- W empik go
Bogna Tyrmanda. Nastolatka, która rozkochała w sobie pisarza - ebook
Bogna Tyrmanda. Nastolatka, która rozkochała w sobie pisarza - ebook
Bogna z Dziennika 1954 naprawdę miała na imię Krysia.
Oto prawdziwa historia romansu Leopolda Tyrmanda z nastolatką.
Początek lat 50. XX wieku. Tyrmand liże rany – jakiś czas temu wyrzucili go z „Przekroju”, a teraz z „Tygodnika Powszechnego”. Przychodzi co dzień do stołówki Związku Literatów, by zjeść cienką zupę, jedyny ciepły posiłek bezrobotnego. Pewnego dnia dosiada się do nastoletniej Krysi.
Przypadkowe spotkanie zmienia się wkrótce w improwizowany kurs literatury, potem we wspólne odrabianie lekcji, a na koniec w romans. Dziewczyna zostaje kochanką 33-letniego pisarza.
80-letnia dziś Krystyna Okólska – pierwowzór Bogny z Dziennika 1954 – postanowiła po latach opowiedzieć swoją historię. Dzięki temu powstał nie tylko detektywistyczny reportaż o związku pisarza i młodej dziewczyny, ale także znakomity portret Warszawy pierwszego powojennego dziesięciolecia.
Czerwone skarpetki bikiniarzy, jazz słuchany potajemnie, milicja na tropie bandy braci Wałachowskich, a nad wszystkim srogi wizerunek Stalina. I miłość dwojga ludzi.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-338-4 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Ocalały cztery listy i kartka. Dwa Leopold Tyrmand napisał ołówkiem. Jako dżentelmen wiedział, że w ten sposób pisać nie wypada, ale w przypadku pierwszego z nich nie miał innego wyjścia. Leżał na kwaterze z nogą w gipsie i nie mógł sięgnąć po pióro. Zatem drugi list, również napisany ołówkiem, to już złośliwa manifestacja.
A teraz te listy leżą przede mną. Są trudne do odczytania. Litery się zatarły, grafit wyblakł. Mimo to nadal sporo mówią o autorze. Na przykład to, że w ogóle nie mają skreśleń, a długie wyrazy pisane są łącznie, jak girlandy. Wygląda na to, że Tyrmand przelewał na papier gotowe, uprzednio ułożone w głowie frazy. Nie trzeba być grafologiem, aby stwierdzić, że taki sposób pisania zdradza nie tylko umiejętność logicznego myślenia i dużą pewność siebie. To absolutne panowanie nad treścią przekazu. Czyżby?
Przeczy temu sposób stawiania kropek nad „i”. Bo kropka – według grafologów – to stempel firmowy piszącego. Tyrmand stawiał kropki wysoko i po prawej stronie, co oznacza (jednak zajrzałem do podręcznika grafologii), że choć miał bogatą wyobraźnię, aż taki pewny siebie nie był.
Ciekawą podpowiedź daje również sposób pisania dużej litery „T”. W wyrazie „Twój” Tyrmand postawił długą poziomą kreskę. To podobno dowód, że był bezczelnym uparciuchem i entuzjastą. A także optymistą z dużymi ambicjami. Czy na pewno? Jeśli chodzi o ambicje, to fakt. Nigdy ich nie krył, a nawet – jak się napił – zapewniał, że jako literat podbije kiedyś świat. A jednak grafologia uczy, że duże odstępy między wyrazami to raczej dowód jego samotności. Tak piszą ci, którzy nie lubią tłumu. A przecież wiadomo, że Tyrmand w tłumie czuł się znakomicie. Oczywiście pod pewnym warunkiem: to musiał być tłum jego wielbicieli.
Trzeci z zachowanych listów to absolutny rarytas, biały kruk kolekcji. Wystukany na maszynie, czyta się doskonale, a pieprzu całej historii dodaje fakt, że powstał na papierze firmowym. „Światowy Kongres Obrońców Pokoju we Wrocławiu 1948 roku” – czytamy w nagłówku. Kartki z kongresowej papeterii Tyrmand użył tu celowo. Chciał bowiem, żeby adresatka się nad nim zlitowała. Bo to dowód jego dzisiejszej nędzy – napisał, podkreślając pewien paradoks. Otóż od kongresu minęło sześć lat. Wtedy, w 1948 roku, Tyrmand był królem życia, na kongresie zrobił wywiad z samym Pablem Picassem. Na oczach zdumionych kolegów i bezsilnych ubeków przekomarzał się z Julianem Huxleyem. Sześć lat później był już na dnie. Nie miał ani pracy, ani czystej kartki.
Jest jeszcze krótki liścik, w zasadzie odręczna wiadomość, że właśnie nadjeżdża, i biało-czarna pocztówka. Nic innego nie ocalało, reszta korespondencji przepadła.
Zatem pocztówka. To małe dzieło sztuki. Pochodzi z Zakopanego, co widać na obrazku. Bo oto zima, Hala Gąsienicowa i grupa narciarzy. Panowie przygotowują się do zjazdu, smarują narty, sprawdzają zapięcia. Kilkadziesiąt lat temu przygotowanie do szusu to był cały ceremoniał, a nie jak teraz – rzucasz dechy na śnieg, wpinasz buty i gotowe.
Pocztówka była pierwszą z ich korespondencji. Podobnie jak listy ołówkiem zaadresował ją do Krystynki. Są tu konwencjonalne życzenia świąteczne, życzenie sukcesów w szkole i pozdrowienia dla rodziców. A potem jest dziwne zdanie. Że „narazie” w górach jest nudno i wszystko nie tak, jak powinno być.
Tyrmand i błąd ortograficzny? – zastanawiam się. „Na razie” pisze się osobno. No i nie ma daty. To też nie w jego stylu. Patrzę na adres. Przynajmniej ten się zgadza. Ulica Nowowiejska w Warszawie.
Siedzimy tu teraz z panią Krystyną. Sześćdziesiąt sześć lat później.ROZDZIAŁ 1
------------------------------------------------------------------------
BOGNA
Spróbujmy opisać Bognę. Nie będzie to łatwe, jako że Bogna to raczej zwarta całość, bez twórczych sprzeczności. To nawet, co w niej przejrzyście pospolite, śmieszne i niegodne uwagi, w sumie składa się na jakąś inność, nawet oryginalność, nawet styl, trochę zadziwiający u takiego szczyla. Bogny nie sposób omieść spojrzeniem, pominąć, nie zauważyć: jest narysowana i pokryta kolorem, wypełnia sobą chwilę lub rzeczywistość, zajmuje miejsce w przestrzeni z jakimś wizualnym hałasem.
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954^()
Zimno, mży, pada. Potem leje. I tak do kwietnia. Po kostki w błotnej brei, z lodowatą wilgocią za kołnierzem. Witamy w październikowej Warszawie. Tyrmand nienawidził tej pory roku. Łapał przeziębienia, ciekło mu z nosa, no i ta hipochondria. Każde kichnięcie upewniało go, że dopada go grypa.
„Kiedy deszcz ze śniegiem, siąpiąc za kołnierze, zawisa nad Warszawą, gdy ulice pokrywają się gęstą mazią błota, klejącego się w każdej szczelinie murów, trotuarów, jezdni – Warszawa staje się uciążliwa i przygnębiająca. Błoto, błoto, błoto, buropiaskowa papka...” – pisał w jednym ze swoich słynnych felietonów o stolicy i nie była to oda do radości.
Teraz też nie jest lepiej. Tyle że dochodzi jeszcze hałas. Mieszkanie Krystyny znajduje się na parterze, żeby porozmawiać w spokoju, będziemy musieli zamknąć uchylone okno. Odprowadzam wzrokiem jazgoczący tramwaj i nagle pojawia się czarna plama. To kot. Jest chyba tak samo zaskoczony mną, co ja nim. Wszedł przez okno, siadł na parapecie i przygląda mi się badawczo.
Odkładam na stół kartkę z Zakopanego.
– To Beret – Krystyna przedstawia domownika. – Mieszkamy razem od czterech lat. Początki były trudne, ale gdy tylko ustaliliśmy, że nie będziemy sobie wchodzić w drogę, doszło do ugody.
Czyli najpierw zgody nie było. Nie polubili się. Pewnie kocur był wrednym sierściuchem, sikał do butów, rwał narzuty. O, nawet teraz wbił pazury w kapę i szarpie. Niektóre koty takie są. A może to nie on? Może to ona – kłębek nerwów i sprzeczności – wyżywała się na biednym stworzeniu? Nie wiem.
Pocztówka z Zakopanego była pierwszą z ich korespondencji. Podobnie jak listy ołówkiem zaadresował ją do Krystynki. Są tu konwencjonalne życzenia świąteczne, życzenie sukcesu w szkole i pozdrowienia dla rodziców. A potem jest dziwne zdanie. Że „narazie” w górach jest nudno i wszystko nie tak, jak powinno być.
Tyrmand wyglądał jakoś inaczej niż cała reszta. Był z innej bajki. Jakby go kto wyciął nożyczkami z innego folderu. Inaczej się ubierał, inaczej uśmiechał, miał w sobie luz i pewność siebie.
Jestem trochę zdenerwowany. Nie, nie kota się boję (ten właśnie bezszelestnie zsuwa się na podłogę). Pani Krystyna zadzwoniła do mnie tydzień temu, telefon poprzedzony był jeszcze inną, wyjaśniającą i instruującą rozmową, i oto siedzimy u niej w salonie, a Beret wącha mi nogawki spodni. Przez chwilę chodzi po pokoju, godnie, wyprężony. Jeszcze raz ociera się o moją nogę, po czym znika w kuchni.
– Z jakichś powodów zostawiłam sobie te cztery, pięć listów. Są charakterystyczne. Jest w nich wszystko, co trzeba. Cały nasz stosunek do siebie...
Boję się, bo przez telefon powiedziała, że chce mi opowiedzieć, „jak było naprawdę”. Czyli jak w rzeczywistości wyglądał jej związek z Tyrmandem. Przecież to, co opisał w słynnym Dzienniku 1954, to, jak opisał Bognę, to jego prawda.
To akurat jasne. Bogna w Dzienniku jest jak dżungla: witalna, jurna, pulsująca. Głośna, wyzywająca. Taka Lolita w cieniu Pałacu Kultury. Z kolei warszawski Pałac Kultury – wiadomo. Sterczący w niebo erotyczny symbol panowania gruzińskiego wąsacza nad światem. Bogna, mimo że histeryczna i trudna w obyciu, wręcz nieobliczalna, to typowa nastolatka. Głowę ma umeblowaną jak gomułkowski salonik: przaśne meble ze sklejki, kanciaste to i niewygodne. Żyć się w tym nie da, ale trzeba. Tak ją Tyrmand wymyślił.
A ona, ta rzeczywista Bogna, ma swoją prawdę. Inną. I teraz chce ją z siebie wyrzucić.
Pierwsza wersja Dziennika 1954 powstała 65 lat temu. Dziesięć lat później Tyrmand wyjechał z kraju. 39 lat minęło od pierwszego wydania książki w Londynie. 34 lata temu zmarł on sam.
Nazbierało się. Nie wiem, czego: złych, bolesnych emocji, a może ciepłych, kluchowatych wspomnień. Łzawych nostalgii lub wrednych i kąśliwych szpil.
Rozglądam się po mieszkaniu. Patrzę na ściany (dużo obrazów), taksuję bibliotekę (całe wydanie Prousta) i dostrzegam, że Krystyna cały czas obserwuje mnie badawczo. Jest tak samo spięta? A może ją to bawi? Że oto przyszedł dziennikarz i będzie ją wypytywał. Zadawał podchwytliwe pytania, a w końcu wypali: „Przecież Bogna miała wtedy szesnaście lat, to była pedofilia!”. Który to już raz.
Zbieram się w sobie.
– Czy to tu... – zaczynam od pytania, ale nie daje mi skończyć.
– ...tu, tu. A w zasadzie za ścianą. To też opowiem.
Na Nowowiejskiej odbyła się słynna prywatka, którą Tyrmand opisał jako batalię żywiołów i hormonów. To najlepszy literacki opis potańcówy w komunistycznej Polsce.
On, słynny warszawski dandys i król bikiniarzy, do tego doskonały tancerz, i oni, rówieśnicy Bogny, pryszczaci i zapoceni chłopcy, pożerający go wzrokiem. To było przyjęcie imieninowe. Bogna zaprosiła znajomych, koleżanki z klasy. On sam się wprosił. Przez całą imprezę siedział z rodzicami w gabinecie jej ojca i dopiero gdy usłyszał odpowiednią muzykę w radiu, wstał, przeprosił ich na chwilę i ruszył do boju.
„Wskoczyłem na ring” – napisał potem dumny jak jakiś dzielnicowy Achilles, pogromca Hektora z warzywniaka. A wszystko po to, by pokazać gówniarzom, że z nim, przedstawicielem gatunku old british school, nie mają najmniejszych szans. Oni, wypierdki z ZMP. On, obiekt westchnień stalinowskiej Warszawy.
– Po prostu to opowiem i będę miała spokój – wyjaśnia Krystyna. – I jeszcze coś opowiem. Bo historia z Bogną wciąż trwa. Źle powiedziałam, to nie jest historia. To się dzieje tu i teraz.
– Dobrze – przytakuję, choć nie do końca łapię, o co chodzi. Tak zrobimy. Ale najpierw muszę zadać to pytanie. Przed przyjściem zrobiłem przecież sondę wśród znajomych. – Czy ktokolwiek wie, że ty to ty? Że ty to TA Bogna?
Bo na „ty” przeszliśmy bardzo szybko. Krystyna jest bezpośrednia. Już po pięciu minutach poinformowała, że mówienie na „pan”, „pani” ją męczy.
– Że byłaś jego muzą?
Moim zdaniem wiedzą to tylko specjaliści od Tyrmanda. I to nie wszyscy. Marcel Woźniak, autor jedynej do tej pory biografii pisarza, utożsamia ją z Krystyną Uniechowską, pisarką i historykiem sztuki^(). To nie jest tak, że jak idzie ulicą, słyszy za plecami szepty. Że to ona, ta lolita króla bikiniarzy. Bardotka stalinowskiej Warszawy. Że to o niej jest Dziennik 1954. Nawet na fejsbukowym fanpage’u Leopolda Tyrmanda tajemnica wciąż pozostaje tajemnicą.
Administrator wrzucił jej trzy zdjęcia i zanęcił wpisem „podobno miała na imię Krystyna”. Poniżej pięć komentarzy: „Czyżby to była Bogna?”. „Ktoś wie, jak ona miała na nazwisko?”. „»Boże, nie pozwól mi skrzywdzić tej dziewczyny«”. „Środkowe zdjęcie jest z warszawskiej Legii”. „Zgadzałoby się, bo pod datą 13 marca w Dzienniku 1954 Tyrmand wspomina o tym, że ma zobowiązania – »dziś imieniny Bogny«. A w kalendarzu stoi – Krystyny ;)”.
– Niewiele osób wie – przyznaje Krystyna. – Bogna nadal funkcjonuje jako postać literacka. Dzięki temu mam spokój.
Choć nie zawsze tak było. W latach dziewięćdziesiątych doszło do zabawnej sytuacji. W Muzeum Literatury na Starym Mieście odbyło się spotkanie poświęcone Tyrmandowi i jego Dziennikom. Byli pisarze, dziennikarze, znajomi. No i rzesze jego fanów. Krystyna, incognito, siedziała w ostatnim rzędzie między starymi znajomymi: Januszem Głowackim i Romanem Waschko. W pewnym momencie ktoś z sali zapytał z postulatem definitywnego rozstrzygnięcia, czy Bogna to postać prawdziwa, czy jednak wymyślona.
Podniósł się szum, a potem zapadła krępująca cisza. Bo kto miał udzielić odpowiedzi? Wtedy ktoś powiedział, że według jego wiedzy Bogna to Barbara Hoff, późniejsza druga żona pisarza. Powstało zamieszanie. Tak się złożyło, że pani Barbara była na sali. Wyrwana do odpowiedzi i trochę zdenerwowana odparła, że to nie ona. Napięcie spodobało się łowcy takich sytuacji – Głowackiemu. Szturchnął lekko Krystynę w bok i szepnął: „Może wstaniesz?”. A ją jakby piorun strzelił. Zamarła z przerażenia. Bo nie tylko nie miała ochoty się ujawniać, w ogóle nie miała ochoty być w centrum uwagi. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Tymczasem Waschko z drugiej strony również poczynił uwagę, że mogłaby to z siebie wyrzucić. „I będzie z górki...” – kusił.
– Myślałam, że ze strachu osiwieję! Posłałam im takie spojrzenie, że zamilkli.
Mimo chichotów nie zdradzili jej do końca wieczoru. A po spotkaniu wystrzeliła do domu jak z procy. Byle dalej od tych ciekawskich, byle nie stać się sensacją dnia.
– To był chyba najszybszy powrót z imprezy w moim życiu. Zgroza!
Pierwszy, który ją odnalazł (i przekonał do rozmowy), był Mariusz Urbanek. Nieduża książka Zły Tyrmand to wielki krok w dziejach tyrmandologii. Krystyna opowiedziała mu kilka anegdot i znowu zamilkła na lata. Nie była gotowa, by opisać ich związek. Nie miała ochoty na zwierzenia. Dlaczego? Tego nie wie. Tak wyszło. Może było za wcześnie. A może jej się nie chciało. Często powtarza słowo: „Nuda!”.
Dlatego trochę się denerwuję. A co, jeśli mi powie, że Tyrmand był podłą świnią? Że ją wykorzystał, potem bezwstydnie opisał, następnie wyjechał i zostawił na pastwę warszawki. Albo że to nie on napisał Złego. Albo że w plotce, jakoby był tajnym współpracownikiem bezpieki, coś jest na rzeczy. Bo były takie plotki. To przecież niemożliwe – dudniła Warszawa – aby Żyd bikiniarz w środku stalinizmu tak długo grał władzy ludowej na nosie. Żeby tak bezkarnie jątrzył i prowokował słynnymi czerwonymi skarpetami. Co wtedy?
Bo ja przyznaję się od razu: Tyrmanda kocham. Ani się tego nie wstydzę, ani mi głupio z tego powodu. Kocham go, jak się kocha ulubionych pisarzy. Tych, którzy odcisnęli piętno, wryli się wiecznym piórem jak młotem pneumatycznym w żyzń. Nasz związek trwał oczywiście krócej niż ich, ma zupełnie inny charakter, ale również jest pełen emocji. Pełen kombatanckich wspomnień jeszcze z okresu komuny oraz tęsknoty za utraconym czasem.
Pamiętam doskonale: zima, 1988 rok. Byłem na pierwszym roku studiów. Legitymacja podziemnego NZS-u w kieszeni, termin spotkania sztabu Pomarańczowej Alternatywy w głowie, orła wrona nie pokona, a komuna musi upaść. Poprawiam niewidoczne oficerki i wchodzę na teren uniwersytetu. Co tam wchodzę! Ja wbijam krokiem naprzemiennym (to z Barańczaka). Do tego matecznika antykomunistycznego spisku, tego gniazda reakcji. Kilkadziesiąt metrów za bramą odrapany murek, po prawej Instytut Historyczny. Na murku podziemne wydawnictwa. Sprzedawał je Jasiu Ulotka, jak go wtedy nazywaliśmy. Mały, wymięty konspirator, wiecznie pokasłujący od tanich fajek bez filtra. Stał przy murku codziennie, aż uznał, że utarg zrobiony i może zwijać interes. Handlował jawnie, przecież komuna była już na kolanach.
Idę zatem na zajęcia i łypię okiem na okładki. Husserl, Heidegger, Toynbee. Naprawdę takich autorów sprzedawał. I szło to jak ciepłe bułeczki. Pamiętam, że po egzemplarz Polityki jako zawodu i powołania Maxa Webera ustawiła się długa kolejka. Nic wtedy nie kupiłem.
Wchodzę na wydział, otwieram drzwi do sali numer dwa, za chwilę zajęcia, a tam przyjaciel. Zaczytany. Zgodnie z obowiązującym zwyczajem, aby mu nie przeszkadzać w lekturze, odginam okładkę i czytam na obwolucie: Dziennik 1954. Jakiś Sołżenicyn? A może Herling-Grudziński? Nic mi to nie mówi.
Tymczasem kolega syczy: – Jezuuuu...
Nie chodziło mu o to, że przeszkadzam.
– Jakie to jest dobreeee... – Nie odrywa wzroku.
– Skąd masz? – pytam.
– Ja pierdolę... genialne...
Końcówki litanii nie słyszałem. Wybiegłem na dwór, w żółtych palcach Jasia tliło się ostatnie źdźbło extra mocnego. Okazało się, że Tyrmand już zszedł. Ale...
Ostał się jeden, wybrakowany egzemplarz. Ulotka nie sprzedał go, bo introligatorni coś się pomieszało i strony były zszyte na opak. Do pięćdziesiątej strony jakoś szło, potem od razu była sto dwudziesta i kolejne, poza tym wielu kartek brakowało. A to, że druk był wielkości ziarenek maku, papier zaś nadawał się do zawijania śledzi, to akurat betka. Tak się wtedy wydawało książki, co doprowadzało Kiszczaka z Jaruzelskim do szewskiej pasji rzecz jasna.
Myślałem, że Jasiu sprzeda taniej. Ale gdzie tam. Wyciągnął mi z portfela wszystko, co miałem, tak że zostałem z Antygoną w kieszeni (to z Tyrmanda).
Zacząłem czytać jeszcze na murku. Co się działo potem, nie wiem. Nie mam pojęcia. Najpierw leciały minuty, potem kwadranse, następnie godziny. Mijały zajęcia, ćwiczenia, wykłady. Dzień, noc, dzień. Tygodnie, miesiące. Mur w Berlinie padł, komuna się skończyła. Michnik z Kuroniem poszli w ministry, Jan Paweł obleciał ziemię trzysta razy. Powstał zupełnie nowy świat, a ja wpadłem w tyrmandowe frazy po same uszy. Trafiony, zatopiony. Po Dzienniku przyszedł czas na Życie towarzyskie i uczuciowe. Potem był Filip, Siedem dalekich rejsów, następnie Wędrówki i myśli porucznika Stukułki, a na koniec Zły. Zachłyśnięcie się Warszawą lat pięćdziesiątych. Odkrycie Atlantydy, odkopanie Pompejów. Tyrmand, Tyrmand i nikt inny.
Rzuciłem studia, zostałem dziennikarzem. Napisałem parę książek. A teraz siedzę z Bogną vel Krystyną w pokoju, w którym Tyrmand prosił o jej rękę zatroskanych rodziców.
– Nazywam się Krystyna Okólska. Rocznik 1935. Sporo się w moim życiu wydarzyło rzeczy pięknych i rzeczy smutnych. Rzeczy, z których jestem dumna, i rzeczy przykrych, o których ci nie opowiem. A Tyrmand? O Tyrmandzie to ja rozmawiać nie będę...
Cisza. Spokój. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Czyli nici z naszego projektu?
– ...tak mu powiedziałam.
O, Beret znowu się pojawił. Cholera. Szkoda. Co ja głupi myślałem, że tak wlezę tu z ulicy, zadam kilka pytań i już pójdzie. Popłynie wartko opowieść, wzbierze rzeka wspomnień.
– Ale komu? – bąkam niepewnie.
– Czy ty mnie słuchasz? No przecież mówię. Ty sobie kochasz Tyrmanda, a są tacy, co kochają Bognę. I ja z tym muszę żyć!
Wróć. Nic nie rozumiem. Chyba przywaliły mnie te wspomnienia sprzed upadku komuny, zmąciły skutecznie uwagę. Bo coś przegapiłem. Jacy „oni”? Kto ją kocha? O czym ona teraz mówi?
To było dziesięć lat temu. Jak na wzorową babcię przystało, Krystyna opiekowała się wnukiem pod nieobecność syna i synowej w ich warszawskim mieszkaniu. Zadzwonił telefon. Kuzyn od razu przyznał, że dzwoni do niej, bo ma coś dziwnego do powiedzenia. Wykrztusił, że skontaktował się z nim pewien mężczyzna. Przysłał mu list. Na dwóch stronach była prośba i długie wyjaśnienie. Z treści wynikało, że autor to polski emigrant, od kilkudziesięciu lat mieszka w Australii i dopiero niedawno przeczytał Dziennik 1954. Postać Bogny tak go zafascynowała, że postanowił ją odnaleźć. Nie, nie jest dziennikarzem ani pisarzem, nie szuka weny na filmowy scenariusz. Po prostu proza Tyrmanda zrobiła na nim takie wrażenie, że nie może się uwolnić od postaci Bogny. Musi się z nią spotkać. Bo już wie, że ta żyje. Oczywiście policzył lata, wie, że minęły całe dekady, upadły mury, zmieniły się systemy i – jak zapowiedział amerykański politolog Francis Fukuyama – skończyła się nawet historia. Ale to nieważne, powtarzał do znudzenia: nie jest wariatem, zboczeńcem, nie jest jakimś natrętem czy stalkerem. Wyjaśnił, że najpierw pisał listy do wielu ludzi w kraju, do różnych dziennikarzy, instytucji; do szukania Bogny zaprzągł nawet własną rodzinę. W końcu ktoś dał mu adres jej kuzyna, zatem napisał do niego z prośbą o kontakt. Bo chce ją zobaczyć. Musi!
Krystyna zaniemówiła. Ki czort – pomyślała, ale kuzyn zwietrzył sensację. Powiedział, że już do niej jedzie. W jednej ręce będzie miał list, a w drugiej butelkę zimnej wódki. Bo napić się trzeba, nie każdy czytelnik tropi swoich bohaterów literackich. A poza tym to jest sensacja nie tylko na rodzinną skalę.
Przyjechał. Zasiedli nad pismem i zaczęła się analiza treści. Rzeczywiście było dokładnie tak, jak streścił kuzyn. Mężczyzna wydawał się być o zdrowych zmysłach, ewidentnie uznał, że Bogna nie może być postacią zmyśloną. Chce, pragnie, musi!
To w sumie budziło nawet pewien podziw. Przecież przezwyciężył własne lęki i obawy. Okiełznał wstyd i różnego rodzaju ograniczenia. A jednak zrobił to. Odnalazł rodzinę Krystyny, przekazał prośbę, dopiął swego. Teraz wszystko w jej rękach.
Dyskusja nad listem była tak ożywiona, że nikt nie zauważył, gdy w drzwiach kuchni pojawił się gospodarz. Podobno dzwonił, żeby zapytać, czy mały już zasnął, ale zaniepokoiły go podniesione głosy. Teraz był zdruzgotany. Na stole stała opróżniona butelka wódki, jego własna matka i kuzyn przekrzykiwali się o kolejach losu, a syn – mimo środka nocy – wpadł w kulinarny amok. Czy tak właśnie wygląda chaos? Może polskie piekło? Nie, było gorzej. To był stan wyjątkowy!
Rezolutny dziewięciolatek postanowił bowiem uraczyć zebranych własnym daniem. Przyrządził budyń. Był w piżamie, a tyle się działo, że na głowę włożył stary hełm ZOMO z pleksiglasową przyłbicą. Uznał, że tylko taki strój podkreśli wagę chwili. Wypadki przeniosły się przecież do innej czasoprzestrzeni, a babcia była co najmniej w siódmym niebie.
Mijały tygodnie. Krystyna nadal była podekscytowana. Mimo że nie wiodła typowego żywota spokojnej emerytki, to, co zaczęło się dziać, przerosło nawet jej oczekiwania. Bo oto pojawił się problem. Czy wypada ściągnąć tajemniczego adoratora zza oceanu? A co potem? Ciekawość zwyciężyła.
– Napisałam krótko. Że bardzo mi miło, że zadał sobie tyle trudu, ale jestem zaskoczona i trochę bezradna wobec tej sytuacji.
Ale potem przyszedł kolejny list. Tym razem już do niej, do rąk własnych. Nawet teraz, gdy o tym mówi, mruży oczy jak nastolatka. Bo jakaś jej część już się zgodziła na tę przygodę.
– „Jeżeli szukasz Bogny, to możesz ją odnaleźć”, napisałam – chichocze.
Przecież to czytelny sygnał. Jednoznaczny. Jak zapalenie latarni morskiej. Nie, lepiej – to jak rozpuszczenie wici, to jak trąbienie siodłanego! Po takich słowach nawet chromy i ślepy rusza do boju.
– Ale skąd! – zaprzecza gwałtownie. – Wcale tak nie myślałam. Ty nic nie rozumiesz!
Była absolutnie przekonana, że sprawy mają się inaczej. Zupełnie inaczej, niż mogłoby się wydawać. Pozory mylą. Podejrzewała, że Australijczyk robi wszystko z litości. Że przecież musiał policzyć minione lata. Do rachunku od napisania Dziennika 1954 dodał jeszcze szesnaście wiosen literackiej Bogny i wyciągnął wnioski. Jego uniesienie to miała być misja ratunkowa. Czyn humanitarny. Podejrzewał, że Bogna to już staruszka na wózku. Eksmuza literackiego geniusza, której należy się przedśmiertny hołd. A i zapewne błyskawiczna pomoc materialna. Bo prawdopodobnie ledwie wiąże koniec z końcem, owinięta jeno przetartym szalem wspomnień. Zapewne z początkiem alzheimera, być może z rozwiniętym parkinsonem. Na co zatem liczyła? Chciała zobaczyć jego zdumioną minę. Nic więcej.
Minęły trzy lata. Krystyna wróciła z wakacji w Paryżu, gdzie odwiedziła swoją córkę z pierwszego małżeństwa. Odpoczywała tam, bawiła się z wnukami, była w doskonałej formie. Kipiała wręcz energią.
Tego dnia wróciła z teatru, był późny wieczór. Już nie pamięta, jakie to było przedstawienie, ale pamięta, że była potwornie głodna. Zdążyła tylko wyciągnąć coś z lodówki, gdy zadzwonił telefon. Pamięta jeszcze, jak prawie na głos rzuciła oburzona, że kto o tej porze...
– Jestem w Warszawie – usłyszała w słuchawce. To był on.
Jakby ją prąd przeszedł. Zbaraniała. Atak chwilowej paniki, bicie serca, bezgłośne wołanie o pomoc. Przełknęła kęs, zaczęli rozmawiać. Przyleciał na tydzień, pragnie ją zobaczyć. Czy będzie to możliwe?
– Jestem bardzo zajęta – wydukała w końcu.
Teraz ja wybucham śmiechem. Tak się nie traktuje nawet pogromcy Aborygenów. Szybko się jednak mityguję. Jak to? – myślę. Po trzech latach korespondowania, długich rozmów telefonicznych tylko tyle miała do powiedzenia? To co najmniej okrutne. Ale przecież jej nie znam. Może właśnie takie są kobiety, może tylko ona taka jest? Okrutna walkiria, śródmiejska Erynia.
Przyleciał na tydzień. Bilet powrotny do Sydney miał wykupiony na sobotę. To co robić? Krystyna wyznaczyła mu spotkanie na piątek wieczorem. Żeby nie było rewizyty. I nie w jakiejś knajpie, na neutralnym gruncie, ale w jej własnym mieszkaniu, tu, gdzie siedzimy. Zapewne musiał być tak samo zaskoczony, jak ja teraz. Ale była stanowcza. Na pytanie, co ma przynieść, na co ma ochotę do picia, rzuciła krótko: wino czerwone. Jakieś konkretne? Chilijskie!
– Tyle że ja nie lubię wina! – mówi dziś. – Nie wiem, co mnie opętało.
Pojąć tego nie mógł również jej syn. Gdy tylko streściła mu rozmowę, był zdegustowany. Dlaczego umówiła się w domu? Przecież go nie zna. A co, jeśli to jednak jakiś neurotyk, nie daj Boże zboczeniec, miłośnik prozy Stephena Kinga? Tak nie może być, to trzeba odwołać... Nie zrobiła tego. Dzwonek do drzwi.
Właśnie szukała drugiego buta, ten jak na złość zaszył się gdzieś pod kanapą. Rusza do wejścia, kuśtykając, bierze głęboki oddech, otwiera.
Kogo się spodziewała? Dopiero teraz sobie uświadomiła, że tej pracy domowej nie odrobiła. Znała tylko jego charakter pisma, potem głos w słuchawce. Chyba powinien być niski, może grubawy, pewnie dość komiczny.
Otwiera drzwi. W progu amerykański superman z plakatu. Wysoki, przystojny, z błyskiem w oku.
– Stał z wielkim bukietem i butelką w ręku. Zdębiałam i zapomniałam go zaprosić do środka. Staliśmy w drzwiach chyba z minutę. W ciszy. Dopiero po chwili zapytał, czy może wejść.
Gdy to opowiada, Krystyna zanosi się śmiechem. Bo stała bezradna jak Kopciuszek w wieczorowej sukni, taksowała go wzrokiem, on patrzył na nią. Oboje zdumieni. Ona nie na wózku, on w garniturze błyszczących zębów. W złotych okularach, świetnie ubrany. Co zrobić z kwiatami? Nie ma pojęcia, przecież nie ma w domu wazonu. Może słoik po ogórkach, podpowiada on. Świetny pomysł, szukają. Jest. Kwiaty wstawione. Wchodzą do środka.
Nie byli sami. Krystyna nie wiedziała – niby skąd! – że dyskretnie pilnował jej syn. Równie zdenerwowany jak ona, kursował autem wokół politechniki i wypatrywał szamotaniny w oknach. Jakby z układu zasłon chciał wyczytać losy dzielnej matki.
Kolacja była oczywiście katastrofą. Krystyna przygotowała szpinakowe roladki, które okazały się niejadalne. Zresztą zanim wzięli je do ust, przypaliła je na węgle. Również czerwone wino okazało się nietrafione. Wina przecież nie pija, zaproponowała whisky. „Dobrze, może być whisky” – zgodził się. Tylko gdzie jest butelka?
Krystyna nie ma w domu barku. A w zasadzie ma, ale nie jest to barek, a miejsce, gdzie w ukryciu stoją trunki. Dlaczego w ukryciu? Nie wie, tak jest od lat. To miejsce jest za kanapą. Znowu wyobrażam sobie jego minę. Bo oto dziarska gospodyni rzuca się susem pod okno, przewiesza przez oparcie i zaczyna macać na chybił trafił pod parapetem, koło kaloryferów. Był zszokowany czy tylko skonfundowany? Może jedynie lekko zdziwiony, bo sam butelki brandy trzyma w torbie wypchanego kangura?
Potem rozmawiali. Okazało się, że na żywo jest jeszcze bardziej błyskotliwy niż w listach. Szybko przeszli na „ty”. Opowiedział, jak wyjechał z Polski, czym się zajmuje, że ma dwójkę dzieci, wnuki. Że wiedzie spokojny żywot z daleka od polskich spraw.
– Nic o Tyrmandzie, nic o Dziennikach. Dziś myślę, że to była rozmowa z księżyca.
Niczego nie zjedli. Pili osiemnastoletnią whisky. Napięcie szybko się ulotniło. On pochłaniał ją wzrokiem, wszystkim był zachwycony. Gdy o tym teraz opowiada, czuję, że wtedy – kilka lat temu – znowu stała się tą niepokorną, bezczelną, pyskatą Bogną z Dziennika. Dziewczyną, którą trudno okiełznać, trudno przekrzyczeć. To była ta sama fascynująca wojowniczka przed tą cholerną maturą.
Ściągnęła but, a w zasadzie on pomógł jej odpiąć klamerkę. Przecież cały czas męczyła się na tym obcasie. Ciągle powtarzał, że to nie do uwierzenia, że nie ma takich kobiet, to nie dzieje się naprawdę. Śmiali się, trunek szumiał w głowie, żyły pulsowały. Nie pamięta, jak znaleźli się na kanapie.
Gdy to coraz szybciej opowiada, czuję, jak opada mi szczęka. Minę muszę mieć jak Święty Józef, któremu na podwórku wylądował anioł i właśnie poinformował, że to nie on będzie tatusiem. A potem słyszę własne pytanie:
– Co było dalej?
Nie wydaje się skrępowana.
– Opowiem ci. Dlaczego nie?
Beret jest tego samego zdania. Wskakuje na stół i siada przy listach. Jego łapa ląduje na zdaniu: „Tu jest narazie nudno i wszystko nie tak, jak powinno być”.
– Ale naprawdę? – pytam. I już sam nie wiem, czy chodzi o listy, czy może o Australijczyka.
– No właśnie. Właśnie to ci chcę opowiedzieć. Bo to jest bardzo dziwna historia.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------