w lusterku pędzącą ku niemu terenówkę, zarejestrował dwie rzeczy: markę samochodu – był to nissan terrano – oraz buczenie komórki wetkniętej w stojak przymocowany do deski rozdzielczej.
Dopiero gdy zdał sobie sprawę z kompletnej nieprzydatności tych informacji, przynajmniej w jego aktualnym położeniu, zareagował tak, jak powinien od razu, wciskając pedał gazu do dechy. Silnik zawył. Pech chciał, że wymijając dzieciaka, siłą rzeczy zmniejszył prędkość, a że nie zdążył jeszcze zmienić biegu na niższy, to teraz autu brakowało mocy. Motor już, już zaczął wchodzić na odpowiednie obroty, gdy nagle tylną szybę wypełnił widok chromowanych rur. Ułamek sekundy później Fidler poczuł uderzenie. Zacisnął palce na kierownicy, udało mu się utrzymać ją w rękach. Zerknął w lusterko, gdy wtem czarna terenówka pojawiła się z lewej strony renault. Zanim zdążył zdać sobie sprawę, co chcą zrobić prześladowcy, kierowca nissana gwałtownie skręcił w prawo, uderzając w bok megane. Tym razem Fidlerowi nie udało się już zapanować nad samochodem, siła uderzenia była na tyle duża, że wyrwało mu kierownicę z rąk. Szczęście w nieszczęściu, zderzak renault wbił się klinem między chromowaną rurę terenówki a jej nadkole, i oba auta szczepiły się jak syjamskie bliźnięta, dzięki czemu nie wypadł z drogi.
Niestety, Fidler nie zdążył się nacieszyć tym stanem rzeczy, gdy poczuł, że kierowca nissana próbuje skręcać w prawo, tym samym spychając megane ku zbliżającej się z zawrotną prędkością betonowej ścianie filara kolejowego wiaduktu. Fidler z całych sił nacisnął hamulec, ale efekt był mizerny, oba auta zwolniły nieznacznie.
Kiedy renault megane uderzyło w beton, złączone ze sobą samochody jechały z prędkością około 50 km/h, tysięczne części sekundy później otworzyły się wszystkie poduszki powietrzne w samochodzie Fidlera. To uratowało mu życie. Wpierw poczuł uderzenie w twarz, mało przyjemne, zaraz potem przenikliwy ból w prawej kostce, przygniecionej pedałem gazu.
Fidler, zamroczony, machinalnie przekręcił kluczyk do pozycji „zero”, próbując otworzyć drzwi, te jednak się zaklinowały. Nagle usłyszał strzały. Lewą ręką przesunął poduszkę powietrzną, wtedy zobaczył stojącą jakieś 50 metrów dalej terenówkę i dwóch mężczyzn idących w jego stronę. Nie namyślając się wiele, jedną ręką chwycił fotel za dolną część, drugą uderzył w przycisk zwalniający blokadę, z całych sił odpychając się lewą nogą. Udało się, fotel odskoczył do tyłu, Fidler zanurkował na tylne siedzenie, otworzył lewe drzwi i poturlał się na ziemię. Wystawił głowę znad bagażnika, próbując określić położenie napastników. Spadł na niego grad pocisków. Kolejny raz dał nura, chowając się za lewym tylnym kołem. Wychylił się nieznacznie. Gdy jego oczom ukazały się nogi strzelców, przymierzył i zaczął strzelać, aż opróżnił magazynek. Wiedział, że trafił, krzyki bólu były tego najlepszym dowodem. Nie zwracając uwagi na jęki, sięgnął do kieszeni po zapasowy magazynek, załadował broń i ostrożnie uniósł głowę nad bagażnik.
Jeden z napastników klęczał, próbując przy tym pomóc wstać drugiemu, który siedział na ziemi z podkuloną nogą, drugą ściskając kolano.
– Policja! Rzuć broń! – krzyknął Fidler, mierząc do nich. Tak jak się spodziewał, prześladowca ani myślał spełnić polecenie. Zanim jednak zdążył oddać strzał w stronę megane, Fidler opróżnił połowę magazynku. Mężczyzna runął jak długi na ziemię. Jego kompan w akcie desperacji próbował wycelować w policjanta, ale ten nie miał zamiaru staczać pojedynku rodem z westernów i czekać, aż szanse obu strzelców się wyrównają. Bez mrugnięcia okiem wpakował drugiemu z napastników trzy kule w korpus.
*
– Nie mogę się dodzwonić – Zaczkowski nerwowo otarł spocone czoło.
– Ile razy zdarzyło się, że nie odebrał telefonu od nas? – spytał Kasica, chociaż dobrze znał odpowiedź.
– Ani razu. Jeśli nie może rozmawiać, zawsze wyłącza komórkę.
– Ogłaszamy alarm – rzucił, łapiąc za słuchawkę. – Mówi prokurator Jerzy Kasica z Prokuratory Rejonowej Warszawa-Żoliborz. Macie jakiś patrol w pobliżu ulicy Kącik Szczęścia? Tak, Kącik Szczęścia. To proszę go natychmiast wysłać pod numer 41a, to dom funkcjonariusza. Jego rodzina może być w niebezpieczeństwie.
– Jeśli panikujemy, a gang Jacego nie ma zielonego pojęcia o roli Wieśka, to możemy go w ten sposób spalić – zauważył Zaczkowski, gdy Kasica odłożył słuchawkę. – Na dwa dni przed zwinięciem Jacy.
– Wiem o tym – Kasica zacisnął usta. – Tak samo zdaję sobie sprawę, ile dla ciebie znaczy ta sprawa i awans, na jaki liczysz z tytułu jej pozytywnego zakończenia. Ale mam to gdzieś. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby nasz człowiek wyszedł z tego bagna cały i zdrów. Jego rodzina też – wycedził.
*
Fidler nawet nie zatrzymał się przy zwłokach. Wsiadł do nissana, włączył bieg – auto stało na włączonym silniku – i z piskiem opon ruszył do przodu. Droga zabrała mu dwie minuty. Gdy zobaczył charakterystyczny daszek nad gankiem, wykonany w typowo góralskim stylu, a przed nim dostrzegł czarną terenówkę, identyczną jak ta, która próbowała go staranować, poczuł rozdzierający ból w sercu. Przyspieszył.
Był 100 metrów od celu, gdy w drzwiach pojawili się trzej potężnie zbudowani mężczyźni. Jeden z nich, najwyższy, schodząc po schodach, przyłożył lewą dłoń do czoła, tworząc w ten sposób daszek chroniący przed zachodzącym słońcem. Fidler zdążył się zbliżyć na 50 metrów, gdy mężczyzna krzyknął coś do kompanów i zaczął strzelać w kierunku nadjeżdżającego samochodu. Drugi z osiłków ruszył biegiem do zaparkowanego nissana, trzeci też zaczął strzelać.
Fidler schował się maksymalnie za kierownicą, kryjąc przed pociskami. Wycelował autem w nissana, zabrakło zaledwie ułamka sekundy, by go staranował. Kierowcy w ostatniej chwili udało się uruchomić terenówkę i odjechać. Na hamowanie było już za późno. Samochód Fidlera podskoczył na krawężniku i wyskoczył w powietrze jak z katapulty, taranując drewniane ogrodzenie. W geście rozpaczy policjant wcisnął pedał hamulca – przez głowę przemknęła mu myśl, że to dziwne, bo w ogóle nie czuje bólu w zmiażdżonej stopie – koła się co prawda zablokowały, ale że utraciły kontakt z podłożem, to nie miały na czym zahamować. Auto z impetem uderzyło w ścianę budynku.
Kolejny raz w ciągu kilkunastu minut życie uratowały mu poduszki powietrzne. Tym razem jednak nie stracił przytomności, za to obie nogi zaklinowały się między pedałami. Podniósł głowę, patrząc w lewo. Jak przez mgłę zobaczył mężczyzn stojących kilka metrów dalej. Jeden wciąż siedział w aucie, drugi odwrócił się i ruszył w stronę ocalałej terenówki. Trzeci wymierzył w policjanta i, ruszając w stronę zniszczonego samochodu, pociągnął za spust.
Fidler poczuł silne uderzenie w lewy bark, chwilę później jego ciałem wstrząsnął paroksyzm bólu. Oczy zaszły mu łzami, ale mimo to dostrzegł szeroki uśmiech na twarzy zbliżającego się napastnika. Westchnął, odmówił w myślach krótką modlitwę, szykując się na nadejście nieuniknionego. Powoli tracił przytomność, głowa zaczęła się osuwać, kątem oka dostrzegł, jak strzelec podchodzi bliżej i staje w rozkroku, by ustabilizować ciało do celniejszego strzału.
W tym momencie w oddali zawyła policyjna syrena. Fidler nie mógł już tego usłyszeć, zemdlał. Nie mógł też zobaczyć, jak napastnik pociąga za spust i klnie, słysząc tylko suchy trzask. Nie widział także, jak machinalnie sięga po zapasowy magazynek, który najwyraźniej musiał mu wypaść z kieszeni podczas zbiegania ze schodów. Syrena wyła coraz głośniej, w końcu radiowóz pojawił się w zasięgu wzroku.
Mężczyzna, ponaglany przez kompanów, wsiadł do nissana. Kierowca terenówki ruszył z kopyta.
*
– Jest ciężko ranny – Kasica z hukiem odłożył słuchawkę. Widać było, że jest wstrząśnięty tym, co przed chwilą usłyszał.
– Wiesiek? – spytał Zaczkowski.
– A niby kto? – warknął. – Przepraszam – dodał już spokojniej. – Nie brałem takiego obrotu wypadków pod uwagę. Za dwa dni miał być koniec. Wszystko szło tak dobrze...
– Wiem, też mi jest z tym ciężko. Gdzie go zawieźli?
– Na Wołoską, do szpitala MSWiA.
– Jakie są rokowania?
– Na razie żadne, dopiero co trafił na salę operacyjną. Policja już tam jest, będą go pilnować.
– Jedziemy? – spytał Zaczkowski.
– Tak.
W tym momencie zadzwonił telefon. Kasica odebrał, przez minutę słuchał w skupieniu, przerywając tylko monosylabami. Zaczkowski widział, jak szef zaciska palce na słuchawce, aż bieleje mu skóra.
– Kolejne złe wieści? – spytał Zaczkowski, gdy Kasica skończył rozmowę.
– Żona Wieśka nie żyje – odparł głucho. – Została zmasakrowana.
*
Kiedy pół godziny później obaj prokuratorzy dotarli do szpitala, przed budynkiem stały cztery radiowozy, a przed blokiem operacyjnym czekało już kilku umundurowanych policjantów. Dwóch pełniło wartę przy wejściu na oddział.
– Jerzy Kasica, prokuratura rejonowa. To mój zastępca Janusz Zaczkowski – Kasica przywitał się z funkcjonariuszami. – Któryś z panów był na miejscu zdarzenia?
– Ja i kolega – odezwał się jeden. – Młodszy aspirant Tomasz Biegalski – przedstawił się. – A to aspirant Marek Kopć – pokazał na kolegę.
– Janek, poszukam ordynatora. A ty pogadaj z panami – rzucił Kasica, wchodząc na oddział.
– Poproszę panów na chwilę na bok – Zaczkowski wziął młodszego aspiranta pod łokieć i odsunął dwa kroki na bok, pod samą ścianę. – Możecie przedstawić sytuację?
– Odbywaliśmy rutynowy patrol, byliśmy akurat w pobliżu, gdy dostaliśmy wezwanie od dyżurnego. W Kąciku Szczęścia byliśmy dosłownie po minucie. Dojeżdżając na miejsce, zauważyliśmy czarnego nissana terrano, który oddalał się w kierunku...
– Macie numer rejestracyjny? – przerwał mu Zaczkowski.
– Spisaliśmy – Kopć włączył się do rozmowy. – Tablice zostały skradzione na Mokotowie dwie godziny wcześniej.
– Ścigaliście nissana? – kontynuował Zaczkowski.
– Nie – odrzekł Biegalski. – Z relacji dyżurnego wynikało, że w niebezpieczeństwie może być rodzina policjanta, skupiliśmy się na sprawdzeniu terenu. Weszliśmy do domu, potem zajęliśmy się kierowcą terenówki, która wjechała w ścianę budynku. Udzieliłem mu pierwszej pomocy, facet strasznie krwawił.
– W domu była rzeźnia – Kopć przygryzł wargę. – Pracuję na ulicy od ośmiu lat, ale czegoś takiego nie widziałem.
– Jeszcze dzisiaj macie panowie złożyć pisemny, szczegółowy raport – polecił Zaczkowski.
– Tak jest – odpowiedzieli równocześnie. – Co z tym kierowcą? To jeden z naszych, prawda? – spytał Biegalski.
– Tajniak – Zaczkowski potaknął głową. – Były inne ofiary?
– Drugi patrol zgłosił dwóch martwych mięśniaków, jakieś dwa kilometry od domu tajniaka. Najprawdopodobniej dostali po kilka kulek od naszego policjanta, który później wziął ich wóz – odrzekł Biegalski.
– Zuch chłopak, położył przynajmniej dwóch – dodał Kopć. – Szkoda tylko, że...
– I jak? – przerwał mu Zaczkowski, rzucając pytanie w stronę Kasicy, gdy ten pojawił się w drzwiach.
– Macie wolne, panowie – Kasica gestem ręki odprawił funkcjonariuszy pilnujących wejścia na oddział.
– Ale dlaczego? – zaoponował Zaczkowski. – Oni mogą spróbować ponownie. Ktoś musi go pilnować. To standardowa procedura...
– Nikt już nie musi go pilnować – Kasica wziął głęboki wdech. – Wiesław zmarł na stole operacyjnym. Uraz wielonarządowy, krwotok wewnętrzny. Nie udało się...
*
W tym samym czasie, w którym Kasica odgrywał przed policjantami może nie rolę swojego życia, ale na pewno jedną z lepszych, lekarze próbowali uratować życie Fidlera. Stracił mnóstwo krwi, ale ekipie chirurgów udało się pozszywać uszkodzoną tętnicę podobojczykową i na pole bitwy mogli wkroczyć ortopedzi. Pogruchotaną prawą kostkę na razie włożono tylko w prowizoryczne łupki, noga musiała poczekać na swoją kolej.
Na szczęście poduszki powietrzne w obu samochodach, które Fidler skasował, stanęły na wysokości zadania i obrażenia wewnętrzne, o których mówił Kasica, były fikcją.ROZDZIAŁ 2
Kasica był zdziwiony tym, jak łatwo przyszło mu namówić ordynatora intensywnej terapii na udział w mistyfikacji. Pomysł, by uznać Fidlera za zmarłego, przyszedł prokuratorowi do głowy już w drodze do szpitala. Wahał się, ale kiedy przed wejściem na oddział zobaczył rozmawiających ze sobą policjantów, którzy w tym krótkim czasie zdążyli przepuścić, bez sprawdzenia, dwie osoby, z których tylko jedna była ubrana w biały kitel, bez mrugnięcia okiem podjął decyzję.
Ktoś próbował zabić policjanta na służbie, ktoś inny zamordował z zimną krwią jego żonę. Bez dwóch zdań, już na pierwszy rzut oka wyglądało to na egzekucję. Kasica był prokuratorem z wieloletnim stażem i nabyte doświadczenie przypominało mu o starej prawdzie, że pierwsze wrażenie bywa mylne, ale z kolei intuicja podpowiadała, aby ukryć policjanta, przynajmniej do czasu aż wyzdrowieje.
*
Już następnego dnia po operacji, gdy tylko stan pacjenta ustabilizował się na tyle, by można go było bezpiecznie przetransportować, Fidlera przewieziono do szpitala Świętej Zofii. Kilka dni później, po znacznej poprawie, przeniesiono go do prywatnej kliniki w Konstancinie. Jednak cały czas był nieprzytomny, co było efektem świadomego wprowadzenia w śpiączkę farmakologiczną przez lekarzy.
Z tego to powodu pacjent nie mógł wiedzieć, że cztery dni po zdarzeniu, na cmentarzu na Wólce odbył się pogrzeb jego samego oraz żony. Dwie trumny, z których tylko w jednej spoczywało ciało, w drugiej zaś cztery ciężkie drewniane bale, trafiły do wspólnego grobu. Podczas uroczystości obecni byli koledzy i przyjaciele obojga, przyszło też wielu policjantów i policjantek z warszawskich komisariatów. Wśród kilkuset osób obecnych na ceremonii tylko dwie wiedziały, że jedna trumna jest drewnianą nie tylko z nazwy. Obok Kasicy był to zastępca prokuratora apelacyjnego w Warszawie Jarosław Jaszczyszyn. Z tą różnicą, że ten pierwszy nie wiedział, iż drugi też posiada taką wiedzę.
Kiedy na cmentarzu rozbrzmiał motyw z „Gladiatora” Ridleya Scotta – takie było życzenie Fidlera, co potwierdzał znaleziony w domu testament – niemal wszyscy mieli łzy w oczach, nawet ci dwaj, którzy wiedzieli o mistyfikacji. Jaszczyszyn sięgnął do kieszeni spodni wrocławskiej firmy Twins, producenta luksusowych garniturów, ubierającej takie sławy jak David Beckham, Robbie Williams czy Anthony Hopkins, tylko po to, by ze zdumieniem stwierdzić, że nie ma w niej chusteczki.
– Proszę – Kasica podał mu paczkę higienicznych. Obaj z daleka rzucali się w oczy. Jaszczyszyn był bowiem wysoki, potężnie zbudowany, a przy niskim i krępym Kasicy wyglądał wręcz na olbrzyma.
– Dziękuję – szepnął Jaszczyszyn w odpowiedzi. – Panie prokuratorze, można na słówko? – spytał cicho, biorąc kolegę pod ramię.
– Teraz? – wiedział doskonale, że zastępcy prokuratora apelacyjnego się nie odmawia, ale mimo to dziwny wydawał mu się pomysł, by rozmawiać o sprawach zawodowych w takim miejscu i czasie.
– Tak – rzucił krótko. – Zajmę panu tylko chwilę.
Mężczyźni w milczeniu podeszli do limuzyny Jaszczyszyna. Kasica zlustrował auto spojrzeniem łączącym w sobie zazdrość i niesmak. Zastępca prokuratora apelacyjnego w środowisku prawniczym znany był ze swojego zamiłowania do otaczania się luksusowymi dobrami. Mercedes S 600 był jednym z nich. Zresztą, nie bez przyczyny w branży dorobił się przezwiska „Ponad Dwa Tysiące”. Ksywa brała się z tego, że przy każdej możliwej okazji chwalił się swoimi butami robionymi na zamówienie, które kosztowały „Ponad dwa tysiące złotych!”.
– Słucham pana, panie prokuratorze – Kasica oderwał wzrok od wychuchanego auta, spojrzał na kolegę po fachu.
– Chodzi mi po głowie pewna myśl... – zaczął Jaszczyszyn. – Wpadłem na pomysł, jak moglibyśmy wykorzystać tę historię i samego Fidlera...
– Wykorzystać zmarłego? – nie krył zdziwienia.
– Świetnie pan gra – uśmiechnął się. – Wiem, że przeniósł pan go do Konstancina.
– Aha – był totalnie zaskoczony. – W jaki sposób chce pan go wykorzystać? – rzekł po dłuższej chwili. – Wciąż jest w śpiączce.
– Właściwie, to nie chcę go wykorzystywać, to określenie kojarzy się bardzo pejoratywnie – Jaszczyszyn znów wziął Kasicę pod rękę. – Właściwie, to chciałbym mu pomóc.
*
Minęło zaledwie pięć dni od zabójstwa żony Fidlera i próby zamordowania samego policjanta, gdy koledzy po fachu, szukając sprawców, wpadli na obiecujący trop. Tak się zdarzyło, że uciekającego z Kącika Szczęścia nissana z trzema potężnie zbudowanymi mężczyznami widział pewien starszy jegomość, mieszkaniec sąsiedniej ulicy, który akurat w tym czasie pielęgnował różane klomby w przydomowym ogródku. Ponieważ kierowca auta pędził jak wariat, niemal staranował poruszającą się przy pomocy chodzika sąsiadkę starszego pana, ten zapisał numery rejestracyjne. Kiedy nazajutrz przeczytał w gazecie artykuł o zabójstwie policjanta i jego żony, natychmiast skojarzył to z czarnym nissanem.
Ponieważ starszy pan był emerytowanym wojskowym, natychmiast pojechał na dzielnicowy komisariat. Szef posterunku był na tyle inteligentny, że nie ograniczył się do spisania zeznania, tylko bezzwłocznie powiadomił komendanta miejskiego, a ten od razu wysłał na miejsce funkcjonariuszy prowadzących śledztwo. Ci nie liczyli na przełom, tym bardziej że tablice rejestracyjne były kradzione, ale postanowili spróbować szczęścia. Przesłuchanie starszego pana nie trwało długo, ale było nad wyraz owocne. Okazało się bowiem, że emeryt nie tylko zapisał numery rejestracyjne nissana, ale także zdążył się przyjrzeć kierowcy auta. I to na tyle dokładnie, że zanotował w pamięci kilka ważnych szczegółów. Kiedy starszy pan podał, że w uchu kierowcy tkwiło kilka dużych kolczyków, funkcjonariusze spojrzeli na siebie znacząco. Gdy dodał, że dolna szczęka mężczyzny była mocno wysunięta do przodu, policjanci nabrali pewności co do personaliów kierowcy.
Nie zwlekając, poprosili starszego pana o wizytę na komendzie, tam pokazali mu zdjęcia kilku notowanych przestępców. Emeryt bez wahania wskazał na jednego z nich: Krzysztofa Literskiego.
Namierzenie mężczyzny zabrało policjantom dwa dni. Niestety, podczas próby jego zatrzymania w „Szalonej Nimfomance”, podrzędnej spelunie ze striptizem, doszło do wymiany ognia, w wyniku której Literski został ciężko ranny. Przewieziony do szpitala zmarł po kilku godzinach, nie odzyskawszy przytomności.
W ten sposób jedyny ślad mogący doprowadzić śledczych do zleceniodawców podwójnej egzekucji zniknął bezpowrotnie.
*
W biurze Jaszczyszyna atmosfera gęstniała z minuty na minutę, bo zarówno on, jak i zastępca dyrektora Centralnego Biura Śledczego, nadinspektor Wojciech Bryndza, ćmili papierosa za papierosem. Kasica już na samym początku rozmowy poprosił o otwarcie okna, ale to niewiele dało. W dodatku czuć było napięcie, jakie wytworzyło się między prokuratorami. Wszystko wskazywało, że dojdzie do konfrontacji.
– Czy ja dobrze zrozumiałem, panie prokuratorze? – spytał Kasica, starając się ze wszystkich sił nie pozwolić sobie na wybuch złości. – Facetowi dopiero co zamordowano żonę, nie mówiąc o tym, co z nią wcześniej zrobiono – aż wzdryg-nął się na wspomnienie dokumentacji fotograficznej wykonanej w domu Fidlera. – Sam niemal stracił życie podczas zamachu, został ciężko ranny, ortopedom jego prawą stopę cudem udało się poskładać do kupy, wciąż nie odzyskał przytomności – wyliczał, coraz bardziej podnosząc głos. – A pan chce mu zaproponować coś takiego?
– Dzisiaj rano kontaktowałem się z lekarzem prowadzącym. Jutro zaczną go wybudzać ze śpiączki – odparł Jaszczyszyn beznamiętnym tonem, zupełnie jakby mówił o sprzedaży węgla na zimę. – Potem damy mu dwa, trzy miesiące na dojście do siebie i przedstawimy naszą propozycję.
– Naszą? – rzucił Kasica.
– Naszą – potwierdził zdecydowanie Bryndza.
– Nawet jeżeli lekarzom uda się wybudzanie, to zanim Fidler wróci do pełnej sprawności fizycznej, miną tygodnie, jeśli nie miesiące. Nie mówiąc już o tym, że będzie musiał pozbierać się psychicznie – Kasica się nie poddawał.
– Ten czas wykorzystamy na przygotowanie operacji. Takich skomplikowanych działań nie da się przeprowadzić z dnia na dzień – Jaszczyszyn był nieustępliwy. – A co do psychiki Fidlera, to myślę, że będzie bardzo zadowolony z możliwości, jaką chcemy mu dać.
*
– Nie daję mu większych szans na powrót do pełnej sprawności – Albin Rzeszotarski, szef prywatnej kliniki w Konstancinie i jednocześnie światowej klasy ortopeda, powiększył obraz na ekranie monitora. Na zdjęciu więcej miejsca zajmowały śruby niż kości stopy. – Nasi koledzy ze Świętej Zofii wykonali kawał dobrej roboty, ale cudów w medycynie nie ma. Myślisz, że facet będzie w stanie normalnie chodzić? – zwrócił się do swojego zastępcy, Eugeniusza Jarockiego.
– Trzy miesiące – odparł Jarocki.
– Jakie trzy miesiące?
– Tyle czasu mu zajmie rehabilitacja. Założę się, że za 90 dni będzie w świetnej formie fizycznej.
– Skąd ta pewność?
– Jego organizm jest niezwykle silny – Jarocki pokiwał głową z uznaniem. – Dawno nie spotkałem pacjenta, u którego widziałbym tak silną chęć przeżycia. Rany goją się znacznie szybciej, niż można by przypuszczać.
– Przyjmuję zakład – Rzeszotarski wyciągnął rękę w stronę zastępcy. – O ile?
– Jak zwykle – Jarocki uścisnął dłoń szefa. – O jedną butelkę.
– Szkockiej?
– Nie – skrzywił się. – Szkocką wygrałem ostatnio. Chwaliłeś się niedawno pacjentem, który sprezentował ci prawdziwą serbską śliwowicę...
– Mocno podbijasz stawkę. Zgodzę się pod warunkiem, że postawisz tokaj, wiesz który.
– Nie mogę doczekać się momentu, kiedy poczuję na języku ten cierpki smak śliwki – Jarocki uśmiechnął się szeroko.
– Cierpliwości, mój drogi, cierpliwości – Rzeszotarski odpowiedział równie szerokim uśmiechem. – Najpierw zajmijmy się wybudzaniem pacjenta ze śpiączki. Wydałeś pielęg-niarkom dyspozycje?
– Wydałem, ale wolę to nadzorować osobiście – wstał z fotela. – A ty lepiej zacznij szykować szkło.
*
Kiedy Kasica zamknął za sobą drzwi, miał nieodparte wrażenie, jakby coś przegrał. Był zły, że stracił panowanie nad sobą i w pewnym momencie dyskusji puściły mu nerwy. Z drugiej jednak strony odczuwał coś na kształt dumy, bo potrafił się wstawić za Fidlerem. Chociaż tak naprawdę, to czy mógł rościć sobie prawo do obrony nieprzytomnego przyjaciela? – Równie dobrze ta propozycja może mu odpowiadać – mruknął pod nosem, wychodząc z budynku.
*
Mniej więcej w tym czasie, w którym Kasica był już na schodach, Jaszczyszyn poczęstował Bryndzę cygarem.
– Myślisz, że Fidler się zgodzi na taką podmiankę? – spytał prokurator sondująco.
– To jeden z naszych najlepszych ludzi. Ma stalowe nerwy... – zaczął Bryndza.
– Ale chciał się wycofać z gry – zauważył celnie.
– Niedawno się ożenił, miał zamiar skończyć z pracą tajniaka pod przykrywką. Ale bynajmniej nie dlatego, że zaczął się bać.
– Więc jaki był powód tej nagłej odmiany? – Jaszczyszyn wypuścił dwa zgrabne kółka dymu.
– Przecież mówiłem, że niedawno się ożenił – zirytował się. – Rok albo półtora roku temu. Wiesz, jak to jest z młodymi żonkosiami: lube zaczynają im wiercić dziurę w brzuchu, że za dużo ryzykują, że tygodniami nie ma ich w domu.
– Babskie gadanie – prychnął.
– Wiem, że ty od swojej starej uciekasz co dnia do pracy albo co rusz wysyłasz ją na dwutygodniowe wczasy do ciep-łych krajów, ale nie dziw się takiemu młokosowi, że chciał poużywać życia – uśmiechnął się Bryndza. – Szkoda mi chłopaka. Kiedy się obudzi, czeka go ciężka przeprawa. Nie każdy po czymś takim się pozbiera – zamyślił się.
– Przestań mi tu filozofować – warknął Jaszczyszyn. – Nada się do tej roboty?
– Jeśli się nie załamie tym, czego się wkrótce dowie, a złość wywoła w nim chęć zemsty, to jak najbardziej.
– Świetnie – wypuścił kolejne kółka dymu. – Musimy go przekonać, że nasz plan to idealna okazja do rewanżu.
– A co z Łasicą? – spytał Bryndza, mając na myśli Kasicę, za plecami którego powszechnie używano mało sympatycznego przezwiska.
– Trzeba go przy najbliższej okazji delikatnie odsunąć od sprawy – odparł Jaszczyszyn zdecydowanie. – Jest nam kompletnie do niczego niepotrzebny a w pewnym momencie mógłby się stać niebezpieczny. Tylko by się pałętał pod nogami.
*
Mało brakowało, a Rzeszotarski trafiłby z diagnozą w przysłowiową dziesiątkę. Wybudzanie Fidlera zabrało mniej czasu, niż można by przewidywać na podstawie tego, co mówiły o tym podręczniki medyczne. Jednak gdy pacjent odzyskał przytomność, a potem, po kilku dniach, także pełnię świadomości, nastąpiło dramatyczne pogorszenie stanu zdrowia. Kiedy dotarło do niego, że nigdy już nie zobaczy ukochanej żony, załamał się.
Przez pierwsze dni nie chciał pić ani jeść, nie przekonywały go prośby, błagania a na końcu groźby personelu, dlatego też zdecydowano się na przywrócenie kroplówki. Jednak dla mężczyzny w tym wieku i przy jego tężyźnie fizycznej takie traktowanie organizmu nie mogło się skończyć niczym innym jak tym, czym się skończyło: zaczął błyskawicznie chudnąć. I o ile nikt mu na wagę stawać nie kazał, to i bez tego gołym okiem było widać, jak szybko traci masę.
Tak więc ósmego dnia po przebudzeniu, gdy kolejny raz odmówił jedzenia, cierpliwość pielęgniarki oddziałowej się wyczerpała. Siostra w niewybrednych słowach wyjaśniła Fidlerowi, co myśli o takim zachowaniu. Ale i ta reprymenda nie przyniosłaby skutku, gdyby nie nagły zwrot szpitalnej akcji, wykonany przez oddziałową w geście rozpaczy. Widząc, że jej argumentacja trafia jak kula w płot, sięgnęła po ekstremalny oręż. Mianowicie zdradziła, że Fidler stał się przedmiotem zakładu między szefem kliniki a jego zastępcą.
Reakcja policjanta na tę wiadomość była jak rysa na żelbetowym monolicie. Pielęgniarka postanowiła pójść za ciosem i wyjawiła, o co założyli się obaj lekarze. Kilka godzin później siostra była już pewna sukcesu, widząc, jak opór Fidlera pęka niczym mydlana bańka. Jeszcze tego samego dnia pacjent poprosił o lekką kolację, nazajutrz trzeba było odmawiać mu dokładek, a dostawał niemal głodowe racje żywnościowe, dla bezpieczeństwa. Za to trzy dni później pałaszował już podwójne porcje.
Błyskawicznie zaczął wracać do formy fizycznej, zabiegi rehabilitacyjne wypełniały mu prawie całe dnie. Lekarze wykorzystali okazję i skierowali go na indywidualne sesje terapeutyczne z psychologiem. O dziwo, pacjent tym razem nie protestował, wręcz przeciwnie, sam zaproponował, by nie ograniczać się tylko do spotkań w dni robocze.
Po dwóch miesiącach od wybudzenia ze śpiączki Fidlerowi pozwolono na codzienne krótkie spacery w ogrodzie okalającym klinikę. Po kolejnym przyszedł czas na truchtanie na coraz dłuższych dystansach.
Dokładnie cztery miesiące i dwa dni od momentu odzyskania przytomności, Fidler przebiegł pięć kilometrów, ani razu nie poczuwszy większego bólu w prawej stopie, bo mniejszy był już jego stałym towarzyszem. Zziajany wracał do swojego pokoju, z zamiarem wzięcia odświeżającego prysznica, gdy wewnątrz zastał Rzeszotarskiego i Jarockiego, obu w świetnych humorach i z kieliszkami w dłoniach.
– Impreza? – spytał Fidler, próbując uspokoić oddech. – Panowie profesorowie chyba pomylili pokój.
– Bynajmniej, panie Wiesławie, bynajmniej – Jarocki podniósł kieliszek, wykonał nim kilka małych młynków i umoczył usta. – Pijemy pańskie zdrowie.
– Moją serbską śliwowicą – doprecyzował Rzeszotarski. Jeżeli był z tego powodu smutny, to nie dał tego po sobie poznać. – Pół żartem, pół serio mógłbym powiedzieć, że mnie pan rozczarował.
– Bo? – Fidler sięgnął po ręcznik wiszący na oparciu krzesła, otarł nim spoconą twarz, z której lały się strugi potu.
– Nieczęsto zdarza mi się tak nietrafna diagnoza – wyjaśnił Rzeszotarski. – Ale nie mam zamiaru z tego powodu rozpaczać. Najważniejsze, że wrócił pan do pełnej formy.
– Jak noga? – zaciekawił się Jarocki.
– Boli coraz mniej – odpowiedział Fidler. – Najmocniej doskwiera przy zmianach pogody.
– Do tego musi się pan, niestety, przyzwyczaić – Jarocki wzruszył ramionami. – Pańska stopa do końca życia będzie robić za barometr.
– Przynajmniej będę mógł sobie darować oglądanie prognoz pogody – Fidler uśmiechnął się kwaśno. – Panowie oblewacie powrót pacjenta do zdrowia, lecz jakoś trzeciego kieliszka dla mnie nie widzę. Gdzie wasze maniery?
– Chętnie pana poczęstujemy, ale nie dzisiaj – odparł Rzeszotarski.
– A myślałem, że śliwowica należy do profesora Jarockiego – zdziwił się Fidler. – To przecież pan wygrał zakład, prawda?
– Moja śliwowica, ale to on jest nadal szefem – zaśmiał się Jarocki.
– Dlaczego nie dziś? – Fidler wrócił do poprzedniej myśli.
– Bo za pół godziny będzie pan miał gości z prokuratury. Wolelibyśmy, żeby nie wyczuli od pana woni alkoholu – wytłumaczył Rzeszotarski, dopijając trunek. – My właśnie kończymy zmianę i jedziemy do domu. Taksówką oczywiście – dodał, widząc pytające spojrzenie policjanta.