- W empik go
Bóg wie kto - ebook
Bóg wie kto - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 163 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jak to – dziwisz się – pośród tragedii takiej – śmiech? O, moja droga,życie jest zlepem gliny i marmuru, uplotem sznurów pereł i sznurków korali.
Perłowe gamy śmiechu nad koralową strugą krwi, cień nocy na jutrzni porannej, cień grzechu na szacie anioła, na złotogłowiu łzy – skaczący i ubielony klown w ponurej celi smutku. Wszystko bywa i bywa razem, w jednym momencie czasu – w jednym sercu ludzkim.
Pewien pisarz słynny,ilekroć kreślił słowo: życie, tylekroć obok umieszczał w nawiasie inne: galimatias. Galimatias taki, że niech już w nim samo tylko oko Boże rozróżnia glinę od marmuru, rdzę, która plami płatek białej róży, od spalonego w żarach słonecznych jej serca, śmiechem dzwoniące perły – od sznurów korali, ciekących kroplami krwi…
I to zważ jeszcze, że im serce głębsze, im klawiatura jego szersza i cieńsze, zwinniejsze palce, które klawiszami poruszają, tym częstszymi być w nim muszą spotkania chmur z błękitem, wybielonych klownów z czarnymi, smutkami rdzy z białością, łez ze śmiechem…
Oj, byłyśmy, były za śmiech ten nasz długo gderane! Oj, byłyżeśmy za ten nasz figiel gromione! Bo i trzeba było młodości bujnej, lekkomyślnej, rozbawionej, rozpieszczonej, aby figla podobnego spłatać; bo i trzeba było szczęścia dużego, aby zań pokuty nie ponieść…
Dziewięć nas wszystkich było i miałby widok ciekawy, a śmiem powiedzieć – i ładny, kto by nas dnia owego w tym pokoju i naokoło stołu tego widział.
W początku marca powiedziano nam: robić szarpie i bandaże, szyć koszule jedwabne i konfederatki; a tu marzec końca swego dobiega – i jeszcze nie wszystko gotowe.
Wieleśmy już zrobiły. Żadna z nas już ani jednej szalki albo szmatki jedwabnej nie posiadała, bo wszystkie poszły na te koszule, co to się ich brud i robactwo nie imają. Skrzynki też sporej wielkości – z puchami szarpi, śniegami bielizny różnej napełnione. Ale konfederatki…Zaledwie przed paru dniami barankowe oszycie do nich przywieziono.
Nie nasza wina! Miasteczko dalekie – i nikt w nim dotąd o takich ilościach futerek barankowych ani słyszał. Z większego i jeszcze dalszego miasta sprowadzone, spóźniły się, lecz gdy tylko przybyły, wnet we wszystkie strony rozleciały się po sąsiedztwie wici, na pilną, nagłą,wspólną robotę zwołujące.
– Przyjeżdżajcie! przyjeżdżajcie!
– Stefuniu, Oktuniu, Klemuniu, Maryniu, Wincusiu, Tosiu, przyjeżdżajcie! przyjeżdżajcie i zabierajcie się do szycia!
– A może i pani hrabina przyjechać i szyć, szyć, szyć z nami zechce?
– Naturalnie! – odpowiedziała – z chęcią wielką, z radością!
– I śliczną Inkę, pani Teresy ubogiej, ale tak zacnej córkę, zaprosić trzeba?
– A jakże! naturalnie! czemuż by nie!
Do okrągłej dziesiątki jednej zabrakło, ale ośm przyjechało, a że do mnie przyjechały, więc byłam dziewiątą.
Przyjechały do mnie, bo ja wówczas – oho! – miałam skarb! Skarb ten miałam różany i złoty, który nazywa się miłość ludzka.
Nie wiem za co. Może za młodość, może za wielką żywość, może za to, że serce nosiłam na dłoni, takie gorące, że strumienie cieplika dokoła rozlewało – i od tęcz, które w nim grały, roziskrzone. A może to i nie był skarb rzeczywisty, ale tylko w jego rzeczywistość wiara? Już teraz i nie zdołam w tej mojej pierwszej, bujnej młodości rozróżnić, co było prawdą, a co tylko wiarą, jeszcze przez żadne zmienne albo zimne usta nie zdmuchniętą.
Dość że wówczas, kiedy zaśmiałam się, wszyscy się śmiali, kiedy zapłakałam, wszyscy przybiegali pytać: "Czego? czego?", kiedy oddalałam się, wszyscy wołali: "Nie odchodź", a kiedy zawołałam: "Przybywajcie!"- wszyscy przylatywali.
Przez całe przedpołudnie – powóz za powozem, powozik za powozikiem – przed ganek domu zajeżdżają.
Oktunia, zgrabna, jak ulana, w amazonce i kapelusiku z piórkiem, jak z angielskiego sztychu zdjęta, konno przyjechała.
Pani hrabina, piękna, silna brunetka, jedną historię tragiczną za sobą, a drugą przed sobą mająca, dziś wyskoczyła z karety śmiejąc się i czarne błyski dżetów, które suknię jej okrywały, na wszystkie strony rozsiewając. Inkę matka przysłała wózkiem jednokonnym, przez chłopa w baraniej czapie powożonym.
Niewiele przed południem wszystkie byłyśmy już zgromadzone w różowym pokoju.
Salonik nieduży, do większego przylegający, i taki różowy jak młodość moja. Na różowość młodości mojej poczynały wypływać nieśmiało jeszcze pełzające lub szybko przelatujące chmurki,ale w pokoju firanki u drzwi i okien, obicie na sprzętach, arabeski na ścianach – różowe. Tylko przez dwa okna zza festonów firanek szare niebo marcowe i szara mgiełka marcowego deszczyku zaglądały, sprzeczając się z kwiatami. Bo tu i owdzie, na gzemsie kominka, na etażerkach, stołach, pomiędzy białymi kolumienkami, zdobiącymi biurko staroświeckie, w wazonach i wazonikach – rośliny kwitnące. Oprócz kwiatów na gzemsie kominka jest jeszcze kot czarny, który u ram wielkiego, męskiego portretu w kłąb zwinięty śpi, aż chrapie. Przez okna w szarej mgiełce widać drzewa, drzewa, drzewa, a ponieważ bezlistne są jeszcze, więc śród nich ciemne od wilgoci szlaki alei, alei, alei…