- W empik go
Bóg zasnął - ebook
Bóg zasnął - ebook
Tajemniczy depozyt zakopany w pałacowym parku, rynek dzieł sztuki, a obok tego zwykłe i szczególne zarazem losy Wandy, Marii i Marty – kobiet, które dokonywały dramatycznych wyborów, dojrzewały, zaczynały rozumieć siebie i innych, a nade wszystko musiały być dzielne.
Czy ludzki los zależy wyłącznie od woli, pragnień i dążeń? A może człowiek nie ma wpływu na swoje życie i jest skazany na wszystko, co niosą wichry historii? Bohaterowie powieści żyją w trudnych czasach. Dokonują też trudnych wyborów... Oto mroczna kontynuacja losów postaci z „Gdańskiego depozytu”.
Olga Podolska-Schmandt – absolwentka filologii polskiej i historii na Uniwersytecie Gdańskim. Jest autorką „Kalendarium życia kulturalnego i literackiego Wejherowa w dwudziestoleciu międzywojennym”.
Piotr Schmandt – ukończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim, teologię na ATK, muzeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor „Konchy i perły” oraz powieści kryminalnych: „Pruska zagadka”, „Fotografia”, „Gdański depozyt” i opowiadania „Cztery ściany Agnieszki” zmieszczonego w zbiorze „Mogliby w końcu kogoś zabić”.
Lubią podróże samochodowe, książki o tematyce historycznej i obyczajowej, kryminały i biografie, dobrą kuchnię i z przyjaciółmi nocne Polaków rozmowy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-39-3 |
Rozmiar pliku: | 664 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr, dotkliwe podmuchy przeszywające osłabione ciało. Gałązki krzewów, czarne i powykrzywiane jak szpony upiora, wyciągały się uparcie i łakomie w stronę Wandy, jakby chciały ją pochwycić, jakby były wściekłe, że mimo wszystko przeżyła i że wola życia wzrasta w niej z każdą chwilą, na przekór wyczerpaniu i całemu światu, który ładnych parę lat wcześniej zwariował.
Rozglądała się trwożnie, słysząc echo swoich kroków. Byle prędzej, jeszcze trochę, a znajdzie się w bezpiecznym miejscu, wśród życzliwych ludzi, nawet jeśli jest to tylko jej pobożne życzenie i tylko ona tak uważa. Znała ich sprzed wojny. Wtedy wszystko wydawało się inne, łatwiejsze, wtedy ludzie wierzyli, że wystarczy być dobrym Polakiem. Kochać tę powstałą Ojczyznę, Boga i należeć do chóru kościelnego lub „Sokoła”, a Bóg będzie błogosławił i wszystko ułoży się pomyślnie. Teraz, wiedziona strachem, miała inny ogląd rzeczywistości. Ceną egzystencji, jej kwintesencją, było przeżyć. Jeszcze kilkanaście kroków, oby kilkanaście. Lepiej tak myśleć, to daje siłę, iść dalej, przed siebie, do celu. Tam na nią czekają, tam jest życie, uda się, na pewno. Pośród wszystkich czarnych myśli wyrastała, hodowana wyobraźnią, ta jedna, najmocniejsza — będzie żyła!
Nie chciała myśleć o barakach obozowych, o tych ludziach, Bogu ducha winnych, spędzonych do tego miejsca często tylko dlatego, że mówili po niemiecku lub kaszubsku. Mówili językiem znienawidzonego okupanta, ale jak mieli mówić, kiedy w tym mieście się urodzili, mieszkali tu od zawsze, tu mieszkali ich dziadkowie, rodzice i oni sami, dopóki nie przyszła Polska, dopóki na wejherowskim rynku nie stanęło wojsko Hallera. I wtedy nagle okazało się, że mowa, ich ojczysta, domowa, nie jest mile widziana, że od teraz trzeba w urzędach mówić po polsku. Niektórzy uczyli się tej mowy, nowych zwyczajów, ale jakże to trudne, jak ciężko było odnaleźć się w tej rodzącej się rzeczywistości. Inni wyjechali do niemieckiej ojczyzny, wyjechali, bo musieli, nie mieli pracy, perspektyw, inni zostali, choć różnie ich traktowano i postrzegano. Po 1939 roku znowu nastał czas, kiedy wróciła bliska mowa, ale relacje międzyludzkie stały się inne: kto wróg, a kto przyjaciel? Ile ludzkich losów Wanda poznała, ile się nasłuchała o tragediach, okrucieństwie, a często przypadkowości zdarzeń, których czynnikiem sprawczym byli inni ludzie, uważani za bliźnich. A może nie tylko ludzie? Bała się nazwać nawet w myślach to, co ją od dawna męczyło. Gdzie w tym wszystkim jest Bóg?!
Syn matkę z domu wyrzucał, bo nie wierzyła w Hitlera, sąsiedzi denuncjowali sąsiadów, z którymi wcześniej wakacje i święta spędzali; dominacja wyższej rasy, panowanie hakenkreuza były wyznacznikiem życia codziennego. Aż nastał koniec tego świata, przez miasto przeszła apokalipsa i tym bardziej nie wiadomo było, kto wróg, a kto przyjaciel.
Ją wtedy, gdy przyjechała na umówione spotkanie, zatrzymał sowiecki żołnierz. Szła ulicą Hallera. Długo mierzył wzrokiem smukłą, skromnie, choć szykownie ubraną postać, żądając dokumentów.
— Ty kto? Dawaj papiery. Hm, Wanda Szulc. Eto giermanska familia.
Na nic zdały się protesty, zapewnienia, że jest Polką, że przed wojną pracowała w Gdańsku dla polskiego rządu. Pod lufą karabinu zaprowadził ją do obozu dla Niemców. O tym, co tam przeżyła, chciałaby nie myśleć, zapomnieć.
Znowu potknęła się o grudę zmarzniętej ziemi, twardej jak kamień, wykręciła nogę w kostce. Zabolało, jednak śpiesznie szła dalej, nie zważając na ból. Prędzej, prędzej, byle uciec, byle się schronić i zaspokoić dojmujący głód, od którego bolały wnętrzności.
* * *
Za oknem hulał wiatr. Nieszczelne okno przepuszczało lodowate jęzory powietrza. Szare niebo, któryś dzień z rzędu. Długa, mroźna zima nie chciała odejść.
Maria podeszła do westfalki, zdjęła garnuszek z ognia i postawiła na stole. Czas na śniadanie, pomyślała. Śniadanie — to nie najlepsze określenie dla owsianki na wodzie. Dobre i to, przecież jest wojna. Front przechodzi. Przed tym okropnym czasem, zanim się tu znalazła, jadała wykwintne posiłki w eleganckich restauracjach. Stać ją było na to. Na wiele było ją stać. Znała nie byle jakich ludzi, brylowała w świetnych towarzystwach. Była kimś, coś znaczyła, a może to było złudzenie? Pieniądze zdobyte dzięki zawartości skrzyń z wejherowskiego pałacu dawały jej tę pozycję w towarzystwie, dawały poczucie niezależności i władzy. Uroda też niczego sobie, zawsze podobała się mężczyznom. Stroje i pewność siebie dopełniały reszty.
Jakież to wszystko ulotne, niestałe, niepewne, myślała. Dobrze, że żyje, może to właśnie jest najcenniejsze. Zawsze można zacząć od początku. Przecież jeszcze trochę precjozów zostało. Po to przyjechała do tego miasta. Tylko jak się do tego dostać? Wszędzie pełno zbirów, co to ich tylko gorzałka interesuje, zegarki i inne błyskotki. Papiery ma dobre, trzeba wykopać resztę skarbu, można by przekupić kogo trzeba. Każdą władzę można przekupić, tylko trzeba mieć czym. Ona wie o tym dobrze.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Najpierw ciche, niepewne. Potem głośniejsze, niecierpliwe, jakby ten, kto chciał wejść, bał się, że nie zdąży albo nie zostanie usłyszany.
Ostrożnie podeszła do drzwi.
— Kto tam? — zapytała drżącym głosem.
— To ja, Wanda, otwórz — cicho poprosił głos za drzwiami.
Wanda? Dlaczego przychodzi dopiero teraz? Przecież umówiły się już dawno, miała się pojawić miesiąc temu.
Czujnie, niepewnie uchyliła drzwi. Wanda! Boże, jak ona wygląda! Szerzej rozwarła drzwi, żeby wpuścić do środka tę zjawę przypominającą człowieka.
Wanda weszła do kuchni. Skulona, w drelichowej kurtce i drewniakach na bosych nogach, wychudzona, wyglądała żałośnie. Opadła na najbliższe krzesło. Jej wzrok padł na parujący garnuszek. Wyciągnęła łapczywie rękę. Jadła, siorbiąc i nie zważając, że owsianka parzy jej usta.
— Jak ty wyglądasz? Miałyśmy się spotkać miesiąc temu. Gdzie byłaś do tej pory? — Maria zasypywała nieszczęśnicę lawiną pytań.
Wanda jadła zachłannie, nie zważając na pytania Marii. Wyskrobała garnuszek do dna, po czym opadła na oparcie krzesła i przymknęła oczy.
— Potem… potem ci wszystko opowiem. Wróciłam z piekła. Muszę się położyć.
Maria pomogła jej wstać, podprowadziła do leżanki. Wanda ciężko opadła na posłanie, zrzuciła chodaki i położyła się na kapie, która zaścielała łóżko. Maria przykryła ją kocem. Usiadła przy stole i oparła głowę na rękach.
Gonitwa myśli, zupełny chaos. Usiłowała sobie przypomnieć, co ją łączy z tą kobietą. Kiedy się poznały? Tak, tuż przed wojną, właściwie przypadkiem. Spotkała na ulicy tę trzpiotkę Stasię, z którą po sąsiedzku mieszkała w Gdańsku. Ta przedstawiła jej kobietę ubraną w ciemną urzędową garsonkę. Wzrok przyciągały nieco staroświeckie okulary z grubymi szkłami w rogowej oprawie, które tamta nosiła. Wiedziała, że obie pracują w Komisariacie Generalnym Rządu RP. Zaprosiła panie do małej przytulnej cukierni na lody, by w ten sposób uczcić nową znajomość. Nigdy nie wiadomo, co lub kto może się przydać. Znała już kilka osób tam pracujących, ale nie zawadzi mieć szersze znajomości.
Niedługo po tym spotkaniu doszły ją słuchy, że Wanda pracuje nie tylko dla polskiego rządu. Zwietrzyła sojuszniczkę. Odnalazła ją niemal pod koniec wojny i postanowiła wtajemniczyć w swój plan. Umówiły się w Wejherowie.
* * *
Obudził się z gigantycznym kacem. W głowie maszerowały mu armie sojusznicze czy wrogie, wszystko jedno, dokuczliwe, to pewne. Łomot ich kroków nie pozwalał na jakikolwiek ruch głową. Nie potrafił sobie przypomnieć, co wydarzyło się wczoraj. Pił z jakimiś żołnierzami, wznosił toasty za przyjaźń, za zwycięstwo, tylko czyje? Skąd wziął się w tym mieście? Co go tu sprowadziło? Z wolna obrazy się krystalizowały. Przypomniał sobie posłańca od Marii Walter. Ma zadanie. To samo, co przed wojną. Nie ma już majora Szalewskiego, był jak ojciec, dla niego mógł wiele poświęcić. Teraz ta kobieta. Obiecuje majątek, ale czy można jej ufać? Świat się zmienił, nic nie jest już jak dawniej. Ale co ma do stracenia? Byle tylko te armie przestały tupać w jego głowie.
Z ogromnym wysiłkiem podniósł się z posłania. Wszystko wokół wirowało. Co to za nora? Prycza i gołe ściany. Wstał i niepewnym krokiem podążył w stronę drzwi. Otworzył je i zastygł w osłupieniu. Za drzwiami siedział żołnierz, coś pisał, po placu biegali inni, w takich samych mundurach. Żołnierz spojrzał na Wicusia i uśmiech rozjaśnił jego pobrużdżoną twarz.
— Eee, wsio w pariadkie? — zapytał.
Wicuś uśmiechnął się niepewnie, pokiwał głową. Nie pamiętał, jak się tu znalazł, ale instynkt podpowiadał mu, że ma potakiwać, to nie zaszkodzi.
Cofnął się w głąb pomieszczenia. Spojrzał na siebie. Miał taką samą bluzę co ludzie na zewnątrz. Mimo zatrucia alkoholem przypomniał sobie: jest jednym z nich! W głowie pojawiały się obrazy, jak na fotografii. Za litr samogonu dostał przydział do tego oddziału, o którym wiedział, że będzie wyzwalał miasto. Musiał się tu znaleźć, miał coś do zrobienia. Nie byle co. Już przed wojną zadanie było trudne. Jednak major Szalewski jemu powierzył wydobycie pałacowego skarbu, miał do niego zaufanie. Teraz ta Walter. Już raz ich oszukała. Pewnie nie ma wyjścia, skoro zwróciła się z tym do niego. Ona też wie, gdzie znajdują się skrzynie ze skarbem. Chyba że je wykopali jeszcze zanim się wojna zaczęła. Hrabia Keyserlingk albo jego ludzie. Tylko jak ma się teraz z tą Walter skontaktować? Pomyśli o tym później. Niech tylko ustanie łomot w głowie.
* * *
Wanda obudziła się po wielu godzinach snu, męczącego, wypełnionego koszmarnymi obrazami. Sen nie przyniósł ukojenia, już na jawie wiedziała, że te obozowe baraki, ludzie głodujący, wycieńczeni, zmuszani do nieludzkiej pracy, żołnierze o mongolskich twarzach z karabinami i wszystko, o czym śniła, to nie senne majaki. To zdarzyło się naprawdę.
Wstała, przemyła twarz lodowatą wodą nad żeliwnym owalnym zlewem i usiadła przy stole. Maria stała przy westfalce. Mieszała w emaliowanym garnuszku jakąś strawę. Zapach, który Wanda poczuła, przypomniał jej owsiankę, którą jadła przed snem. Poczuła głód.
— Obudziłaś się wreszcie — obojętnie stwierdziła Maria. Przelała strawę do talerzy i postawiła na stole. — Nic lepszego nie udało mi się zdobyć. Kończą się środki.
Wanda łapczywie połykała gęstą maź. Gdybyż Maria wiedziała, czym dla niej był ten ciepły posiłek… Zastanawiała się, jak jej opowiedzieć o tym, co przeżyła. Czy to w ogóle można opowiedzieć? Strach, który towarzyszył każdej minucie, spanie na pryczy w zimnym obozowym baraku, codzienny wymarsz do miasta pod eskortą uzbrojonych sowieckich żołnierzy, nieustanny głód, bo wywaru ze zgniłej brukwi nie można nazwać posiłkiem.
Najgorsza była praca przy sprzątaniu pałacu. Nadal widzi te zakrwawione ściany, odchody i wymiociny, szczątki ludzkie, pewnie po egzekucji. Potem powrót do obozu pod milicyjną eskortą. Szli, pilnowani jak przestępcy. A tam znowu głód i chłód.
W obozie były też dzieci. Głodne, zawszawione, niektóre chore na tyfus. Pozostawały same na wiele godzin, kiedy dorosłych co dzień wyprowadzano do pracy. Matki przed wymarszem do miasta obmywały je z nocnych torsji i biegunek. Nieoceniony doktor Janowitz robił, co mógł w tych warunkach, choć sam był więźniem. Wejherowianie, których było tam wielu, mówili, że w czasie okupacji leczył wszystkich, i Niemców, i Polaków. Dobry był ten doktor, od biednych nie brał pieniędzy i nie pytał o narodowość. Ilu ludziom życie uratował, wspominali. I na co się to zdało, myśli z goryczą Wanda. Humanitarna postawa i wierność przysiędze Hipokratesa nie zostały nagrodzone. Teraz jak inni, winni czy niewinni, dzielił los tych, których uznano za wrogów, bo mówili po niemiecku i takiej byli narodowości. Wielu, jak ona, trafiło tam z ulicy, ponieważ mieli niedobre papiery albo nie byli dość przebiegli, żeby ulokować się w nowej, dopiero kształtowanej rzeczywistości.
Maria niespokojnie patrzyła na Wandę. Zastanawiała się, czy zagadnąć o niedawne wydarzenia. Po łapczywie spożywanym przez wygłodzoną kobietę skromnym posiłku i wychudzonej, mizernej twarzy domyślała się, że Wanda przeżyła gehennę. Może sama zechce jej opowiedzieć? Trzeba czasu, nie będzie pytać, postanowiła.
* * *
Wicuś wyszedł na dziedziniec. Sołdat, który siedział za drzwiami, z szerokim uśmiechem przypomniał mu o wczorajszej popijawie.
— Ty maładiec, u tiebia gaława kak tank! — patrzył z podziwem.
Moja głowa jak czołg? Gówno o mnie wiesz — pomyślał. Podszedł do cysterny i chciwie napił się wody.
Przyszło mu do głowy, że czas się rozejrzeć, czas działać. Pójdzie do oficera, poprosi o przydział do patrolu, żeby wyruszyć w miasto.
Sierżant nie widział problemu. Machnął tylko ręką, z czego Wicuś wywnioskował, że może przemieszczać się swobodnie, rygory i obostrzenia nie obowiązują. Tym lepiej, pomyślał, sytuacja nie jest najgorsza.
Zjadł pajdę chleba posmarowaną smalcem, popił wodą, zarzucił pepeszę przez ramię i wyruszył.
Szedł dziarskim krokiem, bacznie rozglądając się dookoła. Część domów ocalała, po niektórych dymiły jeszcze zgliszcza. Nie miał planu, na razie szedł przed siebie, licząc na łut szczęścia. Usiłował przypomnieć sobie to miasto sprzed wojny. Wtedy też nie przyglądał się bacznie, nie przyjechał przecież na wycieczkę krajoznawczą, jednak widok, który mu teraz towarzyszył, w niczym nie przypominał tego sprzed lat. Wokół tlące się jeszcze gdzieniegdzie ruiny domów, więcej wojska niż ludności cywilnej, krajobraz po bitwie. Nie wiedział, w której części miasta się znajduje.
Spytał napotkanego mężczyznę, jak dojść do pałacu. Okazało się, że to niedaleko. Widok, który mu się ukazał, również i tu nie przypominał tego sprzed lat. Co prawda wtedy było ciemno, jednak drzewostan, pałac i wszystko wokół tchnęło spokojem. Teraz panował tu chaos. Przed pałacem stały ciężarówki, wokół biegali żołnierze, część drzew leżała nieopodal budynku.
— Trudno będzie — mruknął zrezygnowany.
Taki tu ruch! Jego wzrok padł na kobietę, która stała opodal i jak on lustrowała to, co działo się przed gmachem. Wydała mu się znajoma. Wzrost, sylwetka, włosy. Kobieta nagle spojrzała w jego stronę. Czy to możliwe? Ależ tak! Ona też go rozpoznała, na moment znieruchomiała, zaraz jednak szybkim krokiem zaczęła iść w jego stronę.
* * *
Noc była czarna, choć oko wykol. Taka sama, jak przed laty. Trójka cieni, przypominających ludzi, skradała się po omacku. Weszli do parku od strony ulicy św. Jacka. Osłabiona Wanda nieustannie potykała się o wystające konary. Truchlała, słysząc każdy szmer. Jej towarzysze mniej strachliwie pokonywali tę nieznaną, nieprzychylną przestrzeń. Byli bardziej zdeterminowani. W świetle księżyca, w oddali, widać było ciemny zarys pałacu, który z każdym ich krokiem oddalał się coraz bardziej. Wicuś pewny swego, parł do przodu. Był tu przecież kilka dni wcześniej. Rekonesans uwieńczony sukcesem. Pamiętał to miejsce, do którego dziś podążali, tylko czy pod ziemią czeka na nich to, co zostało zakopane przed wojną?
Tego nie wiedział. W dzień nie sposób było sprawdzić, zbyt wielu czerwonoarmistów kręciło się po terenie. Pozostała noc — sojuszniczka ludzi, którzy mają coś do ukrycia. Sowieckie patrole po ciemku rzadko zapuszczały się w tę część parku, gdzie znajdowały się mogiły dawnych mieszkańców pałacu. Może się bali sołdaci, że duchy Keyserlingków okażą swą moc intruzom. Ludność cywilna również nie śmiała tu przychodzić, zwłaszcza nocą. Dość już mieli tych nowych okupantów, niby wyzwolicieli, panoszących się w każdym zakątku miasta.
Za Wicusiem podążała Maria Walter. Oaza spokoju, jak zawsze, choć tym razem nie tak elegancka jak zwykle. Minęli groby i szli alejką porośniętą szpalerem drzew. Zbliżyli się do rozległej polany. Maria zatrzymała się przy rozłożystym dębie. Odwróciła się w stronę towarzyszy.
— To tu — powiedziała szeptem.
Szpadel głucho uderzył w zmarzniętą ziemię. Mężczyzna naprężył mięśnie, z całych sił uderzył ponownie. Łopata z trudem zanurzała się w zmarzlinie. Grudki ziemi odbryzgiwały na boki, jakby wcześniej nie doceniały siły i determinacji posiadacza łopaty. Wanda ze strachem — znowu ze strachem, to uczucie towarzyszyło jej od początku wojny, paraliżowało, garbiło ciało i duszę — pomyślała, że nie zdołają pokonać tej ziemi, że siły natury okażą się niezwyciężone, przyroda nie pozwoli się zdominować. Jednak nie doceniła Wincentego. Krok po kroku, a właściwie łopata po łopacie, zbliżał się do upragnionego celu. Wątłe światło latarki, którą wreszcie odważyli się zapalić, ukazywało coraz większy kopiec ziemi, który powstawał po każdym ruchu kopiącego.
Czekały cierpliwie, z nadzieją, że mężczyzna odsłoni przed nimi skrzynie, które były przepustką do lepszego jutra, do życia w tym nowym porządku, który jaki by nie był, będzie potrzebował precjozów, złota i diamentów, bo nie ma takiego ustroju, w którym te przedmioty nie byłyby ważne. Nie ma takich przywódców czy zwykłych obywateli, dla których majątek i ziemskie dobra nie mają znaczenia.
Łopata uderzyła głucho w coś twardego. Kopica ziemi wokół dołu była już okazała. Głęboko je zakopali, pomyślała Wanda. Wicuś, choć zmęczony, podwoił wysiłek. W wątłym świetle latarki zobaczyli gładką powierzchnię drewna.
Odetchnęli z ulgą. Są! Czekały na nich. Może nie na nich, ale oni zrobią z nich użytek. Długo jeszcze w tę noc łopata uderzała w parkową zmarzniętą ziemię.
Zawartość skrzyń, które wydobyli, resztki dziedzictwa książąt Ostrogskich, w ich mniemaniu sprawiedliwie podzielili między siebie. Kolczyki, złote łańcuchy, perły i drogocenne pierścienie, nawet w mizernym świetle latarki mieniące się nie tylko blaskiem złota, ale też barwą szlachetnych kamieni, dawały nadzieję na spokojną, jeśli nie dostatnią egzystencję. Znajdą się nabywcy, amatorzy błyskotek, którzy z racji stanowiska, koneksji i wrodzonej chciwości zechcą wejść w ich posiadanie.
Puste skrzynie ponownie ukryli, a ziemię udeptali i przykryli gałęziami, które do lata i dłużej miały być sojusznikiem ich powodzenia.
* * *
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_