- promocja
Boginie - ebook
Ebook
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Boginie - ebook
Nowa powieść autora bestsellerowej „Pacjentki”, thrillera, który podbił serca milionów czytelników.
Edward Fosca jest mordercą. Mariana jest pewna. Ale Fosca jest nietykalny. Przystojny i charyzmatyczny profesor literatury greckiej na Uniwersytecie Cambridge jest uwielbiany zarówno przez pracowników, jak i studentów – szczególnie przez członkinie tajnego stowarzyszenia studentek, znanego jako The Maidens.
Gdy przyjaciółka jej siostrzenicy, Zoe, zostaje zamordowana, Mariana skupia się na tajnym stowarzyszeniu. Edward Fosca jest winny, mimo posiadania alibi. Ale dlaczego profesor miałby zabijać jedną ze swoich uczennic? Kiedy zostaje znalezione kolejne ciało, obsesja Mariany na punkcie udowodnienia winy Fosce wymyka się spod kontroli, grożąc zniszczeniem jej wiarygodności, a także najbliższych relacji. Ale Mariana jest zdeterminowana, by powstrzymać zabójcę, nawet jeśli będzie ją to kosztowało wszystko – łącznie z własnym życiem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9225-9 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Edward Fosca był zabójcą.
To fakt. Mariana wiedziała o tym nie tylko na poziomie intelektualnym. Wiedział o tym cały jej organizm. Czuła to w kościach, w krwi, w głębi każdej komórki.
Edward Fosca był winny.
Nie potrafiła jednak tego udowodnić; może nigdy jej się to nie uda. Ten człowiek, ten potwór, który zabił co najmniej dwie osoby, może pozostać na wolności.
Był taki zadowolony z siebie, taki pewny swego. „Uważa, że ujdzie mu to na sucho” – pomyślała. Jest przekonany, że wygrał.
Nie wygrał. Jeszcze nie.
Mariana postanowiła go przechytrzyć. Musiała.
Nie będzie spała przez całą noc i przypomni sobie wszystko, co się wydarzyło. Będzie siedziała w tym małym ciemnym pokoju w Cambridge i myślała tak długo, aż to rozgryzie. Wpatrywała się w czerwony pręt elektrycznego grzejnika na ścianie, rozżarzony, świecący w ciemności; zmusiła się, by wejść w swego rodzaju trans.
Cofnie się w myślach do samego początku i odtworzy wszystko. Każdy najdrobniejszy szczegół.
I złapie go.1
Kilka dni wcześniej Mariana była w swoim domu w Londynie.
Klęczała na podłodze otoczona pudłami. Po raz kolejny podjęła, bez większego zaangażowania, próbę uporządkowania rzeczy Sebastiana.
Kiepsko jej to wychodziło. Od jego śmierci upłynął rok, a większość jego dobytku walała się po domu w stertach i zapełnionych do połowy kartonach. Jakby Mariana nie mogła sprostać zadaniu.
Wciąż go kochała i na tym polegał problem. Chociaż wiedziała, że już nigdy nie zobaczy Sebastiana – bo przecież odszedł na zawsze – nadal go kochała. I nie miała pojęcia, co począć z całą tą swoją miłością. Było jej tak dużo i była taka chaotyczna: wyciekała z niej, wylewała się, wyłaziła kłębami jak wypełnienie starej lalki szmacianki rozchodzącej się w szwach.
Gdyby dało się zapakować tę miłość tak jak rzeczy Sebastiana, które próbowała umieścić w pudłach… Co za żałosny widok – życie człowieka zredukowane do zbioru niechcianych przedmiotów przeznaczonych na garażową wyprzedaż.
Mariana sięgnęła do stojącego najbliżej kartonu. Wyciągnęła parę butów.
Przyjrzała się im – stare zielone trampki, w których biegał po plaży. Wciąż wydawały się wilgotne, a do podeszew przylegały ziarenka piasku.
– Pozbądź się ich – powiedziała do siebie. – Wyrzuć je do kosza. No już.
Miała jednak świadomość, że nie da rady. Przecież to nie on, nie Sebastian (trampki nie były człowiekiem, którego kochała i będzie kochać na wieki), tylko para starych butów. Mimo to rozstanie z nimi byłoby aktem samookaleczenia; zupełnie jakby przytknęła sobie do ramienia nóż i odcięła kawałek skóry.
Mariana przycisnęła buty do piersi. Tuliła je mocno, jakby były dzieckiem. I rozpłakała się.
Jak się znalazła w takim położeniu?
W ciągu zaledwie roku, który niegdyś upłynąłby niemal niepostrzeżenie – a teraz wlókł się za nią niczym wyludniony krajobraz spustoszony przez huragan – życie, jakie znała, uległo unicestwieniu, a ona, trzydziestosześciolatka, upiła się w niedzielny wieczór i tuliła buty zmarłego niczym świętą relikwię – którą w pewnym sensie były.
Zmarło bowiem coś pięknego, coś świętego. Pozostały tylko książki, które czytał, ubrania, które nosił, i przedmioty, których dotykał. Nadal czuła w nich jego zapach, wciąż miała jego smak na czubku języka.
Dlatego właśnie nie potrafiła wyrzucić jego rzeczy. Zachowując je, mogła podtrzymać Sebastiana przy życiu, choćby odrobinę; gdyby się ich pozbyła, straciłaby go całkowicie.
W swoim tekście Żałoba i melancholia Freud przekonywał, że po śmierci bliskiej osoby strata musi zostać psychicznie zaakceptowana, a zmarły uwolniony, w przeciwnym razie powstaje ryzyko trwania w patologicznej żałobie, którą Freud zwał melancholią. My nazywamy ją depresją. Mariana to rozumiała. Wiedziała, że powinna uwolnić Sebastiana, tyle że nie umiała, ponieważ nadal go kochała. Kochała go, mimo że odszedł na zawsze, znalazł się za zasłoną – „za tą zasłoną, za tą zasłoną” – kto to napisał? Zdaje się, że Tennyson.
Za zasłoną.
Tak się właśnie czuła. Odkąd Sebastian umarł, Mariana przestała widzieć świat w kolorach. Życie stało się stonowane i szare; dalekie, oddzielone zasłoną – woalem smutku. Pragnęła ukryć się przed światem, jego hałasem i bólem, i otoczyć się tutaj, w swoim małym żółtym domu, kokonem pracy.
I zostałaby tutaj, gdyby Zoe nie zadzwoniła do niej z Cambridge tamtego październikowego wieczoru. Telefon Zoe po czwartkowym spotkaniu grupy dał temu wszystkiemu początek.
Od tego zaczął się koszmar.2
Grupa spotykała się w czwartkowe wieczory w salonie w domu Mariany. Salon był przestronny. Przeznaczono go na cele terapeutyczne krótko po tym, jak Mariana i Sebastian przeprowadzili się do żółtego domu.
Bardzo im się ten dom spodobał. Stał u podnóża Primrose Hill w północno-zachodnim Londynie i pomalowano go na jasnożółty kolor, taki sam jak barwa pierwiosnków kwitnących wiosną na wzgórzu. Po jednej ze ścian szczytowych piął się wiciokrzew, który pokrywał ją białymi kwiatami o słodkim zapachu; latem woń zakradała się do domu przez otwarte okna, wspinała się po schodach i unosiła w korytarzach i pokojach, napełniając je słodyczą.
W tamten czwartkowy wieczór było nadzwyczaj ciepło jak na tę porę roku. Nastał już październik, ale w powietrzu nadal unosiło się babie lato, które niczym zasiedziały gość nie zważało na sugestie umierających liści, że chyba pora się zwijać. Promienie późnopopołudniowego słońca wlewały się do salonu i zatapiały go w złotym świetle zabarwionym nutą czerwieni. Przed sesją Mariana opuściła żaluzje, ale zostawiła przesuwane pionowo okna otwarte na kilka centymetrów, żeby wpuścić do środka powietrze.
Potem ustawiła krzesła w kręgu.
Dziewięć krzeseł. Po jednym dla każdego członka grupy i jedno dla siebie. Teoretycznie krzesła miały być takie same – życie jednak zweryfikowało tę ideę. Choć miała jak najlepsze intencje, zdołała zgromadzić z biegiem lat różne krzesła z rozmaitych materiałów, o różnych kształtach i rozmiarach. Jej swobodne podejście do krzeseł mogło odzwierciedlać styl prowadzenia terapii. Mariana działała nieformalnie, wręcz niekonwencjonalnie.
Terapia, zwłaszcza terapia grupowa, była w jej przypadku ironicznym wyborem zawodu. Zawsze, nawet w dzieciństwie, miała do grup stosunek ambiwalentny, a nawet traktowała je podejrzliwie.
Dorastała w Grecji, na obrzeżach Aten. Mieszkała z rodziną w dużym, rozpadającym się starym domu na szczycie wzgórza otulonego czarno-zielonym całunem drzew oliwnych. Jako mała dziewczynka siadała na zardzewiałej huśtawce w ogrodzie i przyglądała się starożytnemu miastu poniżej, ciągnącemu się aż do kolumn Partenonu na szczycie innego wzgórza w oddali. Miasto wydawało się takie ogromne, bezkresne, a ona czuła się taka mała i nieistotna. Patrzyła na nie z zabobonnymi, złymi przeczuciami.
Wypady po zakupy w towarzystwie gosposi na zatłoczony i gwarny targ w centrum Aten zawsze budziły w niej niepokój. Kiedy wracała do domu bez szwanku, czuła ulgę i lekkie zaskoczenie. Gdy dorastała, duże skupiska ludzi nadal ją onieśmielały. W szkole trzymała się na uboczu; wydawało się jej, że nie pasuje do dzieciaków z klasy. Trudno było wyzbyć się tego poczucia niedopasowania. Po wielu latach, w czasie terapii, zrozumiała, że szkolne podwórko było po prostu makrokosmosem rodziny, co znaczyło, że jej skrępowanie mniej wiązało się z tym, co tu i teraz – szkolnym podwórkiem, targiem w Atenach czy jakąkolwiek inną grupą, w jakiej mogłaby się znaleźć – a bardziej z rodziną, w której się wychowywała, oraz z samotnie stojącym domem.
W ich domu zawsze było zimno, nawet w słonecznej Grecji. I pusto – brakowało w nim ciepła fizycznego i emocjonalnego. W dużej mierze odpowiadał za to ojciec, który, chociaż imponujący pod wieloma względami – przystojny, wpływowy i bystry – miał trudny charakter. Mariana podejrzewała, że został nieodwracalnie skrzywdzony w dzieciństwie. Nie poznała jego rodziców, on zaś rzadko o nich wspominał. Jego ojciec był marynarzem, a o matce najlepiej było mówić jak najmniej. Powiedział Marianie, że pracowała w porcie, a wstyd malujący się przy tym na jego twarzy mógł sugerować, że była prostytutką.
Ojciec Mariany dorastał w slumsach Aten i w porcie w Pireusie. Jako młody chłopak zaczął pracować na statkach i szybko zaangażował się w handel i import kawy oraz pszenicy, a także – jak domyślała się Mariana – bardziej podejrzanych towarów. Przed dwudziestym piątym rokiem życia kupił statek i zaczął budować własną flotę handlową. Dzięki bezwzględności połączonej z ciężką pracą stworzył małe imperium.
Marianie kojarzył się trochę z królem – albo dyktatorem. Z czasem odkryła, że był nadzwyczaj zamożnym człowiekiem, czego nie można było się domyślić z ich surowego, spartańskiego wręcz stylu życia. Może matka, łagodna, delikatna Angielka, mogłaby przydać mu łagodności. Gdyby żyła. Zginęła jednak tragicznie krótko po urodzeniu Mariany.
Mariana dorastała z silnym poczuciem tej straty. Jako terapeutka wiedziała teraz, że pierwsze poczucie własnego ja dziecka ma źródło w spojrzeniu rodziców. Po przyjściu na świat jesteśmy obserwowani – mimika rodziców, to, co widzimy w ich oczach, determinuje nasze patrzenie na siebie. Mariana straciła spojrzenie matki… i ojca, bowiem, no cóż, prawie nigdy nie patrzył na nią wprost; kiedy się do niej zwracał, zerkał zwykle za jej ramię. Mariana bezustannie zmieniała pozycję, przesuwała się, usiłowała ustawić na linii jego wzroku w nadziei, że ojciec ją dostrzeże, ale zawsze trafiała na peryferie jego pola widzenia.
W rzadkich przypadkach, kiedy udawało się jej zajrzeć w jego oczy, odkrywała w nich ogromną pogardę, palące rozczarowanie. Jego oczy mówiły jej prawdę. Nie była dość dobra. Bez względu na to, jak bardzo się starała, zawsze odczuwała niedostatek; zdawała się go irytować tym, że robiła lub mówiła niewłaściwe rzeczy, że w ogóle istniała. Wiecznie się z nią nie zgadzał, jakby był Petruchiem, a ona Kasią – kiedy mówiła, że coś jest zimne, on twierdził, że jest gorące, jeśli mówiła, że jest słonecznie, on upierał się, że pada. Mariana jednak kochała go, pomimo jego krytycyzmu i przekory. Miała tylko jego i pragnęła być godna jego miłości.
W dzieciństwie miłości zaznała niewiele. Miała siostrę, lecz nie były zbyt zżyte. Starsza o siedem lat Elisa nie przejawiała zainteresowania młodszą siostrą. Mariana spędzała więc długie letnie miesiące sama, bawiąc się w ogrodzie pod surowym spojrzeniem gosposi. Nic dziwnego, że wyrosła na odludka i czuła skrępowanie w obecności ludzi.
Ironia tego, że została terapeutką grupową, nie umknęła Marianie. Paradoksalnie, ambiwalencja, którą odczuwała wobec innych, służyła jej w pracy. Podczas terapii to grupa, a nie jednostka, jest przedmiotem uwagi i aby być dobrym terapeutą grupowym, trzeba być, do pewnego stopnia, niewidzialnym. Mariana świetnie to potrafiła. Podczas sesji zawsze trzymała się jak najbardziej z boku. Interweniowała tylko w przypadku przerwania komunikacji albo wtedy, gdy mogła wspomóc interpretację, bądź kiedy coś szło źle.
Owego czwartku kość niezgody pojawiła się niemal natychmiast. Konieczna okazała się interwencja. Problemem, jak zawsze, był Henry.
Edward Fosca był zabójcą.
To fakt. Mariana wiedziała o tym nie tylko na poziomie intelektualnym. Wiedział o tym cały jej organizm. Czuła to w kościach, w krwi, w głębi każdej komórki.
Edward Fosca był winny.
Nie potrafiła jednak tego udowodnić; może nigdy jej się to nie uda. Ten człowiek, ten potwór, który zabił co najmniej dwie osoby, może pozostać na wolności.
Był taki zadowolony z siebie, taki pewny swego. „Uważa, że ujdzie mu to na sucho” – pomyślała. Jest przekonany, że wygrał.
Nie wygrał. Jeszcze nie.
Mariana postanowiła go przechytrzyć. Musiała.
Nie będzie spała przez całą noc i przypomni sobie wszystko, co się wydarzyło. Będzie siedziała w tym małym ciemnym pokoju w Cambridge i myślała tak długo, aż to rozgryzie. Wpatrywała się w czerwony pręt elektrycznego grzejnika na ścianie, rozżarzony, świecący w ciemności; zmusiła się, by wejść w swego rodzaju trans.
Cofnie się w myślach do samego początku i odtworzy wszystko. Każdy najdrobniejszy szczegół.
I złapie go.1
Kilka dni wcześniej Mariana była w swoim domu w Londynie.
Klęczała na podłodze otoczona pudłami. Po raz kolejny podjęła, bez większego zaangażowania, próbę uporządkowania rzeczy Sebastiana.
Kiepsko jej to wychodziło. Od jego śmierci upłynął rok, a większość jego dobytku walała się po domu w stertach i zapełnionych do połowy kartonach. Jakby Mariana nie mogła sprostać zadaniu.
Wciąż go kochała i na tym polegał problem. Chociaż wiedziała, że już nigdy nie zobaczy Sebastiana – bo przecież odszedł na zawsze – nadal go kochała. I nie miała pojęcia, co począć z całą tą swoją miłością. Było jej tak dużo i była taka chaotyczna: wyciekała z niej, wylewała się, wyłaziła kłębami jak wypełnienie starej lalki szmacianki rozchodzącej się w szwach.
Gdyby dało się zapakować tę miłość tak jak rzeczy Sebastiana, które próbowała umieścić w pudłach… Co za żałosny widok – życie człowieka zredukowane do zbioru niechcianych przedmiotów przeznaczonych na garażową wyprzedaż.
Mariana sięgnęła do stojącego najbliżej kartonu. Wyciągnęła parę butów.
Przyjrzała się im – stare zielone trampki, w których biegał po plaży. Wciąż wydawały się wilgotne, a do podeszew przylegały ziarenka piasku.
– Pozbądź się ich – powiedziała do siebie. – Wyrzuć je do kosza. No już.
Miała jednak świadomość, że nie da rady. Przecież to nie on, nie Sebastian (trampki nie były człowiekiem, którego kochała i będzie kochać na wieki), tylko para starych butów. Mimo to rozstanie z nimi byłoby aktem samookaleczenia; zupełnie jakby przytknęła sobie do ramienia nóż i odcięła kawałek skóry.
Mariana przycisnęła buty do piersi. Tuliła je mocno, jakby były dzieckiem. I rozpłakała się.
Jak się znalazła w takim położeniu?
W ciągu zaledwie roku, który niegdyś upłynąłby niemal niepostrzeżenie – a teraz wlókł się za nią niczym wyludniony krajobraz spustoszony przez huragan – życie, jakie znała, uległo unicestwieniu, a ona, trzydziestosześciolatka, upiła się w niedzielny wieczór i tuliła buty zmarłego niczym świętą relikwię – którą w pewnym sensie były.
Zmarło bowiem coś pięknego, coś świętego. Pozostały tylko książki, które czytał, ubrania, które nosił, i przedmioty, których dotykał. Nadal czuła w nich jego zapach, wciąż miała jego smak na czubku języka.
Dlatego właśnie nie potrafiła wyrzucić jego rzeczy. Zachowując je, mogła podtrzymać Sebastiana przy życiu, choćby odrobinę; gdyby się ich pozbyła, straciłaby go całkowicie.
W swoim tekście Żałoba i melancholia Freud przekonywał, że po śmierci bliskiej osoby strata musi zostać psychicznie zaakceptowana, a zmarły uwolniony, w przeciwnym razie powstaje ryzyko trwania w patologicznej żałobie, którą Freud zwał melancholią. My nazywamy ją depresją. Mariana to rozumiała. Wiedziała, że powinna uwolnić Sebastiana, tyle że nie umiała, ponieważ nadal go kochała. Kochała go, mimo że odszedł na zawsze, znalazł się za zasłoną – „za tą zasłoną, za tą zasłoną” – kto to napisał? Zdaje się, że Tennyson.
Za zasłoną.
Tak się właśnie czuła. Odkąd Sebastian umarł, Mariana przestała widzieć świat w kolorach. Życie stało się stonowane i szare; dalekie, oddzielone zasłoną – woalem smutku. Pragnęła ukryć się przed światem, jego hałasem i bólem, i otoczyć się tutaj, w swoim małym żółtym domu, kokonem pracy.
I zostałaby tutaj, gdyby Zoe nie zadzwoniła do niej z Cambridge tamtego październikowego wieczoru. Telefon Zoe po czwartkowym spotkaniu grupy dał temu wszystkiemu początek.
Od tego zaczął się koszmar.2
Grupa spotykała się w czwartkowe wieczory w salonie w domu Mariany. Salon był przestronny. Przeznaczono go na cele terapeutyczne krótko po tym, jak Mariana i Sebastian przeprowadzili się do żółtego domu.
Bardzo im się ten dom spodobał. Stał u podnóża Primrose Hill w północno-zachodnim Londynie i pomalowano go na jasnożółty kolor, taki sam jak barwa pierwiosnków kwitnących wiosną na wzgórzu. Po jednej ze ścian szczytowych piął się wiciokrzew, który pokrywał ją białymi kwiatami o słodkim zapachu; latem woń zakradała się do domu przez otwarte okna, wspinała się po schodach i unosiła w korytarzach i pokojach, napełniając je słodyczą.
W tamten czwartkowy wieczór było nadzwyczaj ciepło jak na tę porę roku. Nastał już październik, ale w powietrzu nadal unosiło się babie lato, które niczym zasiedziały gość nie zważało na sugestie umierających liści, że chyba pora się zwijać. Promienie późnopopołudniowego słońca wlewały się do salonu i zatapiały go w złotym świetle zabarwionym nutą czerwieni. Przed sesją Mariana opuściła żaluzje, ale zostawiła przesuwane pionowo okna otwarte na kilka centymetrów, żeby wpuścić do środka powietrze.
Potem ustawiła krzesła w kręgu.
Dziewięć krzeseł. Po jednym dla każdego członka grupy i jedno dla siebie. Teoretycznie krzesła miały być takie same – życie jednak zweryfikowało tę ideę. Choć miała jak najlepsze intencje, zdołała zgromadzić z biegiem lat różne krzesła z rozmaitych materiałów, o różnych kształtach i rozmiarach. Jej swobodne podejście do krzeseł mogło odzwierciedlać styl prowadzenia terapii. Mariana działała nieformalnie, wręcz niekonwencjonalnie.
Terapia, zwłaszcza terapia grupowa, była w jej przypadku ironicznym wyborem zawodu. Zawsze, nawet w dzieciństwie, miała do grup stosunek ambiwalentny, a nawet traktowała je podejrzliwie.
Dorastała w Grecji, na obrzeżach Aten. Mieszkała z rodziną w dużym, rozpadającym się starym domu na szczycie wzgórza otulonego czarno-zielonym całunem drzew oliwnych. Jako mała dziewczynka siadała na zardzewiałej huśtawce w ogrodzie i przyglądała się starożytnemu miastu poniżej, ciągnącemu się aż do kolumn Partenonu na szczycie innego wzgórza w oddali. Miasto wydawało się takie ogromne, bezkresne, a ona czuła się taka mała i nieistotna. Patrzyła na nie z zabobonnymi, złymi przeczuciami.
Wypady po zakupy w towarzystwie gosposi na zatłoczony i gwarny targ w centrum Aten zawsze budziły w niej niepokój. Kiedy wracała do domu bez szwanku, czuła ulgę i lekkie zaskoczenie. Gdy dorastała, duże skupiska ludzi nadal ją onieśmielały. W szkole trzymała się na uboczu; wydawało się jej, że nie pasuje do dzieciaków z klasy. Trudno było wyzbyć się tego poczucia niedopasowania. Po wielu latach, w czasie terapii, zrozumiała, że szkolne podwórko było po prostu makrokosmosem rodziny, co znaczyło, że jej skrępowanie mniej wiązało się z tym, co tu i teraz – szkolnym podwórkiem, targiem w Atenach czy jakąkolwiek inną grupą, w jakiej mogłaby się znaleźć – a bardziej z rodziną, w której się wychowywała, oraz z samotnie stojącym domem.
W ich domu zawsze było zimno, nawet w słonecznej Grecji. I pusto – brakowało w nim ciepła fizycznego i emocjonalnego. W dużej mierze odpowiadał za to ojciec, który, chociaż imponujący pod wieloma względami – przystojny, wpływowy i bystry – miał trudny charakter. Mariana podejrzewała, że został nieodwracalnie skrzywdzony w dzieciństwie. Nie poznała jego rodziców, on zaś rzadko o nich wspominał. Jego ojciec był marynarzem, a o matce najlepiej było mówić jak najmniej. Powiedział Marianie, że pracowała w porcie, a wstyd malujący się przy tym na jego twarzy mógł sugerować, że była prostytutką.
Ojciec Mariany dorastał w slumsach Aten i w porcie w Pireusie. Jako młody chłopak zaczął pracować na statkach i szybko zaangażował się w handel i import kawy oraz pszenicy, a także – jak domyślała się Mariana – bardziej podejrzanych towarów. Przed dwudziestym piątym rokiem życia kupił statek i zaczął budować własną flotę handlową. Dzięki bezwzględności połączonej z ciężką pracą stworzył małe imperium.
Marianie kojarzył się trochę z królem – albo dyktatorem. Z czasem odkryła, że był nadzwyczaj zamożnym człowiekiem, czego nie można było się domyślić z ich surowego, spartańskiego wręcz stylu życia. Może matka, łagodna, delikatna Angielka, mogłaby przydać mu łagodności. Gdyby żyła. Zginęła jednak tragicznie krótko po urodzeniu Mariany.
Mariana dorastała z silnym poczuciem tej straty. Jako terapeutka wiedziała teraz, że pierwsze poczucie własnego ja dziecka ma źródło w spojrzeniu rodziców. Po przyjściu na świat jesteśmy obserwowani – mimika rodziców, to, co widzimy w ich oczach, determinuje nasze patrzenie na siebie. Mariana straciła spojrzenie matki… i ojca, bowiem, no cóż, prawie nigdy nie patrzył na nią wprost; kiedy się do niej zwracał, zerkał zwykle za jej ramię. Mariana bezustannie zmieniała pozycję, przesuwała się, usiłowała ustawić na linii jego wzroku w nadziei, że ojciec ją dostrzeże, ale zawsze trafiała na peryferie jego pola widzenia.
W rzadkich przypadkach, kiedy udawało się jej zajrzeć w jego oczy, odkrywała w nich ogromną pogardę, palące rozczarowanie. Jego oczy mówiły jej prawdę. Nie była dość dobra. Bez względu na to, jak bardzo się starała, zawsze odczuwała niedostatek; zdawała się go irytować tym, że robiła lub mówiła niewłaściwe rzeczy, że w ogóle istniała. Wiecznie się z nią nie zgadzał, jakby był Petruchiem, a ona Kasią – kiedy mówiła, że coś jest zimne, on twierdził, że jest gorące, jeśli mówiła, że jest słonecznie, on upierał się, że pada. Mariana jednak kochała go, pomimo jego krytycyzmu i przekory. Miała tylko jego i pragnęła być godna jego miłości.
W dzieciństwie miłości zaznała niewiele. Miała siostrę, lecz nie były zbyt zżyte. Starsza o siedem lat Elisa nie przejawiała zainteresowania młodszą siostrą. Mariana spędzała więc długie letnie miesiące sama, bawiąc się w ogrodzie pod surowym spojrzeniem gosposi. Nic dziwnego, że wyrosła na odludka i czuła skrępowanie w obecności ludzi.
Ironia tego, że została terapeutką grupową, nie umknęła Marianie. Paradoksalnie, ambiwalencja, którą odczuwała wobec innych, służyła jej w pracy. Podczas terapii to grupa, a nie jednostka, jest przedmiotem uwagi i aby być dobrym terapeutą grupowym, trzeba być, do pewnego stopnia, niewidzialnym. Mariana świetnie to potrafiła. Podczas sesji zawsze trzymała się jak najbardziej z boku. Interweniowała tylko w przypadku przerwania komunikacji albo wtedy, gdy mogła wspomóc interpretację, bądź kiedy coś szło źle.
Owego czwartku kość niezgody pojawiła się niemal natychmiast. Konieczna okazała się interwencja. Problemem, jak zawsze, był Henry.
więcej..