- promocja
Bogowie i potwory - ebook
Bogowie i potwory - ebook
Urzekające i porywające zakończenie bestsellerowej trylogii „Gołąb i wąż”. To fantastyczna opowieść o czarownicach i zakazanej miłości – idealna dla fanów książek Sarah J. Maas.
Zło zawsze szuka drogi do naszych serc, a my nie możemy pozwolić mu się do nich wkraść. Nie jest to jednak takie proste…
Po bolesnej stracie Lou, Reid, Beau i Coco są żądni zemsty bardziej niż kiedykolwiek – a najbardziej pragnie jej właśnie Lou. Tylko to już nie jest Lou, którą wszyscy znają. To już ta sama dziewczyna, która podbiła serce honorowego chasseura. Czarownicę ogarnęła ciemność i tym razem potrzeba czegoś więcej niż miłości, by wypędzić złe siły.
Reid staje przed straszliwym wyborem: poniesieniem druzgocącej ofiary lub zgody na śmierć wszystkich, którzy są mu bliscy.
Dowiedz się, jak zakończy się ta historia!
„Rzuci czar na fanów romansów”. – Kirkus Reviews
„Mahurin wykorzystała motyw wiedźmy i łowcy czarownic i uczyniła go niezwykle oryginalnym. Budowanie świata przyciągnie czytelników, a buntownicza, choć melancholijna natura Lou sprawi, że będą przewracać strona za stroną…” – School Library Journal
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-63-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nicholina
Liść laurowy, świetlik, kapka belladonny,
Oko sowy, kieł żmijowy,
Szczypta flory, krzyna fauny,
Na cnotliwość i na zmysłów narowy.
Krew wroga i krew kamrata,
Dusza czarna jak nocny gaj,
Bo w ciemności duch ulata
Ku drugiemu na świata skraj.
Zaklęcie brzmi znajomo, o tak, bardzo znajomo. Jest naszym ulubionym. Często pozwala nam je czytać. Księga czarów. Kartka. Zaklęcie. Nasze palce suną po zapełnionych liniach, po każdej wyblakłej literze, mrowią od obietnic. Obiecują, że nigdy nie będziemy same, a my im wierzymy. Wierzymy jej. Ponieważ nie jesteśmy same – nigdy nie jesteśmy same – a myszy mieszkają w gniazdach z tuzinami innych myszy, całymi stadami. Kłębią się i razem odchowują potomstwo, swoje dzieci, znajdują ciepłe, suche zakamarki z dostępem do jedzenia i magii. Znajdują szczeliny z dala od chorób, od śmierci.
Nasze palce zaciskają się na pergaminie, żłobią w nim świeże rowki.
Śmierć. Śmierć, śmierć, śmierć, nasza przyjaciółka i nasz wróg, przyjdzie po każdego z nas, to pewne niczym oddech.
Ale nie po mnie.
Martwi nie powinni pamiętać. Strzeż się nocy, którą śnią.
Teraz przedzieramy papier, ze złością drzemy go na kawałki. Jak popiół opada na śnieg. Jak pamięć.
Myszy kłębią się razem, w ten sposób są bezpieczne i jest im ciepło, ale kiedy jedno z małych w miocie zachoruje, myszy je zjadają. O tak. Pożerają je, staje się pożywieniem dla matki i dla gniazda. Ostatni z urodzonych jest zawsze chory. Zawsze mały. Należy pożreć chorą, małą mysz, powinna stać się naszą strawą.
Powinna nas pożywić.
Powinniśmy żerować na jej przyjaciołach, jej przyjaciołach – z mojego gardła wyrywa się warczenie, gdy wymawiam to słowo, tę pustą obietnicę – powinniśmy ich tuczyć, aż staną się tłuści żalem i poczuciem winy, frustracją i strachem. Dokąd my pójdziemy, podążą za nami. A potem ich także powinniśmy pożreć. A gdy doprowadzimy chorą małą mysz do jej matki w Chateau le Blanc – kiedy jej ciało uschnie, gdy wypłynie z niej krew – jej dusza zostanie z nami na zawsze.
Będzie nas żywić.
Nigdy nie będziemy sami.L’ENCHANTERESSE
Reid
Nad cmentarzem unosiła się mgła. Kamienie nagrobne – stare, kruszące się, żywioły już dawno pozbawiły je inskrypcji – przekłuwały niebo w miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, na skraju urwiska. Nawet morze pod nami ucichło. W tym dziwnym świetle, tuż przed świtem, w końcu zrozumiałem znaczenie wyrażenia grobowa cisza.
Coco przetarła zmęczone oczy, po czym wskazała wyłaniający się z mgły kościół. Niewielki. Drewniany. Z częściowo zapadniętym dachem. W oknach nie tliło się żadne światło.
– Chyba jest opuszczony.
– A jeśli nie? – prychnął Beau, kręcąc głową, ale przestał, bo pokonało go ziewanie. Zaczął z innej strony. – To kościół, a nasze podobizny wiszą w całej Belterze. Rozpozna nas nawet wiejski ksiądz.
– Dobrze. – W jej głosie było mniej jadu, niżby chciała. – Śpij z psem na dworze.
Odwróciliśmy się jednocześnie, żeby spojrzeć na upiornego białego psa, który wlókł się za nami. Ukazał się tuż za Cesarine, tuż przed tym, jak doszliśmy do wniosku, że będziemy podążać wzdłuż wybrzeża, a nie po drodze. Dość się napatrzyliśmy na La Fôret des Yeux, wystarczy nam do końca życia. Przez wiele dni szedł za nami, nigdy nie zbliżał się na tyle, by dać się dotknąć. Ostrożne, zdezorientowane matagoty zniknęły niedługo po jego przybyciu. Dotąd nie wróciły. Być może pies sam był niespokojnym duchem – nowym rodzajem matagota. Być może był tylko złym omenem. Być może właśnie dlatego Lou nie nadała mu jeszcze imienia.
Stworzenie patrzyło na nas, jego wzrok wodził po mojej twarzy. Mocniej ścisnąłem dłoń Lou.
– Wędrowaliśmy całą noc. Nikt nie będzie nas szukał w kościele. To równie dobre miejsce na kryjówkę jak każde inne. Jeśli nie jest opuszczony – zwróciłem się do Beau, który już chciał mi przerwać – wyjdziemy, zanim ktoś nas zobaczy. Zgoda?
Lou posłała Beau złośliwy uśmiech. Uśmiechała się tak szeroko, że mogłem niemal policzyć jej zęby.
– Boisz się?
Posłał jej niepewne spojrzenie.
– Po tunelach ty też powinnaś.
Jej uśmiech zniknął, a Coco wyraźnie zesztywniała i odwróciła wzrok. Sam też poczułem, że się spinam. Lou nie powiedziała nic więcej, puściła moją dłoń i ruszyła w stronę drzwi. Nacisnęła klamkę.
– Otwarte.
Bez słowa Coco i ja poszliśmy za nią i przekroczyliśmy próg. Po chwili w przedsionku stanął także Beau i zaczął się rozglądać po ciemnym pomieszczeniu z nieskrywaną podejrzliwością. Kandelabry pokrywała gruba warstwa kurzu. Na drewnianej podłodze pomiędzy suchymi liśćmi widniały plamy ze stwardniałego wosku. Zrobił się przeciąg i dotarł do nas podmuch powietrza z głębi świątyni. Miał zapach wody morskiej. I rozkładu.
– To miejsce jest nawiedzone jak cholera – wyszeptał Beau.
– Wyrażaj się. – Posłałem mu gniewne spojrzenie i wszedłem do świątyni. Aż mnie ścisnęło w sercu na widok poniszczonych ławek i zebranych w kącie pojedynczych gnijących stron ze śpiewników. – To kiedyś było święte miejsce.
– Nie jest nawiedzone. – W ciszy głos Lou odbił się echem. Stanęła za mną i patrzyła na witrażowe okno. Patrzyła na nią gładka twarz Świętej Magdaleny. Kościół czcił najmłodszą świętą w Belterze, Magdalenę, za podarowanie człowiekowi błogosławionego pierścienia. Dzięki niemu jego żona znowu się w nim zakochała i pozostała przy nim nawet, gdy wyruszył w niebezpieczną podróż morską. Wskoczyła za nim w fale i utonęła. Jednak łzy Magdaleny przywróciły ją do życia. – Duchy nie mieszkają na poświęconej ziemi.
Beau uniósł brwi.
– Skąd o tym wiesz?
– Jak to możliwe, że ty nie wiesz? – odparowała Lou.
– Powinniśmy odpocząć. – Objąłem Lou za ramiona i poprowadziłem ją do najbliższej ławki. Wyglądała bladziej niż zwykle, pod oczami miała cienie, po wielu dniach podróży jej włosy żyły własnym życiem. Więcej niż raz, kiedy myślała, że nie patrzę, widziałem, że jej ciałem wstrząsają konwulsje, jakby walczyła z mdłościami. Nie byłem zaskoczony. Wiele przeszła. Wszyscy przeszliśmy. – Niedługo zbudzą się mieszkańcy wioski. Sprawdzą, co to za hałasy.
Coco zasiadła w ławce, zamknęła oczy i naciągnęła na głowę kaptur swojego płaszcza. Odgrodziła się od nas.
– Ktoś powinien trzymać straż.
Chociaż już otworzyłem usta, żeby zgłosić się na ochotnika, Lou była szybsza.
– Ja będę czuwać.
– Nie. – Pokręciłem głową, nie byłem w stanie sobie przypomnieć, kiedy Lou ostatnio spała. Czułem, że jej skóra jest zimna i lepka. Jeśli walczyła z mdłościami, musiała odpocząć. – Ty pośpij. Ja popilnuję.
Położyła dłoń na moim policzku, a z głębi jej gardła wydobył się niski pomruk. Jej kciuk powoli musnął moje usta i na moment się na nich zatrzymał. Jej oczy również.
– Wolałabym pilnować ciebie. Co zobaczę w twoich snach, Chass? Co usłyszę w twoim…
– Sprawdzę, czy w komórce jest jakieś jedzenie – wymamrotał Beau i przeszedł obok nas. Przez ramię posłał Lou zniesmaczone spojrzenie.
Zaburczało mi w brzuchu, gdy odprowadzałem go wzrokiem. Przełknąłem ślinę, próbując zignorować głód. Nagły, niepożądany ucisk w piersi. Łagodnie strąciłem jej rękę z mojego policzka i zdjąłem płaszcz. Podałem go jej.
– Idź spać, Lou. Obudzę was o wschodzie słońca i będziemy mogli… – przerwałem, gdy słowa zapiekły mnie w gardle – będziemy mogli wyruszyć.
Do Chateau.
Do Morgane.
Na pewną śmierć.
Nie wypowiedziałem na głos swoich obaw.
Lou postawiła sprawę jasno, że uda się do Chateau le Blanc niezależnie od tego, czy będziemy jej towarzyszyć. Mimo mojego sprzeciwu, mimo że przypominaliśmy jej, w jakim celu szukaliśmy sprzymierzeńców, dlaczego ich potrzebowaliśmy, Lou utrzymywała, że sama poradzi sobie z Morgane. Słyszałeś Clauda. Upierała się, że tym razem się nie zawaha. Już więcej mnie nie dotknie. Upierała się, że spali swój dom rodzinny do gołej ziemi, a wraz z nim swoich krewnych. Zbudujemy nowy.
Co nowe? – zapytałem z rezerwą.
Wszystko nowe.
Nigdy nie widziałem, żeby tak zażarcie dążyła do konkretnego celu. Wręcz obsesyjnie. Przez większość czasu jej oczy lśniły dziko – wyrażały pierwotny głód – innym razem w jej spojrzeniu w ogóle nie było światła. Te dni były o wiele gorsze. Patrzyła na świat otępiałym wzrokiem, nie zauważała ani mnie, ani moich nieśmiałych prób ukojenia jej smutku.
Tylko jeden człowiek potrafił to zrobić.
A jego nie było.
Pociągnęła mnie, bym usiadł obok niej, i zaczęła bezwiednie gładzić mnie po szyi. Po plecach przeszedł mi dreszcz od dotyku jej chłodnych rąk i ogarnęło mnie nagłe pragnienie odsunięcia się od niej. Nie poddałem się mu. W pomieszczeniu zapadła cisza, gęsta i ciężka, którą przerywał tylko mój burczący brzuch. Głód towarzyszył nam teraz bez przerwy. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio najadłem się do syta. Gdy podróżowałem z Troupe de Fortune? W Pustce? W Wieży? Oddech siedzącej naprzeciw Coco stopniowo się wyrównywał. Skupiłem się na dźwięku, na belkach sufitu, żeby nie myśleć o lodowatej skórze Lou i bólu rozsadzającym mi pierś.
Chwilę później z przykuchennej komórki dobiegł krzyk i otworzyły się drzwi do świątyni. Pojawił się Beau, śmignął obok kazalnicy.
– Zdezorientowany! – Wściekle gestykulował w stronę wyjścia, gdy poderwałem się na nogi. – Czas ruszać! Już pora, już pora, chodźmy…
– Stój! – Do świątyni wpadł sędziwy mężczyzna w szatach księdza z drewnianą łyżką w ręce. Kapał z niej żółtawy sos. Jakby Beau przerwał mu poranny posiłek. Moje podejrzenia potwierdzały kawałki warzyw na jego brodzie: siwej, potarganej, zasłaniającej większość jego twarzy. – Wracaj, powiedziałem…
Zatrzymał się w pół kroku, gdy zobaczył resztę z nas. Instynktownie się odwróciłem, żeby ukryć twarz w cieniu. Lou zarzuciła kaptur na swoje białe włosy, a Coco wstała, szykując się do biegu. Ale było za późno. Jego ciemne oczy rozbłysły, gdy nastąpiło rozpoznanie.
– Reid Diggory. – Omiótł mnie wzrokiem z góry na dół, po czym spojrzał ponad mną. – Louise le Blanc. – Beau nie mógł się powstrzymać, odchrząknął w przedsionku, na krótko skupiając na sobie uwagę księdza, który prychnął i pokręcił głową. – Tak, wiem, kim jesteś, chłopcze. I ciebie też znam – dodał, zwracając się do Coco, która nadal kryła twarz pod kapturem. Jean Luc dotrzymał słowa i kazał rozwiesić plakaty z jej podobizną obok tych, na których byliśmy my. Ksiądz zmrużył oczy na widok wyjętego przez nią noża. – Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę.
– Przepraszamy za najście. – Uniosłem ręce w przepraszającym geście i posłałem Coco ostrzegawcze spojrzenie. Powoli przesunąłem się w stronę wyjścia. Za moimi plecami Lou zrobiła to samo. – Nie chcieliśmy przeszkadzać.
Ksiądz prychnął, ale opuścił łyżkę.
– Włamaliście się do mojego domu.
– To kościół. – Apatia przytłumiła głos Coco, jej dłoń opadła, jakby nagle nie mogła udźwignąć ciężaru sztyletu. – A nie prywatna rezydencja. Drzwi były otwarte.
– Być może po to, żeby nas zwabić – zasugerowała Lou z niespodziewanym spokojem. Przekrzywiła głowę i patrzyła na księdza, nie kryjąc fascynacji. – Jak w pajęczą sieć.
Ksiądz uniósł brwi w reakcji na nagłą zmianę w toku rozmowy. Ja też się zdziwiłem.
– Co? – Głos Beau odzwierciedlał naszą dezorientację.
– W najciemniejszej części lasu – wyjaśniła, unosząc jedną brew – mieszka pajęczyca, która poluje na inne pająki. Nazywamy ją L’Enchanteresse. Lub L’Enchantress. Nieprawdaż, Coco? – Coco nie odpowiedziała, ale niezrażona Lou mówiła dalej. – L’Enchanteresse zakrada się w sieci swoich wrogów i zrywa ich jedwabne nici, żeby pomyśleli, że coś upolowali. Kiedy pająki przybywają, żeby się posilić, atakuje i powoli zatruwa je swoim wyjątkowym jadem. Rozkoszuje się tym przez wiele dni. Jest jednym z niewielu stworzeń w świecie zwierząt, które lubią zadawać ból.
Wszyscy na nią patrzyliśmy. Nawet Coco.
– Brzmi niepokojąco – odezwał się Beau.
– Jest sprytne.
– Nie. – Skrzywił się z obrzydzeniem. – To kanibalizm.
– Szukaliśmy schronienia – przerwałem, nieco zbyt głośno. Zbyt desperacko. Ksiądz, który zbity z tropu przyglądał się ich przepychankom słownym, spojrzał teraz na mnie. – Nie wiedzieliśmy, że w kościele ktoś jest. Już wychodzimy.
Oceniał nas bez słowa, jego usta lekko się wygięły. W odpowiedzi na to zawirowało przede mną złoto. Szukało. Sprawdzało. Ochraniało. Zignorowałem niewypowiedziane przez nie pytanie. Nie będę teraz potrzebował magii. Ksiądz był uzbrojony tylko w łyżkę. Nawet gdyby wyjął miecz, bruzdy na jego twarzy świadczyły o tym, że jest dość stary. Był pomarszczony. Mimo wysokiej postury z wiekiem utracił swoją muskulaturę, więc był teraz chudym staruszkiem. Nie mógłby nas dogonić. Przygotowując się do ucieczki, ująłem dłoń Lou i posłałem spojrzenie Coco i Beau. Na znak zrozumienia oboje potaknęli.
Z grymasem niezadowolenia ksiądz uniósł łyżkę, jakby chciał nas powstrzymać, ale w tej chwili kolejna fala głodu ścisnęła mój żołądek. Burczenie rozbrzmiało niczym trzęsienie ziemi. Nie dało się go nie usłyszeć. W ciszy, która nastąpiła, ksiądz oderwał ode mnie wzrok i przeniósł go na Świętą Magdalenę. Po upływie kilku sekund wymamrotał niechętnie.
– Kiedy ostatnio jedliście?
Nie odpowiedziałem. Wstyd palił mi policzki.
– Już wychodzimy – powtórzyłem.
Spojrzał mi w oczy.
– Nie o to pytałem.
– Minęło… kilka dni.
– Ile konkretnie?
– Cztery – odpowiedział za mnie Beau.
Kolejny raz ciszę przerwało burczenie mojego brzucha. Ksiądz pokręcił głową.
– A… kiedy ostatnio spaliście? – zapytał z miną świadczącą o tym, że wolałby raczej połknąć łyżkę.
I tym razem Beau nie mógł się powstrzymać.
– Dwie noce temu zdrzemnęliśmy się chwilę w łodziach rybackich, ale jeden z właścicieli przyłapał nas jeszcze przed wschodem słońca. Głupek próbował zarzucić na nas sieć.
Wzrok księdza powędrował w stronę drzwi wejściowych.
– Mógł was śledzić?
– Mówiłem, że to głupek. To Reid w końcu omotał go siecią.
Ksiądz ponownie na mnie popatrzył.
– Nie zrobiłeś mu krzywdy. – To nie było pytanie. Nie odpowiedziałem. Zamiast tego mocniej ścisnąłem dłoń Lou i przygotowałem się do ucieczki. Ten człowiek, ten święty człowiek, niedługo podniesie alarm. Musieliśmy oddalić się o wiele mil, zanim pojawi się tutaj Jean Luc.
Lou raczej nie podzielała moich obaw.
– Jak się nazywasz, ojcze? – zapytała zaciekawiona.
– Achille. – Powróciło gniewne spojrzenie. – Achille Altier.
Jego nazwisko brzmiało znajomo, ale nie umiałem skojarzyć, skąd je znam. Być może kiedyś zapuścił się do katedry Saint-Cécile d’Cesarine. Być może poznałem go, gdy byłem chasseurem. Przyglądałem mu się podejrzliwie.
– Dlaczego nie wezwałeś łowców, ojcze Achille’u?
Nie wyglądał na zadowolonego. W jego postawie widoczne było napięcie. Spojrzał na łyżkę.
– Powinniście zjeść – powiedział szorstko. – Z tyłu mam gulasz. Starczy dla wszystkich.
Beau się nie wahał.
– Jaki gulasz? – Kiedy zerknąłem na niego przez ramię, wzruszył ramionami. – Mógł obudzić całe miasto w chwili, gdy nas rozpoznał…
– Nadal może – przypomniałem mu ostrym tonem.
– …a mój żołądek zaraz strawi sam siebie – dokończył. – Twój też, jak sądzę po odgłosach, które wydaje. Musimy coś zjeść. – Pociągnął nosem i zwrócił się do ojca Achille’a. – Czy w twoim gulaszu są ziemniaki? Nie przepadam za nimi. Nie lubię ich konsystencji.
Ksiądz zmrużył oczy, a następnie machnął łyżką w stronę kuchni.
– Zejdź mi z oczu, chłopcze, zanim zmienię zdanie.
Pokonany Beau spuścił głowę, po czym przeszedł obok nas. Lou, Coco i ja nie ruszyliśmy się z miejsca. Wymieniliśmy między sobą zaniepokojone spojrzenia. Po dłuższej chwili Achille westchnął.
– Możecie też się przespać. Ale tylko jeden dzień – dodał zirytowany – pod warunkiem że nie będziecie mi przeszkadzać.
– Jest niedziela rano. – Coco w końcu opuściła kaptur. Miała popękane usta i wymizerowaną twarz. – Wkrótce mieszkańcy wioski przyjdą na mszę, prawda?
– Od lat nie odprawiam mszy – żachnął się.
Ksiądz samotnik. Oczywiście. To wyjaśniało żałosny stan świątyni. Kiedyś pogardzałbym tym człowiekiem za porażkę, jaką poniósł jako przywódca religijny. Za porażkę w byciu człowiekiem. Skarciłbym go za to, że porzucił swoje powołanie. Że porzucił Boga.
Jakże się wszystko zmieniło.
Beau pojawił się z glinianą miską i swobodnie oparł się o framugę. Wokół jego twarzy wiły się obłoczki pary unoszące się znad gulaszu. Uśmiechnął się ironicznie, gdy znowu zaburczało mi w brzuchu.
– Dlaczego chcesz nam pomóc, ojcze? – zapytałem przez zaciśnięte zęby.
Ksiądz powoli obrzucił moją bladą twarz niechętnym spojrzeniem, popatrzył na okropną bliznę Lou, na otumanione oblicze Coco. Na sine worki pod naszymi oczami oraz zapadnięte policzki. Następnie odwrócił wzrok i wbił spojrzenie w puste miejsce nad moim ramieniem.
– Czy to ma jakieś znaczenie? Potrzebujecie strawy. Mam jedzenie. Potrzebujecie kąta do spania. Mam puste ławki.
– Większość ludzi Kościoła by nas nie przyjęła.
– Większość ludzi Kościoła nie przyjęłaby swoich własnych matek, gdyby były grzesznicami.
– Fakt. I jeszcze by je spalili, gdyby były wiedźmami.
Sardonicznie uniósł brew.
– Właśnie tego chcesz, chłopcze? Stosu? Chciałbyś, żebym wymierzał boską karę?
– Według mnie – przerwał Beau i oderwał się od drzwi – on tylko zwraca uwagę na to, że należysz do kościoła, a może to ty jesteś grzesznikiem w tej historii? Czyżbyś był niemile widziany pośród podobnych sobie, ojcze Achille’u? – Zerknął wymownie na zniszczone wnętrze. – Nie chciałbym wyciągać pochopnych wniosków, lecz w przeciwnym wypadku nasi umiłowani patriarchowie na pewno przysłaliby kogoś do naprawy tej rudery.
Oczy Achille’a pociemniały.
– Nie takim tonem.
Wtrąciłem się, zanim Beau pogorszył sytuację, i szeroko rozłożyłem ręce. Z niedowierzaniem. Z frustracją. Ze… wszystkim. W moim gardle narastało napięcie związane z nieoczekiwaną dobrocią tego człowieka. To nie miało sensu. Nie mogło być prawdziwe. Było to równie niepokojące jak historia opowiedziana przez Lou; pająk kanibal wabiący nas do sieci wydawał się bardziej prawdopodobny niż ksiądz oferujący nam schronienie. – Wiesz, kim jesteśmy. Wiesz, co zrobiliśmy. Wiesz, co się stanie, jeśli zostaniesz nakryty na tym, że udzielasz nam schronienia.
Przyglądał mi się przez długą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Wobec tego nie dajmy się nakryć. – Chrząkając głośno, ruszył w stronę drzwi do kuchni. Zatrzymał się jednak na progu i spojrzał na miskę trzymaną przez Beau. W jednej sekundzie odebrał mu naczynie i nie zwracając uwagi na protesty Beau, podał je mnie. – Jesteście tylko dzieciakami – wymamrotał, nie patrząc mi w oczy. Kiedy zacisnąłem palce na misce, mój żołądek boleśnie się kurczył, puścił ją. Wygładził swoje szaty. Pomasował się po karku. Skinął głową. – Lepiej zjeść, póki ciepłe.
A potem się odwrócił i wyszedł z pomieszczenia.MOJA CIEMNOŚĆ
Lou
Ciemność.
Wszystko spowija. Okrywa mnie, ogranicza moją swobodę ruchów, uciska moją pierś, gardło, język, aż staje się mną. Uwięziona we własnym oku, tonąca we własnych głębiach, zapadam się w siebie, aż całkiem przestaję istnieć. Jestem ciemnością. Tą moją ciemnością.
To boli.
Nie powinnam czuć bólu. Nic nie powinnam czuć. Jestem nieuformowana i nieukończona, jestem paprochem w dziele stworzenia. Nie mam kształtu. Nie mam życia, płuca ani kończyny pod swoją kontrolą. Nie widzę, nie oddycham, a mimo to ta ciemność mnie oślepia. Dusi mnie, dławi, wzmaga się z każdą mijającą sekundą, aż rozdziera mnie na pół. Ale nie mogę krzyczeć. Nie mogę myśleć. Mogę tylko słyszeć – nie, czuć – głos dochodzący z cienia. Piękny i okropny głos. Wije się wokół mnie, przeze mnie, i słodko szepcze, obiecując zapomnienie. Obiecując odpoczynek.
Poddaj się, mruczy, i zapomnij. Pozbądź się bólu.
Przez chwilę lub tysiąc chwil waham się i zastanawiam.
Poddanie się i zapomnienie kuszą bardziej niż stawianie oporu i pamiętanie. Jestem słaba i nie lubię bólu. Głos jest tak piękny, tak kuszący, tak silny, że niemal pozwalam mu się omotać. A jednak… nie mogę. Jeśli odpuszczę, stracę coś ważnego. Kogoś ważnego. Nie pamiętam kogo.
Nie pamiętam, kim jestem.
Jesteś tą ciemnością. Cienie napierają na mnie, coraz bardziej się kurczę. Ziarenko piasku pod nieskończonymi czarnymi falami. Ta ciemność jest twoja.
Nadal się trzymam.PŁOMIEŃ COCO
Reid
Coco oparła się o kamień nagrobny obok mnie. Nad nami górował zerodowany posąg przedstawiający Świętą Magdalenę, jej twarz z brązu kryła się w szarym mroku. Coco nie spała, chociaż miała zamknięte oczy. Nic nie mówiła. Pocierała tylko bliznę na dłoni kciukiem drugiej ręki, aż zaogniła się jej skóra. Wątpliwe, żeby to zauważyła. Wątpliwe, żeby zauważyła cokolwiek.
Poszła za mną na cmentarz po tym, jak Lou przeszukała kuchnię, próbując znaleźć czerwone mięso, gdyż nie zadowoliło jej to, co ojciec Achille przygotował na kolację. W tym, jak Lou rzuciła się na wołowinę, nie było jednoznacznie nic złego, chociaż mięso jeszcze dobrze się nie ugotowało. Głodowaliśmy od wielu dni. Śniadanie złożone z gulaszu i lunch, na który zjedliśmy czerstwy chleb z serem, nie zaspokoiły naszego głodu. A mimo to…
Mój żołądek ścisnął się bez wyraźnego powodu.
– Jest w ciąży? – zapytała Coco po długiej chwili. Otworzyła oczy i odwróciła głowę w moją stronę. Jej głos nie wyrażał żadnych emocji. – Powiedz, że byliście ostrożni. Powiedz, że nie mamy kolejnego problemu.
– Krwawiła dwa tygodnie temu, a potem już nie mieliśmy okazji… – Odchrząknąłem.
Coco potaknęła i ponownie wystawiła twarz w stronę nieba, zamykając oczy i ciężko wzdychając.
– Dobrze.
Patrzyłem na nią. Chociaż nie płakała od czasu La Mascarade des Crânes, cały czas miała opuchnięte powieki. Na policzkach wciąż było widać resztki czarnej kredki. Ślady po łzach.
– Czy… – Słowa uwięzły mi w gardle. Zakaszlałem i spróbowałem ponownie. – Widziałem wannę w środku, gdybyś chciała się wykąpać.
W odpowiedzi zacisnęła palce na swoim kciuku, jakby nadal czuła na rękach krew Ansela. Wyszorowała je do czerwoności tej samej nocy w Doleur. Spaliła ubrania w Lewiatanie, gospodzie, w której tak wiele rzeczy poszło nie po naszej myśli.
– Jestem zbyt zmęczona – wymamrotała w końcu.
Znajomy ból ścisnął moje gardło. Zbyt znajomy.
– Jeśli chcesz o tym porozmawiać…
Nie otworzyła oczu.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi.
– Ależ jesteśmy.
Nie odpowiedziała, więc się odwróciłem, próbując zapanować nad mimiką. Dobrze. Nie chce tej rozmowy. Mnie do niej też nieśpieszno. Założyłem ręce na piersi, chroniąc się przed chłodem i przygotowując na długą noc wypełnioną ciszą, gdy pod moimi powiekami ukazał się Ansel z zaciętą miną. Wyrażającą niezachwiane przekonanie. Lou jest moją przyjaciółką, powiedział mi kiedyś. Zanim ja się zdecydowałem, zamierzał pójść za nią do Chateau le Blanc. Był powiernikiem jej tajemnic. Brał na siebie jej troski.
Przeszyło mnie poczucie winy. Ostre i dojmujące.
Czy jej się podobało, czy nie, Coco i ja byliśmy przyjaciółmi.
Głupio mi było, ale zmusiłem się do mówienia.
– Twierdzę jedynie, że po śmierci Arcybiskupa pomogła mi rozmowa. O tym zdarzeniu. O nim. Więc… – Sztywno wzruszyłem ramionami, czułem, że pali mnie skóra na karku. Płoną oczy. – Jeśli potrzebujesz… porozmawiać o tym… możesz porozmawiać ze mną.
Teraz otworzyła oczy.
– Arcybiskup był chorym pojebem, Reid. Porównywanie go do Ansela jest podłością.
– No cóż. – Spojrzałem na nią wymownie. – Nic nie poradzisz na to, kogo kochasz.
Szybko spuściła wzrok. Zawstydziłem się, gdy zadrżały jej usta.
– Wiem o tym.
– Czyżby?
– Oczywiście, że tak. – W tonie jej głosu dało się wyczuć cień dawnej zgryźliwości. Ogień rozjarzył jej lico. – Wiem, że to nie moja wina. Ansel mnie kochał, a… a to, że ja nie kochałam go w ten sam sposób co on mnie, nie oznacza, że kochałam go mniej. Z pewnością kochałam go bardziej niż ciebie. – Pomimo zaciekłości tej przemowy na końcu jej głos się załamał. – Możesz więc wziąć sobie swoje rady, swoją protekcjonalność i współczucie i wsadzić je sobie w dupę. – Zachowywałem kamienną twarz, starałem się nie unosić. Potrafiła wychłostać słowem. Mogłem to znieść. Wstała i machając mi palcem przed nosem, mówiła dalej. – Nie będę tu siedziała i pozwalała ci na ocenianie mnie za… za… – Jej pierś się unosiła, gdy oddychała ze wzburzeniem, po policzku płynęła jej łza. Kiedy spadła pomiędzy nas i zaskwierczała na śniegu, jej ciało sflaczało. – Za coś, czemu nie mogłam zaradzić – zakończyła tak cicho, że ledwie ją usłyszałem.
Powoli i niezgrabnie wstałem i stanąłem obok niej.
– Nie osądzam cię, Coco. I nie lituję się nad tobą. – Prychnęła, na co pokręciłem głową. – Naprawdę. Ansel był też moim przyjacielem. Nie umarł z twojej winy.
– Nie tylko Ansel zginął tamtej nocy.
Oboje spojrzeliśmy na cienką strużkę dymu unoszącą się znad jej łzy. Potem spojrzeliśmy w niebo.
Dym zasłonił zachodzące słońce, wiszące nad nami złowrogo. Ciężko. Wydawałoby się, że to niemożliwe. Podróżowaliśmy od wielu dni. Niebo tutaj, wiele mil od Cesarine, gdzie dym cały czas wydobywał się z wejść do tunelu, z katedry, katakumb, zamku, cmentarzy, szynków i uliczek, powinno być czyste. Ale płomień gorzejący pod stolicą nie był normalnym ogniem. Był czarnym ogniem, nienaturalnym i niekończącym się, jakby narodził się w samym piekle.
To był ogień Coco.
Ogień i dym miały objąć całe królestwo.
Płonął goręcej niż zwykły ogień, siał spustoszenie zarówno w tunelach, jak i pośród biednych dusz w nich uwięzionych. Co gorsza, według rybaka, który nas zaczepił – rybaka, którego brat był nowicjuszem u chasseurów, nikt nie mógł ugasić tych płomieni. Król August zatrzymał go tylko dzięki postawieniu łowcy przy każdym wejściu. Ich balisardy powstrzymywały rozprzestrzeniającą się pożogę.
Wyglądało na to, że La Voisin powiedziała prawdę. Kiedy odciągnąłem ją na bok w Lewiatanie, zanim uciekła do lasu z pozostałymi przy życiu Dames Rouges, jej ostrzeżenie brzmiało tak: Jej gniew podsyca ogień. Nie przestanie się palić, dopóki ona się nie uspokoi.
W tunelach zostali Toulouse, Thierry, Liana i Terrance.
– To też nie jest twoja wina, Coco.
Skrzywiła się, patrząc na posąg Świętej Magdaleny.
– Moje łzy wznieciły pożar. – Usiadła ciężko i podciągnęła kolana do piersi. Objęła je ramionami. – Wszyscy umarli przeze mnie.
– Nie wszyscy umarli. – Przed oczami stanęła mi Madame Labelle. Krępujące ją łańcuchy, wilgotna cela więzienna. Twarde palce króla na jej podbródku. Jej usta. W mojej krwi zawrzała wściekłość. Poczułem też ulgę, chociaż łączyła się z pogardą w stosunku do mnie samego. Wzniecony przez Coco pożar sprawił, że król August – mój ojciec – miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozprawienie się z moją matką.
– Jak na razie – powiedziała Coco, jakby czytając mi w myślach.
Cholera.
– Musimy wracać – stwierdziłem, wokół nas wzmagał się wiatr. Wyobraziłem sobie zapach spalonych ciał niesiony z dymem i wsiąkającą w ziemię krew Ansela. Przegraliśmy mimo pomocy Dames Rouges i wilkołaków, a nawet samego Dzikiego Męża. Ponownie uderzyła mnie bezdenna głupota naszego planu. Morgane by nas pozabijała, gdybyśmy sami ruszyli na Chateau. – Lou mnie nie posłucha, ale może posłucha ciebie. Deveraux i Blaise pozostali, żeby odszukać pozostałych. Możemy im pomóc, a potem moglibyśmy…
– Nie znajdą ich, Reid. Mówiłam ci. Każdy, kto został w tunelu, nie żyje.
– Wcześniej tunele zmieniały swój bieg – powtórzyłem nasty raz, wytężając umysł, by znaleźć coś, cokolwiek, co mogłem przeoczyć podczas naszych poprzednich sprzeczek. Gdybym przekonał Coco, ona mogłaby namówić Lou. Byłem tego pewien. – Może znowu zmieniły. Może Toulouse i Thierry zostali uwięzieni w jakimś bezpiecznym przejściu, gdzie są cali i zdrowi.
– A Liana i Terrance zmienili się w domowe koty podczas pełni księżyca. – Nawet nie uniosła głowy, jej głos znowu brzmiał strasznie apatycznie. – Zapomnij o tym, Reid. Lou ma rację. To musi się skończyć. Jej sposób jest równie dobry jak każdy inny, a może nawet lepszy. Przynajmniej idziemy naprzód.
– Po co więc staraliśmy się pozyskać sprzymierzeńców? – Próbowałem nie okazywać frustracji. – Sami nie damy rady zabić Morgane.
– Z sojusznikami również nie daliśmy rady.
– To znajdźmy nowych! Wróćmy do Cesarine, opracujmy strategię z Deveraux…
– Czego dokładnie się po nim spodziewasz? Kim są ci tajemniczy sojusznicy, których masz nadzieję znaleźć? Czy Claud ma ich… zerwać z drzewa? – Spojrzała hardo. – Nie udało mu się uratować Ansela podczas La Mascarade des Crânes. Nie udało mu się nawet ocalić własnej rodziny, co oznacza, że on też nie może nam pomóc. Nie da rady zabić Morgane. Zrozum to, Reid. To jest nasza droga do przodu. Nie ma sensu szukać duchów w Cesarine.
Poluzowałem zaciśnięte szczęki. Moją szyję zalała fala gorąca. Nie wiedziałem, co zrobić.
– Moja matka nie jest duchem.
– Twoja matka potrafi się zatroszczyć o siebie.
– Jej życie…
– …zależy całkowicie od tego, jak sprawnie potrafi kłamać. – Beau podszedł do nas swobodnym krokiem od strony kościelnej kuchni, palcem niedbale wskazując zasnute dymem niebo. – Nasz ojciec będzie się starał stłumić ogień, nawet gdyby musiał zatrudnić do tego wiedźmę. Jak długo chmury dosłownie wiszą nad naszymi głowami, twoja matka jest bezpieczna. Przy okazji przepraszam za podsłuchiwanie – dodał. – Chciałem sprawdzić, czy któreś z was zauważyło moją nową brodę. – Zamilkł na chwilę. – Poza tym Lou nie mruga od pół godziny.
– Słucham? – Zmarszczyłem brwi.
– Nie mruga – powtórzył, siadając na ziemi obok Coco i kładąc dłoń na jej karku. Zaczął delikatnie masować jej skórę. – Ani razu. Od pół godziny siedzi bez słowa i gapi się na witraż. To chore. Udało jej się nawet przegonić księdza.
Poczułem niepokój.
– Liczyłeś jej mrugnięcia?
– A ty nie? – Beau z niedowierzaniem uniósł brew. – Jest twoją żoną czy też przyjaciółką, kochanką, czy jak tam ją sobie nazywasz. Z całą pewnością coś jest z nią nie w porządku, bracie.
Wiatr się wzmógł. Na skraju kościoła ponownie pojawił się biały pies. Blady i upiorny. Cichy. Czujny. Zignorowałem go siłą woli, żeby skupić się na bracie i jego niedorzecznych obserwacjach.
– A ty nie masz brody – powiedziałem z irytacją, wskazując jego gładkie lico – skoro już mówimy o rzeczach oczywistych. – Zerknąłem na Coco, która wciąż kryła twarz w kolanach. – Każdy inaczej przeżywa żałobę.
– Według mnie to coś więcej.
– Masz coś na poparcie? – Spojrzałem na niego niechętnie. – Wszyscy wiemy, że niedawno… się zmieniła. Ale to nadal Lou. – Bezwiednie znowu spojrzałem na psa. Patrzył na mnie z nienaturalnym spokojem. Nawet wiatr nie targał jego futra. Stojąc, uniosłem dłoń i nisko zagwizdałem. – Tutaj, piesku. – Podszedłem bliżej. I jeszcze bliżej. Nie ruszył się. – Nadała mu już jakieś imię? – zapytałem szeptem Beau i Coco.
– Nie – odparł Beau. – A nawet nie raczyła zauważyć jego obecności.
– Masz obsesję.
– A ty jesteś ślepy.
– A jednak widzę, że nie masz brody.
Uniósł rękę do ogolonej skóry.
– A ty wciąż nie masz…
Umilkł jednak, ponieważ w jednej chwili wydarzyło się kilka rzeczy. Nagle zerwał się silny wiatr, a pies odwrócił się i zniknął między drzewami. Rozległo się głośne „Uważajcie!”, głos wydał się znajomy, zbyt znajomy i niepokojąco nie na miejscu pośród dymu i cieni, a następnie coś zazgrzytało przeraźliwie jak rozrywany metal. Jednocześnie spojrzeliśmy z przerażeniem w górę. Za późno.
Posąg Świętej Magdaleny złamał się w talii, góra ugięła się pod wpływem porywistego wiatru i pochyliła w stronę Beau i Coco. Dziewczyna złapała księcia z krzykiem, próbując odciągnąć go w bok, ale ich nogi…
Rzuciłem się do przodu, odepchnąłem spadającą rzeźbę i zwaliłem się ciężko na ziemię, podczas gdy Coco i Beau próbowali uwolnić nogi. Na krótką chwilę czas stanął w miejscu. Beau sprawdzał, czy Coco jest cała, ona zamknęła oczy, a jej ciałem wstrząsał szloch. Krzywiąc się z bólu, który promieniował w moim boku, walczyłem o powietrze, starałem się usiąść…
Nie.
Zapomniałem o bólu, odwróciłem się i próbowałem wstać, żeby przywitać nowo przybyłą.
– Cześć, Reid – wyszeptała Celia.
Blada i drżąca tuliła do piersi skórzaną torbę. Jej porcelanową skórę szpeciły płytkie rany i zadrapania, miała poszarpany dół sukni. Czarny jedwab. Suknia, którą miała na sobie podczas pogrzebu Filippy.
– Celio. – Patrzyłem na nią przez chwilę, nie wierząc własnym oczom. Nie powinno jej tu być. Nie mogła przebyć dzikich ostępów w samych jedwabiach i kapciach. Ale jak inaczej mógłbym wyjaśnić jej obecność? Przecież nie pojawiła się w tym miejscu dopiero w tej chwili. Musiała… Musiała nas śledzić. Celia. Dotarła do mnie prawdziwość tej sytuacji. Ująłem ją za ramiona, musiałem się powstrzymywać, żeby nią nie potrząsnąć, żeby jej nie objąć, żeby jej nie zrugać. Puls walił mi w uszach. – Co, do cholery, tutaj robisz? – Odsunęła się, zmarszczyła nosek, opuściłem więc ręce i cofnąłem się. – Przepraszam. Nie chciałem…
– Nie uraziłeś mnie. – Jej oczy, duże i spanikowane, spoczęły na mojej koszuli. Dopiero teraz dostrzegłem czarną ciecz. Metaliczną. Lepką. Materiał przylgnął do mojej piersi. Skrzywiłem się. – Chodzi o to, że… jesteś zakrwawiony.
Zaskoczony odwróciłem się bokiem do niej i uniosłem koszulę, żeby obejrzeć tors. Tępy ból w boku bardziej kojarzył mi się z siniakiem niż raną.
– Reid – powiedział ostro Beau.
Coś w jego głosie sprawiło, że zastygłem w pół ruchu. Powoli podążyłem wzrokiem za jego palcem wskazującym leżącą w śniegu Świętą Magdalenę.
Do miejsca, gdzie krwawe łzy płynęły po jej policzkach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej