Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bohater wieków (wydanie julileuszowe) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,00

Bohater wieków (wydanie julileuszowe) - ebook

Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Czy zabicie Ostatniego Imperatora, by obalić Ostatnie Imperium, było właściwym krokiem? Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł, wzmagającymi się opadami popiołów i coraz potężniejszymi trzęsieniami ziemi, Vin i Elend zaczynają mieć wątpliwości. Przed wieloma laty Zniszczeniu – jednej z pierwotnych istot, które stworzyły świat – obiecano prawo do unicestwienia wszystkiego, co istnieje. Teraz, gdy Vin została podstępem nakłoniona do uwolnienia go ze Studni Wstąpienia, Zniszczenie pragnie wyegzekwować swoje prawo.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-24-5
Rozmiar pliku: 6,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MOWA

PRZED­MOWA

Tą książką musia­łem udo­wod­nić, że potra­fię to zro­bić – zarówno sobie, jak i swoim czy­tel­ni­kom.

Przez te lata, kiedy pró­bo­wa­łem się prze­bić do świata fan­tasy, dostrze­głem pewną cechę mło­dych pisa­rzy. Było wśród nich bar­dzo wielu twór­ców wspa­nia­łych świa­tów, jak rów­nież wielu, któ­rzy pisali świetne roz­działy, two­rzyli przy­cią­ga­ją­cych uwagę boha­te­rów i przed­sta­wiali inte­re­su­jące sytu­acje.

Jed­nak kon­se­kwent­nie roz­cza­ro­wy­wały mnie zakoń­cze­nia tych powie­ści. Jasne, chęt­niej prze­czy­tam książkę, która ma słabe zakoń­cze­nie, ale świet­nych boha­te­rów niż odwrot­nie – odno­si­łem jed­nak wra­że­nie, że wielu pisa­rzy zanie­dby­wało ten klu­czowy ele­ment swo­ich opowie­ści. Skoro prze­czy­ta­łem epicką powieść albo całą serię, w któ­rej cał­ko­wi­cie się zanu­rzy­łem i poświę­ci­łem jej całe tygo­dnie, pra­gną­łem rów­nie epic­kiego zakoń­cze­nia.

W _Boha­te­rze Wie­ków_ musia­łem poprzeć słowa czy­nami. Napi­sa­łem te trzy powie­ści wła­ści­wie jedna po dru­giej, skoń­czy­łem tę zanim pierw­sza tra­fiła do dru­karni. Wło­ży­łem w to tak wiele wysiłku, bo chcia­łem się upew­nić, że ostat­nia książka zachowa cią­głość z pierw­szymi dwoma.

Nie robi­łem tego jed­nak ni­gdy wcze­śniej. Zagłę­bi­łem się na tery­to­rium, które było dla mnie nowe. Do tej pory napi­sa­łem pięt­na­ście czy szes­na­ście powie­ści, ale żadna nie była koń­cem serii. Dla­tego ta książka była dla mnie stre­su­jąca. Tak bar­dzo chcia­łem, żeby wyszła dobrze, że kiedy coś poszło kiep­sko (jak wątek Sazeda w pierw­szej wer­sji) czu­łem się pod ogromną pre­sją, by zna­leźć inną drogę.

Jed­no­cze­śnie pisa­nie _Boha­tera Wie­ków_ miało w sobie pewien impet. Tom drugi wyma­gał ode mnie naj­więk­szego wysiłku ze wszyst­kich trzech, nawet jeśli wątek Sazeda w tym tomie był dla mnie naj­więk­szym poje­dyn­czym pro­ble­mem. Pisa­łem tę powieść z zapa­łem, a (krótka) prze­rwa na napi­sa­nie pierw­szego tomu cyklu _Alca­traz_ dodała mi ener­gii. Pró­bo­wa­łem umie­ścić w niej wszyst­kie pomy­sły na temat apo­ka­lipsy fan­tasy, jakie mia­łem przez lata i z niczego nie rezy­gno­wać.

Ta książka miała być dosko­na­łym zakoń­cze­niem. Wydaje mi się, że w dużej mie­rze mi się to udało. Podob­nie jak w przy­padku wszyst­kich pozo­sta­łych tomów z cyklu _Z Mgły Zro­dzony_, ma swój uni­ka­towy punkt sku­pie­nia. To jed­no­cze­śnie mała ksią­żeczka i bar­dzo duża. Kiedy pisa­łem tę serię, powta­rza­łem sobie „Napisz w trzech tomach to, do czego inne serie potrze­bują dzie­się­ciu”. Aby to osią­gnąć i jed­no­cze­śnie nie przy­tło­czyć książki pobocz­nymi wąt­kami, musia­łem sku­pić się na kilku głów­nych boha­te­rach – poka­zać, jak świat roz­pada się wokół nich, ale sku­piać uwagę na nich i ich pro­ble­mach.

Jestem bar­dzo dumny z efektu. Podoba mi się, że jest bar­dzo intymna, mimo epic­kiego cha­rak­teru serii. Podoba mi się, jak zwię­zła jest (choć obszerna, na­dal jest o połowę krót­sza od prze­cięt­nego tomu _Archi­wum Burzo­wego Świa­tła_). Podoba mi się, że wizja świata two­rzy jedną spójną całość, a przede wszyst­kim, że trzy tomy dobrze ze sobą współ­grają. Zarówno jako podróż boha­te­rów, jak i jako ele­ment dekon­struk­cji fan­tasy jako gatunku.

_Z Mgły Zro­dzony_ to moja wizy­tówka w tym świe­cie.PRO­LOG

PRO­LOG

Marsh pró­bo­wał się zabić.

Jego dłoń zadrżała, gdy sta­rał się zebrać siły, by pod­nieść rękę, wyrwać kolec z ple­ców i zakoń­czyć potworną egzy­sten­cję. Nie pró­bo­wał się już uwol­nić. Trzy lata. Trzy lata w postaci Inkwi­zy­tora, trzy lata uwię­zie­nia we wła­snych myślach. Te lata udo­wod­niły, że nie ma ucieczki. Nawet teraz jego myśli się zaćmiły.

A póź­niej To prze­jęło kon­trolę. Świat wokół niego jakby wibro­wał – i nagle zaczął widzieć wszystko wyraź­nie. Dla­czego wal­czył? Dla­czego się mar­twił? Wszystko było w jak naj­lep­szym porządku.

Zro­bił krok do przodu. Choć nie widział już tak jak zwy­czajni ludzie – w końcu w jego oczo­doły wbito potężne sta­lowe kolce – wyczu­wał pomiesz­cze­nie wokół sie­bie. Kolce wysta­wały z tyłu jego czaszki. Gdyby wycią­gnął rękę i go dotknął, poczułby ostre końce. Nie było krwi.

Kolce dawały mu moc. Wszystko ota­czały nie­bie­skie allo­man­tyczne linie, roz­ja­śnia­jąc świat. Pomiesz­cze­nie było śred­nich roz­mia­rów, a wraz z Mar­shem znaj­do­wało się w nim kilku towa­rzy­szy – rów­nież oto­czo­nych błę­ki­tem, allo­man­tyczne linie wska­zy­wały na metale w ich krwi. Każdy miał kolce w oczo­do­łach.

To zna­czy, każdy poza męż­czy­zną przy­wią­za­nym przed nim do stołu. Marsh uśmiech­nął się, wziął kolec ze stołu i uniósł go. Wię­zień nie został zakne­blo­wany. To by stłu­miło krzyki.

– Pro­szę – wyszep­tał wię­zień i zadrżał. Nawet ter­ri­sań­ski lokaj zała­my­wał się, mając w per­spek­ty­wie wła­sną gwał­towną śmierć.

Męż­czy­zna pró­bo­wał się szar­pać. Znaj­do­wał się w bar­dzo nie­wy­god­nej pozy­cji, został bowiem przy­wią­zany na innej oso­bie. Stół zapro­jek­to­wano w taki wła­śnie spo­sób, wgłę­bie­nie mie­ściło ciało poni­żej.

– Czego chce­cie? – spy­tał Ter­ri­sa­nin. – Nic już wam nie powiem o Syno­dzie.

Marsh poma­cał mosiężny kolec, czu­jąc jego ostry koniec. Miał pracę do wyko­na­nia, lecz zawa­hał się, sma­ku­jąc ból i prze­ra­że­nie w gło­sie męż­czy­zny. Zawa­hał się, żeby móc…

Marsh zapa­no­wał nad wła­snym umy­słem. Słodki aro­mat sali znik­nął, zastą­piony przez smród krwi i śmierci. Jego radość zmie­niła się w grozę. Wię­zień był ter­ri­sań­skim Opie­ku­nem, czło­wie­kiem, który całe życie pra­co­wał dla dobra innych. Zabi­cie go będzie nie tylko zbrod­nią, ale i tra­ge­dią. Marsh pró­bo­wał unieść rękę i wyrwać naj­waż­niej­szy kolec z ple­ców – jego usu­nię­cie zabi­łoby go.

To jed­nak było zbyt silne. Moc. Jakimś spo­so­bem pano­wała nad Mar­shem – i potrze­bo­wała go oraz innych Inkwi­zy­to­rów jako swo­ich rąk. Była wolna – Marsh wciąż czuł, jak się tym raduje – lecz coś nie pozwa­lało jej zbyt mocno wpły­wać na świat. Prze­ciw­nik. Siła, która ota­czała świat niczym tar­cza.

To nie było jesz­cze pełne. Potrze­bo­wało wię­cej. Cze­goś jesz­cze… cze­goś ukry­tego. A Marsh to odnaj­dzie, przy­nie­sie swo­jemu panu. Panu, któ­rego Vin uwol­niła. Isto­cie, która została uwię­ziona w Studni Wstą­pie­nia.

Nazy­wała się Znisz­cze­niem.

Marsh uśmiech­nął się, gdy jego wię­zień zaczął pła­kać. Póź­niej zro­bił krok do przodu, uno­sząc kolec. Przy­tknął go do piersi skam­lą­cego męż­czy­zny. Kolec musiał prze­bić jego ciało, prze­szy­wa­jąc serce, a póź­niej wbić się w ciało Inkwi­zy­tora przy­wią­za­nego poni­żej. Hema­lur­gia była brudną sztuką.

I dla­tego była taka zabawna. Marsh uniósł drew­niany młot i zaczął ude­rzać.1

1

Fatren zmru­żył oczy i spoj­rzał w czer­wone słońce, które kryło się za zasłoną ciem­nych opa­rów. Czarny popiół opa­dał z nieba, jak nie­mal każ­dego dnia. Grube płatki spa­dały pro­sto, powie­trze było nie­ru­chome i gorące, bez śladu wie­trzyka, który mógłby popra­wić nastrój męż­czy­zny. Wes­tchnął, oparł się o umoc­nie­nia i spoj­rzał na Veti­tan. Swoje mia­sto.

– Jak długo? – spy­tał.

Druf­fel podra­pał się po nosie. Na twa­rzy miał ciemne plamy popiołu. Ostat­nio nie dbał zbyt­nio o higienę. Oczy­wi­ście, Fatren wie­dział, że bio­rąc pod uwagę wyda­rze­nia z ostat­nich kilku mie­sięcy, sam też nie wygląda naj­le­piej.

– Może godzinę – odparł Druf­fel, splu­wa­jąc na ziemny wał.

Fatren wes­tchnął i wpa­trzył się w opa­da­jący popiół.

– Myślisz, że to prawda, Druf­fel? To, co mówią ludzie?

– Co? – odpo­wie­dział tam­ten pyta­niem. – Że świat się koń­czy?

Fatren poki­wał głową.

– Nie wiem. Nie obcho­dzi mnie to.

– Jak możesz tak mówić?

Druf­fel wzru­szył ramio­nami i znów się podra­pał.

– Jak tylko przy­będą te kolossy, zginę. Dla mnie to koniec świata.

Fatren zamilkł. Nie lubił wypo­wia­dać swo­ich wąt­pli­wo­ści, uwa­żano go w końcu za sil­nego. Kiedy pano­wie opu­ścili mia­sto – rol­ni­czą osadę, nieco bar­dziej cywi­li­zo­waną niż plan­ta­cje na pół­nocy – to Fatren prze­ko­nał skaa, by na­dal pra­co­wali na roli. To Fatren ochro­nił ich przed wer­bow­ni­kami. W cza­sach, gdy w więk­szo­ści wio­sek i plan­ta­cji wszy­scy zdrowi męż­czyźni tra­fili do takiej czy innej armii, w Veti­tan wciąż miał kto pra­co­wać. Musieli poświę­cić dużą część zbio­rów na łapówki, ale Fatren zapew­nił im bez­pie­czeń­stwo.

W więk­szo­ści.

– Mgły ustą­piły dziś dopiero koło połu­dnia – powie­dział cicho Fatren. – Zostają coraz dłu­żej. Widzia­łeś rośliny, Druff. Jesienny zasiew źle zniósł zimę i wszyst­kie są kar­ło­wate… pew­nie za mało słońca. Nie mamy dość jedze­nia, żeby prze­żyć do czasu, aż wio­senne plony doj­rzeją.

– Nie prze­trwamy lata – stwier­dził jego towa­rzysz. – Nie dotrwamy do wie­czora.

Co smutne – naprawdę przy­gnę­bia­jące – to Druf­fel był kie­dyś opty­mi­stą. Fatren od wielu mie­sięcy nie sły­szał śmie­chu swego brata. Ten śmiech był ulu­bio­nym dźwię­kiem Fatrena.

Nawet młyny Ostat­niego Impe­ra­tora nie wymłó­ciły z Druffa jego śmie­chu, pomy­ślał Fatren. Ale ostat­nie dwa lata tego doko­nały.

– Fats! – zawo­łał ktoś. – Fats!

Fatren pod­niósł wzrok, gdy na wał wspiął się chło­piec. Z tru­dem ukoń­czyli umoc­nie­nia – pomysł Druf­fela, w cza­sach, zanim się pod­dał. Veti­tan miało około sied­miu tysięcy miesz­kań­ców, czyli było cał­kiem spore. Mnó­stwo wysiłku wyma­gało oto­cze­nie go wałem.

Fatren miał może tysiąc praw­dzi­wych żoł­nie­rzy – w tak małej gru­pie trudno było zebrać ich wię­cej – i może kolejny tysiąc zbyt mło­dych, zbyt sta­rych lub zbyt słabo wyszko­lo­nych, by dobrze wal­czyć. Nie wie­dział, jak wielka była armia kolos­sów, lecz z pew­no­ścią więk­sza niż dwa tysiące. Wał im nie pomoże.

Chło­pak – Sev – w końcu dotarł do Fatrena.

– Fats! Ktoś idzie!

– Już? – spy­tał Fatren. – Druff mówił, że kolossy są jesz­cze daleko.

– Nie kolossy, Fats – popra­wił go chło­pak. – Czło­wiek. Chodź­cie go zoba­czyć!

Fatren odwró­cił się do Druffa, który wytarł nos i wzru­szył ramio­nami. Podą­żyli za Sevem wzdłuż wału, w stronę głów­nej bramy. Popiół i kurz kłę­biły się nad ubitą zie­mią, zbie­ra­jąc się w rogach. Ostat­nio nie mieli czasu na sprzą­ta­nie. Kobiety musiały pra­co­wać na polach, gdy męż­czyźni szko­lili się i przy­go­to­wy­wali do wojny.

Przy­go­to­wa­nia do wojny. Fatren mówił sobie, że ma dwa tysiące „żoł­nie­rzy”, choć naprawdę miał tysiąc skaa z mie­czami. Szko­lili się przez dwa lata, to prawda, lecz bra­ko­wało im doświad­cze­nia.

Grupa męż­czyzn tło­czyła się przy bra­mie, sto­jąc na wale lub opie­ra­jąc się o niego. Może nie powi­nie­nem tyle poświę­cać na szko­le­nie żoł­nie­rzy, pomy­ślał Fatren. Gdyby ten tysiąc pra­co­wał w kopani, mie­li­by­śmy rudę na łapówki.

Tyle tylko, że kolossy nie przyj­mo­wały łapó­wek. Zabi­jały. Fatren zadrżał, myśląc o Gar­th­wood. To mia­sto było więk­sze od jego, lecz do Veti­tan dotarła mniej niż setka ucie­ki­nie­rów. Wszystko wyda­rzyło się przed trzema mie­sią­cami. Miał irra­cjo­nalną nadzieję, że kolossy zado­woli znisz­cze­nie tam­tego mia­sta.

Powi­nien był się domy­ślić. Kolossy ni­gdy nie były zado­wo­lone.

Fatren wspiął się na wał, a za nim podą­żyli żoł­nie­rze w poła­ta­nych ubra­niach z pona­szy­wa­nymi kawał­kami skóry. Spoj­rzał poprzez spa­da­jący popiół na ciemny kra­jo­braz, który wyglą­dał tak, jakby pokry­wał go głę­boki, czarny śnieg.

Zbli­żał się samotny jeź­dziec, ubrany w ciemny płaszcz z kap­tu­rem.

– Jak myślisz, Fats? – spy­tał jeden z żoł­nie­rzy. – Zwia­dowca kolos­sów?

Fatren prych­nął.

– Kolossy nie wysła­łyby zwia­dowcy, a szcze­gól­nie czło­wieka.

– Ma konia – powie­dział Druf­fel, chrzą­ka­jąc. – Przy­dałby się nam jesz­cze jeden.

Mia­sto miało ich tylko pięć, a wszyst­kie były nie­do­ży­wione.

– Kupiec – stwier­dził jeden z żoł­nie­rzy.

– Żad­nych towa­rów – sprze­ci­wił się Fatren. – I musiałby być bar­dzo odważ­nym kup­cem, żeby samot­nie zapu­ścić się w te oko­lice.

– Ni­gdy nie widzia­łem ucie­ki­niera na koniu – zauwa­żył jeden z męż­czyzn. Uniósł łuk, spo­glą­da­jąc na Fatrena.

Przy­wódca pokrę­cił głową. Nikt nie wystrze­lił, gdy obcy zbli­żał się do nich nie­śpiesz­nie. Zatrzy­mał wierz­chowca tuż przed bramą mia­sta. Fatren był z niej bar­dzo dumny. Praw­dziwa drew­niana brama w ziem­nym wale. Drewno i kamień wziął z pań­skiego dworu w cen­trum mia­sta.

Gruby, ciemny płaszcz, noszony dla ochrony przed popio­łem, ukry­wał postać przy­by­sza. Fatren przyj­rzał się obcemu ponad szczy­tem wału, a póź­niej posłał spoj­rze­nie bratu i wzru­szył ramio­nami.

Obcy zesko­czył z konia.

Wzniósł się pro­sto w niebo, jakby pod­rzu­cony, a jed­no­cze­śnie zrzu­cił płaszcz. Pod spodem męż­czy­zna nosił ide­al­nie biały mun­dur.

Fatren zaklął i odsko­czył do tyłu, gdy obcy wzniósł się ponad wałem i wylą­do­wał na szczy­cie bramy. Męż­czy­zna był Allo­mantą. Szla­chet­nie uro­dzony. Fatren miał nadzieję, że tamci zajmą się swo­imi prze­py­chan­kami na pół­nocy i zosta­wią jego ludzi w spo­koju.

A przy­naj­mniej dadzą im w spo­koju umrzeć.

Przy­bysz odwró­cił się. Miał krótką brodę i krótko obcięte ciemne włosy.

– Dobrze – powie­dział, idąc po szczy­cie bramy z nie­na­tu­ral­nym wyczu­ciem rów­no­wagi – nie mamy czasu. Zabie­rajmy się do roboty.

Zstą­pił z bramy na wał. Druf­fel natych­miast wycią­gnął miecz.

Ostrze wyrwało się z dłoni Druf­fela, przy­cią­gnięte nie­wi­dzialną mocą. Obcy chwy­cił broń, gdy mijała jego rękę. Obró­cił miecz i przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Dobra stal – stwier­dził, kiwa­jąc głową. – Jestem pod wra­że­niem. Jak wielu waszych żoł­nie­rzy jest tak dobrze wypo­sa­żo­nych? – Obró­cił broń ręko­je­ścią do przodu i podał ją Druf­fe­lowi.

Druf­fel spoj­rzał na brata, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wany.

– Kim jesteś? – spy­tał Fatren, zebraw­szy się na odwagę. Nie wie­dział zbyt wiele na temat Allo­man­cji, ale był prze­ko­nany, że obcy jest Zro­dzo­nym z Mgły. Mógł pew­nie samą myślą zabić wszyst­kich na wale.

Obcy zigno­ro­wał pyta­nie i odwró­cił się w stronę mia­sta.

– Ten wał ota­cza całe mia­sto? – spy­tał, odwra­ca­jąc się w stronę jed­nego z żoł­nie­rzy.

– Yyy… tak, milor­dzie – odparł zapy­tany.

– Ile macie bram?

– Tylko jedną, milor­dzie.

– Otwórz­cie ją i wpro­wadź­cie mojego konia do środka – stwier­dził przy­bysz. – Zakła­dam, że macie staj­nie?

– Tak, milor­dzie – odparł żoł­nierz.

Cóż, pomy­ślał z nie­za­do­wo­le­niem Fatren, gdy żoł­nierz odbiegł, ten przy­bysz z pew­no­ścią umie dowo­dzić ludźmi. Żoł­nierz nawet przez chwilę się nie zawa­hał, nie pomy­ślał, że wyko­nuje roz­kazy obcego, nie pro­sząc o pozwo­le­nie. Fatren widział już, jak pozo­stali się pro­stują, tra­cąc rezerwę. Ten przy­bysz mówił tak, jakby się spo­dzie­wał, że jego roz­kazy zostaną wypeł­nione, a żoł­nierze na to reago­wali. To nie był szla­chet­nie uro­dzony, jakich znał Fatren, gdy słu­żył w dwo­rze pana. Ten męż­czy­zna był inny.

Obcy wciąż przy­glą­dał się mia­stu. Popiół opa­dał na jego piękny biały mun­dur i Fatren pomy­ślał, że to szkoda, by strój się pobru­dził. Przy­bysz poki­wał głową, po czym zaczął scho­dzić z wału.

– Zacze­kaj – powie­dział Fatren, zmu­sza­jąc obcego do zatrzy­ma­nia się. – Kim jesteś?

Przy­bysz odwró­cił się i spoj­rzał Fatre­nowi w oczy.

– Nazy­wam się Elend Ven­ture. Jestem waszym cesa­rzem.

Z tymi sło­wami męż­czy­zna odwró­cił się i ruszył dalej w dół umoc­nień. Żoł­nie­rze roz­stą­pili się przed nim, po czym wielu podą­żyło za nim.

Fatren spoj­rzał na brata.

– Cesarz? – mruk­nął Druf­fel i splu­nął.

Fatren zga­dzał się z jego podej­ściem. Co miał robić? Ni­gdy wcze­śniej nie wal­czył prze­ciwko Allo­man­cie, nie był nawet pewien, jak zacząć. „Cesarz” z pew­no­ścią bez trudu roz­bro­iłby Duf­fela.

– Zor­ga­ni­zuj­cie miesz­kań­ców mia­sta – rzu­cił obcy… Elend Ven­ture. – Kolossy nadejdą z pół­nocy. Zigno­rują bramę i wejdą na wał. Chcę, żeby starsi i dzieci sku­pili się w połu­dnio­wej czę­ści mia­sta. Zgro­madź­cie ich w jak naj­mniej­szej licz­bie domów.

– A co to da? – spy­tał Fatren. Nie widząc innej moż­li­wo­ści, pośpie­szył za „cesa­rzem”.

– Kolossy są naj­bar­dziej nie­bez­pieczne, kiedy opa­no­wuje je żądza krwi – odparł Ven­ture, nie prze­ry­wa­jąc mar­szu. – Jeśli uda im się zdo­być mia­sto, to powinny jak naj­wię­cej czasu zmar­no­wać na szu­ka­nie waszych ludzi. Jeśli żądza krwi kolos­sów minie pod­czas poszu­ki­wań, opa­nuje je fru­stra­cja i zabiorą się za łupie­nie. Wtedy twoim ludziom może uda się uciec.

Ven­ture prze­rwał i spoj­rzał w oczy Fatre­nowi. Miał ponurą minę.

– To nie­wielka nadzieja. Ale zawsze coś.

Wypo­wie­dziaw­szy te słowa, ruszył dalej, główną ulicą mia­steczka.

Za ple­cami Fatren sły­szał szepty żoł­nie­rzy. Wszy­scy sły­szeli o męż­czyź­nie nazy­wa­ją­cym się Elend Ven­ture. To on ponad dwa lata temu zdo­był wła­dzę w Lutha­del po śmierci Ostat­niego Impe­ra­tora. Wie­ści z pół­nocy poja­wiały się rzadko i nie były wia­ry­godne, ale wszyst­kie wspo­mi­nały o Ven­ture. Wal­czył z rywa­lami do tronu, nawet zabił swo­jego ojca. Ukry­wał fakt, że jest Zro­dzo­nym z Mgły i podobno poślu­bił wła­śnie tę kobietę, która zabiła Ostat­niego Impe­ra­tora. Fatren wąt­pił, by ktoś tak ważny – pew­nie bar­dziej legenda niż praw­dziwy czło­wiek – przy­był do tak małego mia­steczka w Połu­dnio­wym Domi­nium, i to jesz­cze samot­nie. Nawet kopal­nie nie miały więk­szego zna­cze­nia. Obcy musiał kła­mać.

Ale… na pewno był Allo­mantą…

Fatren przy­śpie­szył kroku, by nadą­żyć za obcym. Ven­ture – czy też kim­kol­wiek był – zatrzy­mał się przed dużą budowlą w pobliżu cen­trum mia­sta. Stara sie­dziba Sta­lo­wego Zakonu. Fatren kazał zabić deskami wej­ścia i okna.

– Tam zna­leź­li­ście broń? – spy­tał Ven­ture, zwra­ca­jąc się do Fatrena.

Męż­czy­zna mil­czał przez chwilę. W końcu potrzą­snął głową.

– W dwo­rze lorda.

– Zosta­wił swoją broń? – spy­tał zasko­czony Ven­ture.

– Myślimy, że pew­nie miał zamiar wró­cić – wyja­śnił Fatren. – Żoł­nie­rze, któ­rych pozo­sta­wił, w końcu zde­zer­te­ro­wali, dołą­cza­jąc do mija­ją­cej nas armii. Zabrali wszystko, co mogli unieść. My zużyt­ko­wa­li­śmy resztę.

Ven­ture podra­pał się po bro­dzie i wpa­trzył w stary budy­nek Zakonu. Budowla była wysoka i robiła zło­wro­gie wra­że­nie, mimo opusz­cze­nia – a może ze względu na nie.

– Wasi ludzie wyglą­dają na dobrze wyszko­lo­nych. Nie spo­dzie­wa­łem się tego. Czy mają doświad­cze­nie w walce?

Druf­fel cicho prych­nął, co ozna­czało, że uważa przy­by­sza za wścib­skiego.

– Nasi ludzie wal­czyli wystar­cza­jąco wiele, by stali się nie­bez­pieczni, obcy – powie­dział Fatren. – Kie­dyś ban­dyci chcieli ode­brać nam mia­sto. Uwa­żali, że jeste­śmy słabi i damy się łatwo zastra­szyć.

Jeśli obcy uznał te słowa za groźbę, nie poka­zał tego po sobie. Po pro­stu poki­wał głową.

– Czy wal­czy­li­ście prze­ciwko kolos­som?

Bra­cia wymie­nili się spoj­rze­niami.

– Ludzie, któ­rzy wal­czą prze­ciwko kolos­som, giną, obcy – powie­dział w końcu Fatren.

– Gdyby to była prawda – stwier­dził Ven­ture – zgi­nął­bym już parę razy. – Odwró­cił się w stronę zbie­ra­ją­cego się tłumu żoł­nie­rzy i miesz­kań­ców mia­sta. – Nauczę was wszyst­kiego, co wiem o walce prze­ciwko kolos­som, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Chcę, żeby kapi­ta­no­wie i dowódcy oddzia­łów zebrali się przy bra­mie w ciągu dzie­się­ciu minut. Żoł­nie­rze mają sta­nąć w szyku wzdłuż wału… nauczę dowód­ców kilku sztu­czek, które mogą prze­ka­zać swoim ludziom.

Nie­któ­rzy żoł­nie­rze się poru­szyli, lecz trzeba im przy­znać, że więk­szość została na swo­ich miej­scach. Przy­bysz nie wyda­wał się obra­żony, że jego roz­kazy nie zostały wyko­nane. Stał w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w uzbro­jony tłum. Nie wyglą­dało na to, że jest prze­stra­szony ani też zły czy pełen dez­apro­baty. Wyglą­dał… maje­sta­tycz­nie.

– Milor­dzie – spy­tał w końcu jeden z żoł­nie­rzy. – Czy… przy­pro­wa­dzi­li­ście ze sobą armię, by nam pomo­gła?

– Nawet dwie – odparł Ven­ture. – Ale nie mamy czasu na nie cze­kać. – Spoj­rzał Fatre­nowi w oczy. – Napi­sa­łeś i popro­si­łeś mnie o pomoc. A ja, jako twój suwe­ren, przy­by­łem z nią. Czy na­dal jej pra­gniesz?

Fatren zmarsz­czył czoło. Ni­gdy nie pro­sił tego czło­wieka – ani żad­nego lorda – o pomoc. Otwo­rzył usta, by wyra­zić sprze­ciw, ale się zawa­hał. Pozwoli mi uda­wać, że posła­łem po niego, pomy­ślał. Takie uda­wa­nie było czę­ścią jego planu. Mógł­bym oddać mu wła­dzę bez poczu­cia porażki.

Zgi­niemy. Choć, patrząc w oczy tego czło­wieka, mogę pra­wie uwie­rzyć, że mamy szansę.

– Nie… spo­dzie­wa­łem się, że przy­bę­dzie­cie samot­nie, milor­dzie – powie­dział w końcu Fatren. – Zasko­czył mnie wasz widok.

Ven­ture poki­wał głową.

– To zro­zu­miałe. Chodź, omó­wimy tak­tykę.

– Dobrze – odparł Fatren.

Gdy zro­bił krok do przodu, Druf­fel chwy­cił go za ramię.

– Co ty wypra­wiasz? – syk­nął. – Posła­łeś po tego czło­wieka? Nie wie­rzę.

– Zbie­raj żoł­nie­rzy, Druff – powie­dział Fatren.

Jego brat stał przez chwilę bez ruchu, po czym zaklął cicho i odszedł. Nie wyglą­dało na to, że ma zamiar zebrać ludzi, więc Fatren gestem naka­zał to zro­bić dwóm kapi­ta­nom. Potem dołą­czył do Ven­ture i razem ruszyli w stronę bramy. Ven­ture kazał paru żoł­nie­rzom pójść przo­dem i uto­ro­wać im drogę, by mogli z Fatre­nem poroz­ma­wiać na osob­no­ści. Popiół na­dal padał z nieba, zasy­pu­jąc czer­nią ulicę, zbie­ra­jąc się na dachach pochy­lo­nych par­te­ro­wych dom­ków.

– Kim jesteś? – spy­tał cicho Fatren.

– Jestem tym, kim powie­dzia­łem – odparł Ven­ture.

– Nie wie­rzę ci.

– Ale mi ufasz.

– Nie, po pro­stu nie chcę się kłó­cić z Allo­mantą.

– To na razie wystar­czy – stwier­dził obcy. – Posłu­chaj, przy­ja­cielu, na twoje mia­sto masze­ruje dzie­sięć tysięcy kolos­sów. Potrze­bu­jesz wszel­kiej pomocy.

Dzie­sięć tysięcy? – pomy­ślał z oszo­ło­mie­niem Fatren.

– Jak zakła­dam, kie­ru­jesz tym mia­stem? – spy­tał Ven­ture.

Fatren się otrzą­snął.

– Tak – odparł. – Nazy­wam się Fatren.

– Dobrze, lor­dzie Fatre­nie, możemy…

– Nie jestem lor­dem – sprze­ci­wił się Fatren.

– Wła­śnie nim zosta­łeś – odparł Ven­ture. – Póź­niej możesz wybrać sobie nazwi­sko. A teraz, zanim ruszymy dalej, musisz poznać warunki, na jakich udzielę wam pomocy.

– Jakie to warunki?

– Nie­pod­le­ga­jące nego­cja­cjom – stwier­dził Ven­ture. – Jeśli zwy­cię­żymy, przy­się­gniesz mi lojal­ność.

Fatren zmarsz­czył czoło i zatrzy­mał się na ulicy. Popiół padał wokół niego.

– Czyli o to cho­dzi? Wcho­dzicie tu przed walką, twier­dzi­cie, że jeste­ście jakimś tam wyso­kim lor­dem, byście mogli przy­pi­sać sobie zasługi za nasze zwy­cię­stwo. Dla­czego miał­bym przy­siąc lojal­ność czło­wie­kowi, któ­rego pozna­łem przed kil­koma chwi­lami?

– Ponie­waż jeśli tego nie zro­bisz – odparł cicho Ven­ture – i tak odbiorę ci dowo­dze­nie. – Po czym ruszył dalej.

Fatren stał jesz­cze przez chwilę, lecz zaraz pośpiesz­nie dołą­czył do towa­rzy­sza.

– Ach, rozu­miem. Nawet jeśli prze­ży­jemy tę bitwę, skoń­czymy pod wła­dzą tyrana.

– Tak – odparł Ven­ture.

Fatren się skrzy­wił. Nie spo­dzie­wał się, że męż­czy­zna będzie mówił tak otwar­cie.

Ven­ture potrzą­snął głową, wpa­tru­jąc się w mia­sto przez spa­da­jący popiół.

– Kie­dyś sądzi­łem, że da się to prze­pro­wa­dzić ina­czej. I wciąż wie­rzę, że pew­nego dnia mi się to uda. Ale na razie nie mam wyboru. Potrze­buję two­ich żoł­nie­rzy i two­jego mia­sta.

– Mojego mia­sta? – powtó­rzył Fatren. – Po co?

Ven­ture uniósł dłoń.

– Musimy naj­pierw prze­żyć tę bitwę. Póź­niej zaj­miemy się innymi kwe­stiami.

Fatren zawa­hał się i z zasko­cze­niem uświa­do­mił sobie, że rze­czy­wi­ście ufa temu obcemu. Nie umiałby wyja­śnić, dla­czego tak się czuje. To po pro­stu był czło­wiek, za któ­rym chciał podą­żać – przy­wódca, jakim on sam zawsze pra­gnął się stać.

Ven­ture nie cze­kał, aż Fatren zgo­dzi się na „warunki”. To nie była pro­po­zy­cja, lecz ulti­ma­tum.

Fatren znów pośpiesz­nie ruszył za Ven­ture i dogo­nił go przy wej­ściu na nie­wielki plac przed bramą.

Wokół kłę­bili się żoł­nie­rze. Nie mieli mun­du­rów – kapi­ta­nów od zwy­kłych żoł­nie­rzy odróż­niała jedy­nie czer­wona opa­ska na ramie­niu. Ven­ture nie dał im wiele czasu na zbiórkę, ale wszy­scy wie­dzieli, że mia­sto wkrótce zosta­nie zaata­ko­wane.

– Mamy mało czasu – powtó­rzył gło­śno przy­bysz. – Mogę was nauczyć tylko kilku rze­czy, ale one wam pomogą.

Kolossy mają różne roz­miary, od małych, wyso­kich na pięć stóp, do wiel­kich, góru­ją­cych na dwa­na­ście stóp. Jed­nakże nawet te małe są sil­niej­sze od was. Bądź­cie na to przy­go­to­wani. Całe szczę­ście, stwory wal­czą bez koor­dy­na­cji mię­dzy jed­nost­kami. Jeśli jeden koloss ma kło­poty, inne mu nie pomogą. Nie mar­tw­cie się stwo­rami, które miną wasze szyki i wejdą do mia­sta – ukry­jemy cywi­lów na samym końcu mia­sta, a kolossy, które miną nasze sze­regi, naj­pew­niej zajmą się plą­dro­wa­niem, walkę pozo­sta­wia­jąc innym. Tego wła­śnie chcemy! Nie goń­cie ich po mie­ście. Wasze rodziny będą bez­pieczne. Wal­cząc z dużym kolos­sem, ata­kuj­cie nogi, powal­cie go, zanim spró­bu­je­cie go zabić. Wal­cząc z małym kolos­sem, upew­nij­cie się, że wasze mie­cze albo włócz­nie nie zaplą­czą się w fał­dach ich skóry. Pamię­taj­cie, że kolossy nie są głu­pie – jedy­nie nie­skom­pli­ko­wane. Prze­wi­dy­walne. Zaata­kują was w naj­prost­szy moż­liwy spo­sób i jedy­nie bez­po­śred­nio. Naj­waż­niej­sze, żeby­ście zro­zu­mieli, że można je poko­nać. Dziś to zro­bimy. Nie daj­cie się zastra­szyć! Walcz­cie w szyku, nie trać­cie głowy, a obie­cuję wam, że prze­ży­jemy!

Kapi­ta­no­wie stali w nie­wiel­kiej grupce, wpa­tru­jąc się w Ven­ture’a. Nie wiwa­to­wali, ale wyda­wali się nieco bar­dziej pewni sie­bie. Ode­szli, by prze­ka­zać wska­zówki swoim ludziom.

Fatren pod­szedł do cesa­rza.

– Jeśli dobrze liczy­cie, mają prze­wagę pię­ciu na jed­nego.

Ven­ture poki­wał głową.

– Są więk­sze, sil­niej­sze i lepiej wyszko­lone od nas.

Ven­ture znów poki­wał głową.

– To jeste­śmy zgu­bieni.

Ven­ture zmarsz­czył czoło. Czarny popiół spa­dał na jego ramiona.

– Nie jeste­ście zgu­bieni. Macie coś, czego oni nie mają, coś bar­dzo waż­nego.

– Co takiego?

Ven­ture spoj­rzał mu w oczy.

– Macie mnie.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łał ktoś ze szczytu wału. – Kolossy!

Już zaczęli zwra­cać się do niego jako pierw­szego, pomy­ślał Fatren. Nie wie­dział, czy powi­nien czuć się ura­żony, czy podzi­wiać.

Ven­ture natych­miast wsko­czył na szczyt wału, wyko­rzy­stu­jąc Allo­man­cję, by prze­być odle­głość jed­nym sko­kiem. Więk­szość żoł­nie­rzy kuliła się albo ukry­wała za umoc­nie­niami, nie wychy­la­jąc się, mimo że wróg znaj­do­wał się dość daleko. Ven­ture jed­nak stał dumny w bia­łej pele­ry­nie i mun­du­rze, zasła­nia­jąc oczy dło­nią i wpa­tru­jąc się w hory­zont.

– Roz­bi­jają obóz – powie­dział z uśmie­chem. – Dobrze. Lor­dzie Fatre­nie, pro­szę przy­go­to­wać ludzi do natar­cia.

– Natar­cia? – spy­tał Fatren, wspi­na­jąc się na wał za Ven­ture.

Cesarz poki­wał głową.

– Kolossy będą zmę­czone po mar­szu i roz­pro­szone pod­czas roz­bi­ja­nia obozu. To naj­lep­sza oka­zja do ataku.

– Ale my pozo­sta­jemy w defen­sy­wie!

Ven­ture pokrę­cił głową.

– Jeśli zacze­kamy, w końcu ogra­nie je żądza krwi i nas zaata­kują. Musimy sami zaata­ko­wać, a nie cze­kać, aż nas zarżną.

– I porzu­cić wał.

– Umoc­nie­nia robią wra­że­nie, lor­dzie Fatre­nie, ale są bez­u­ży­teczne. Jest was za mało, by bro­nić całej ich dłu­go­ści, a kolossy są wyż­sze i bar­dziej sta­bilne od ludzi. Odbiorą wam wał, po czym wyko­rzy­stają wznie­sie­nie, by zepchnąć was do mia­sta.

– Ale…

Ven­ture spoj­rzał na niego. Miał spo­kojny wzrok, lecz jed­no­cze­śnie sta­now­czy i pełen ocze­ki­wa­nia. Wia­do­mość była krótka. „Ja tu dowo­dzę”. Wię­cej kłótni nie będzie.

– Tak, milor­dzie – powie­dział Fatren i wezwał goń­ców, by prze­ka­zali roz­kazy.

Ven­ture patrzył ze swo­jego miej­sca, jak chłopcy bie­gną we wszyst­kie strony. Żoł­nie­rze wyda­wali się nieco zdez­o­rien­to­wani, nie spo­dzie­wali się ataku. Kie­ro­wali spoj­rze­nia w stronę Elenda, który stał wypro­sto­wany na wale.

Naprawdę wygląda jak cesarz, pomy­ślał wbrew sobie Fatren.

Roz­kazy zostały prze­ka­zane wzdłuż sze­re­gów. Czas mijał. Ven­ture wyjął miecz i uniósł go wysoko na tle przy­sło­nię­tego popio­łem nieba. Po chwili ruszył w dół wału z nad­ludzką pręd­ko­ścią, kie­ru­jąc się ku obo­zowi kolos­sów.

Przez chwilę biegł sam. Wów­czas, zaska­ku­jąc samego sie­bie, Fatren zaci­snął szczę­ka­jące zęby i podą­żył za nim.

Na wale zapa­no­wało poru­sze­nie, żoł­nie­rze z rykiem ruszyli do ataku, bie­gnąc z unie­sioną bro­nią na spo­tka­nie śmierci.2

2

Jak zawsze, dzień Ten­So­ona zaczął się w ciem­no­ściach. Czę­ściowo wyni­kało to oczy­wi­ście z faktu, że nie miał oczu. Mógłby je sobie stwo­rzyć – nale­żał do Trze­ciego Poko­le­nia, czyli był stary, nawet według stan­dar­dów kan­dra. Prze­tra­wił wystar­cza­jąco wiele ciał, by umieć instynk­tow­nie stwo­rzyć narządy zmy­słów, bez modelu do sko­pio­wa­nia.

Nie­stety, oczy nie dałyby mu zbyt wiele. Nie miał czaszki, a zdą­żył już odkryć, że więk­szość orga­nów nie działa zbyt dobrze bez peł­nego ciała – i szkie­letu – jako pod­pory. Jego wła­sna masa zmiaż­dży­łaby oczy, gdyby się poru­szył w nie­od­po­wiedni spo­sób, a ich odwra­ca­nie w różne strony byłoby bar­dzo trudne.

Poza tym, i tak nie miał na co patrzeć. Ten­Soon prze­su­nął nieco swoją masę wewnątrz wię­zien­nej celi. Jego ciało wyglą­dało teraz jak zbiór prze­zro­czy­stych mię­śni – niczym masa wiel­kich śli­ma­ków, połą­czo­nych ze sobą, nieco bar­dziej ela­stycz­nych niż ciało mię­czaka. Gdyby się sku­pił, mógłby roz­pu­ścić jeden z mię­śni i albo połą­czyć go z innym, albo stwo­rzyć coś nowego. Nie­stety, bez szkie­letu był nie­mal bez­silny.

Znów poru­szył się w celi. Jego skóra miała swój wła­sny zmysł – coś w rodzaju smaku. W tej chwili sma­ko­wała smród jego odcho­dów po bokach celi, ale nie ważył się odłą­czyć tego zmy­słu. Nie miał innych spo­so­bów na kon­takt ze świa­tem.

Cela była przy­krytą kratą kamienną jamą, w któ­rej led­wie mie­ściło się jego ciało. Nad­zorcy zrzu­cali z góry jedze­nie, a od czasu do czasu wyle­wali wodę, by go nawod­nić i spłu­kać odchody przez nie­wielki otwór ście­kowy w dnie. Zarówno otwór, jak i prze­strze­nie mię­dzy prę­tami kraty na górze były zbyt wąskie, by się przez nie prze­ci­snął – ciała jego rodzaju były ela­styczne, ale ist­nieją pewne ogra­ni­cze­nia w ści­ska­niu sterty mię­śni.

Więk­szość ludzi osza­la­łaby, gdyby została zamknięta w tak ogra­ni­czo­nej prze­strzeni przez… nawet nie wie­dział, ile czasu minęło. Mie­siące? Ten­Soon jed­nak miał Bło­go­sła­wień­stwo Przy­tom­no­ści. Jego umysł nie pod­da­wał się tak łatwo.

Skup się, powie­dział sobie. Nie miał mózgu, nie tak jak ludzie, ale był zdolny do myśle­nia. Nie rozu­miał tego. Nie był pewien, czy kto­kol­wiek z kan­dra to rozu­mie. Może ci z Pierw­szego Poko­le­nia wie­dzieli wię­cej, ale jeśli nawet, to nie dzie­lili się swoją wie­dzą.

Nie mogą cię tu trzy­mać bez końca, powie­dział sobie. Pierw­szy Kon­trakt sta­nowi…

Zaczy­nał już wąt­pić w Pierw­szy Kon­trakt – a raczej w to, czy Pierw­sze Poko­le­nie się nim kie­ro­wało. Czy mógł mieć do nich pre­ten­sje? Ten­Soon zła­mał Kon­trakt. Jak sam przy­znał, wystą­pił prze­ciwko woli swo­jego pana, by pomóc komuś innemu. Ta zdrada skoń­czyła się śmier­cią jego pana.

Jed­nakże nawet tak kary­godny czyn był naj­mniej­szą z jego zbrodni. Karą za zła­ma­nie Kon­traktu była śmierć i gdyby Ten­Soon się na tym zatrzy­mał, pozo­stali by go po pro­stu zabili. Nie­stety, cho­dziło o coś wię­cej. Zezna­nia Ten­Soona – które zło­żył na zamknię­tym prze­słu­cha­niu przed Dru­gim Poko­le­niem – ujaw­niły o wiele bar­dziej nie­bez­pieczne i waż­niej­sze uchy­bie­nie.

Ten­Soon zdra­dził tajem­nicę swo­jego ludu.

Nie mogą mnie stra­cić, pomy­ślał, wyko­rzy­stu­jąc tę myśl, by zacho­wać kon­cen­tra­cję. Muszą się naj­pierw dowie­dzieć, komu powie­dzia­łem.

Tajem­nica. Cenna, jakże cenna tajem­nica.

Ska­za­łem nas wszyst­kich na zagładę. Mój lud. Znów będziemy nie­wol­ni­kami. Nie, już jeste­śmy nie­wol­ni­kami. Sta­niemy się czymś innym – auto­ma­tami, z umy­słami opa­no­wa­nymi przez innych. Uwię­zieni i wyko­rzy­stani, nasze ciała nie będą już nale­żeć do nas.

To wła­śnie zro­bił – to poten­cjal­nie roz­po­czął. Przy­czyna, dla któ­rej zasłu­gi­wał na uwię­zie­nie i śmierć. Ale pra­gnął żyć. Powi­nien sobą gar­dzić. Mimo to, z jakie­goś powodu wciąż czuł, że postą­pił wła­ści­wie.

Znów się poru­szył, masy śli­skich mię­śni prze­su­wały się po sobie. W poło­wie ruchu zamarł. Wibra­cje. Ktoś nad­cho­dził.

Przy­go­to­wał się, odpy­cha­jąc mię­śnie na bok, two­rząc wgłę­bie­nie pośrodku ciała. Potrze­bo­wał całego dostęp­nego jedze­nia – nie dawali mu zbyt wiele. Tym razem jed­nak przez kratę nie spa­dły pomyje. Cze­kał w napię­ciu, aż krata się otwo­rzy. Choć nie miał uszu, wyczu­wał wibra­cję, gdy kratę odsu­wano, aż żelazo ude­rzyło o pod­łogę nad jego głową.

Co?

Następ­nie poja­wiły się haki. Oto­czyły jego mię­śnie, chwy­ta­jąc go i roz­ry­wa­jąc ciało, gdy wycią­gały go z jamy. Bolało. Nie tylko szar­pa­nie hakami, ale też nagła wol­ność, gdy jego ciało roz­lało się po posadzce wię­zie­nia. Nie­chęt­nie posma­ko­wał kurz i wysu­szone pomyje. Jego mię­śnie drżały, brak ogra­ni­czeń po opusz­cze­niu celi wyda­wał mu się dziwny. Napiął się, poru­sza­jąc swoją masę w spo­sób, który wyda­wał mu się nie­mal zapo­mniany.

I wtedy nade­szło. Czuł je w powie­trzu. Kwas, gęsty i gry­zący, pew­nie w pozła­ca­nym wia­drze nie­sio­nym przez nad­zor­ców. A jed­nak mieli go zabić.

Ale nie mogą! Pomy­ślał. Pierw­szy Kon­trakt, prawo naszego ludu…

Coś na niego spa­dło. Nie kwas, ale coś twar­dego. Dotknął tego z prze­ję­ciem, mię­śnie się poru­szały, sma­ko­wały, spraw­dzały, macały. Było okrą­głe, z otwo­rami i kil­koma ostrymi kra­wę­dziami… czaszka.

Smród kwasu stał się ostrzej­szy. Czy go mie­szali? Ten­Soon poru­szył się szybko, ota­cza­jąc czaszkę, wypeł­nia­jąc ją. Już przy­go­to­wał sobie roz­pusz­czone ciało w wewnętrz­nej sakiewce. Teraz je wyko­rzy­stał, oblał nim czaszkę, szybko two­rząc skórę. Pomi­nął oczy, pra­co­wał nad płu­cami, two­rzył język, na razie igno­ru­jąc wargi. Pra­co­wał z despe­ra­cją, gdy smak kwasu sta­wał się coraz sil­niej­szy, a wtedy…

Tra­fił w niego. Spa­lił mię­śnie jed­nej połowy jego ciała, omy­wa­jąc jego masę, roz­ta­pia­jąc go. Naj­wy­raź­niej Dru­gie Poko­le­nie zre­zy­gno­wało z wycią­ga­nia z niego tajem­nic. Zanim go zabiją, muszą mu dać szansę na wypo­wie­dze­nie ostat­nich słów. Wyma­gał tego Pierw­szy Kon­trakt – stąd czaszka. Tyle że straż­nicy naj­wy­raź­niej mieli roz­kaz zabić go, nim zdąży powie­dzieć cokol­wiek w swo­jej obro­nie. Trzy­mali się litery prawa, jed­no­cze­śnie igno­ru­jąc jego ducha.

Nie uświa­da­miali sobie jed­nak, jak szybko pra­co­wał Ten Soon. Nie­wielu kan­dra spę­dziło na Kon­trak­tach tyle czasu co on – wszy­scy z Dru­giego Poko­le­nia i więk­szość z Trze­ciego już dawno ode­szli ze służby. Pro­wa­dzili łatwe życie w Ojczyź­nie.

A łatwe życie nie­wiele uczyło.

Więk­szość kan­dra potrze­bo­wała godzin, by stwo­rzyć ciało – nie­któ­rzy młodsi nawet kilku dni. Jed­nak Ten­Soon w ciągu kilku sekund ukształ­to­wał pod­sta­wowy język. Gdy kwas zale­wał jego ciało, zmu­sił się do stwo­rze­nia krtani, napeł­nił płuco i wychry­piał jedno słowo.

– Sąd!

Kwas prze­stał się lać. Jego ciało wciąż pło­nęło. Pra­co­wał mimo bólu, two­rząc pry­mi­tywne narządy słu­chu wewnątrz jamy czaszki.

W pobliżu ktoś szep­nął:

– Głu­piec.

– Sąd! – powtó­rzył Ten­Soon.

– Przyj­mij śmierć – wysy­czał ktoś. – Nie sta­wiaj się w pozy­cji, w któ­rej możesz wyrzą­dzić więk­szą krzywdę naszemu ludowi. Pierw­sze Poko­le­nie dało ci tę szansę na śmierć ze względu na twoje lata dodat­ko­wej służby!

Ten­Soon się zawa­hał. Pro­ces będzie publiczny. Na razie tylko wybrane jed­nostki znały roz­miary jego zdrady. Mógł umrzeć, prze­kli­nany za zła­ma­nie Kon­traktu, lecz zacho­wu­jąc pewną dozę sza­cunku ze względu na wcze­śniej­szą karierę. Gdzieś – pew­nie w jamach w tym wła­śnie pomiesz­cze­niu – znaj­do­wali się inni, cier­piący nie­koń­czące się uwię­zie­nie, które osta­tecz­nie łamało nawet umy­sły tych obda­rzo­nych Bło­go­sła­wień­stwem Przy­tom­no­ści.

Czy chciał się stać jed­nym z nich? Wyja­wia­jąc swoje czyny na otwar­tym forum, skaże się na wiecz­ność w cier­pie­niu. Wymu­sza­nie pro­cesu było głu­potą, nie mógł bowiem mieć nadziei na oczysz­cze­nie z zarzu­tów. Jego zezna­nia już go pogrą­żały.

Jeśli miał się ode­zwać, to nie dla­tego, by się bro­nić. Cho­dziło o coś zupeł­nie innego.

– Sąd – powtó­rzył, tym razem cichym szep­tem._Jak sądzę, to wła­śnie stało się z Rashe­kiem. Zbyt mocno naci­skał. Pró­bo­wał wypa­lić mgły, przy­bli­ża­jąc pla­netę do słońca, ale prze­niósł ją za daleko, czy­niąc świat zbyt gorą­cym dla jego miesz­kań­ców._

_Popielne góry były spo­so­bem, w jaki roz­wią­zał tę sytu­ację. Nauczył się, że prze­py­cha­nie pla­nety wymaga zbyt wiele pre­cy­zji, więc spra­wił, że góry wybu­chły, wyrzu­ca­jąc w powie­trze popiół i dym. Czą­steczki w atmos­fe­rze odbi­jały pro­mie­nio­wa­nie sło­neczne, schło­dziły świat i nadały słońcu czer­woną barwę.__Za każ­dym razem, gdy Rashek pró­bo­wał coś napra­wić, tylko pogar­szał sytu­ację. Musiał zmie­nić roślin­ność świata, by prze­trwała w nowym, suro­wym śro­do­wi­sku. Ta zmiana jed­nak spra­wiła, że rośliny stały się mniej odżyw­cze dla ludzi. W rze­czy samej, spa­da­jący popiół dopro­wa­dziłby ludzi do cho­roby, wywo­łu­jąc u nich kaszel podobny do tego, na jaki cier­pią ci, któ­rzy zbyt długo kopią pod zie­mią. I dla­tego Rashek zmie­nił rów­nież ludzi, prze­kształ­ca­jąc ich tak, by prze­trwali.__Rashek wkrótce odna­lazł rów­no­wagę w zmia­nach, które wpro­wa­dził w świe­cie – i całe szczę­ście, gdyż jego moc wypa­liła się dosyć szybko. Choć moc, którą trzy­mał, wyda­wała mu się ogromna, tak naprawdę była jedy­nie nie­wielką czę­ścią cze­goś o wiele więk­szego._

_Oczy­wi­ście, w końcu zaczął się nazy­wać Skraw­kiem Nie­skoń­czo­no­ści w swo­jej reli­gii. Może rozu­miał wię­cej niż mi się wydaje._

_Tak czy ina­czej, musimy mu podzię­ko­wać za świat bez kwia­tów, z brą­zo­wymi rośli­nami, gdzie ludzie potra­fią prze­żyć w śro­do­wi­sku, w któ­rym z nieba regu­lar­nie spada popiół._6

6

Jestem zbyt słaby, pomy­ślał Marsh.

Nagle prze­peł­niła go jasność, jak to się czę­sto zda­rzało, gdy Znisz­cze­nie nie przy­glą­dało mu się uważ­nie. Było to niczym prze­bu­dze­nie z kosz­maru, będąc w pełni świa­do­mym wszyst­kiego, co działo się we śnie, a jed­no­cze­śnie bez zro­zu­mie­nia dla powo­dów wła­snych czy­nów.

Dalej szedł przez obóz kolos­sów. Znisz­cze­nie wciąż nad nim pano­wało, jak zawsze. Gdy nie naci­skało wystar­cza­jąco mocno umy­słu Mar­sha – kiedy się na nim nie sku­piało – cza­sem Marsh mógł myśleć.

Nie mogę prze­ciwko temu wal­czyć, pomy­ślał. Znisz­cze­nie nie czy­tało mu w myślach, tego był pewien. A jed­nak Marsh nie mógł w żaden spo­sób wal­czyć ani się opie­rać. Kiedy to robił, Znisz­cze­nie natych­miast odzy­ski­wało pano­wa­nie nad nim. Prze­żył to tuzin razy. Cza­sem udało mu się poru­szyć pal­cem, cza­sem się zatrzy­mać, ale nic poza tym.

Przy­gnę­biało go to. Marsh jed­nak zawsze uwa­żał się za czło­wieka prak­tycz­nego i zmu­sił się do przy­zna­nia prawdy. Ni­gdy nie zyska wystar­cza­ją­cego pano­wa­nia nad swoim cia­łem, by się zabić.

Z nieba wciąż padał popiół. Czy kie­dy­kol­wiek prze­sta­wał? Wła­ści­wie pra­wie żało­wał, że Znisz­cze­nie cza­sem roz­luź­nia swój uścisk na jego umy­śle. Gdy umysł nale­żał do niego, Marsh widział jedy­nie cier­pie­nie i znisz­cze­nia, ale gdy pano­wało nad nim Znisz­cze­nie, postrze­gał spa­da­jący popiół jako coś pięk­nego, czer­wone słońce jako triumf, a umie­ra­jący świat jako przy­jemne miej­sce.

Sza­leń­stwo, pomy­ślał Marsh, zbli­ża­jąc się do środka obozu. Muszę osza­leć. Wtedy nie będę musiał tego zno­sić.

W środku obozu dołą­czyli do niego inni Inkwi­zy­to­rzy, poru­sza­jący się z cichym sze­le­stem szat. Nie mówili. Ni­gdy się nie odzy­wali – pano­wało nad nimi Znisz­cze­nie, po co więc przej­mo­wać się roz­mową? Bra­cia Mar­sha mieli zwy­czajne kolce w gło­wach, prze­bi­ja­jące czaszki. Widział jed­nak też ślady nowych kol­ców, wysta­ją­cych z ich piersi i ple­ców. Marsh sam umie­ścił wiele z nich, zabi­ja­jąc Ter­ri­san pochwy­co­nych na pół­nocy lub wytro­pio­nych póź­niej.

Sam Marsh miał kolek­cję nowych kol­ców, mię­dzy żebrami lub w piersi. Były cudowne. Nie rozu­miał dla­czego, ale eks­cy­to­wały go. Te kolce zostały napeł­nione dzięki śmierci, i samo w sobie było to przy­jemne – ale cho­dziło o coś wię­cej. Jakimś spo­so­bem wie­dział, że Inkwi­zy­to­rzy byli nie­kom­pletni – Ostatni Impe­ra­tor nie dał im pew­nych umie­jęt­no­ści, by byli od niego bar­dziej zależni. By się upew­nić, że mu nie zagrożą. Ale teraz dosta­wali to, co zatrzy­mał.

Cóż za piękny świat, pomy­ślał Marsh, patrząc na spa­da­jący popiół i czu­jąc lekki, uspo­ka­ja­jący dotyk płat­ków na skó­rze._Łatwo jest cha­rak­te­ry­zo­wać Znisz­cze­nie jako po pro­stu destruk­cyjną siłę. Jed­nakże myśl­cie o nim raczej jako o inte­li­gent­nym roz­kła­dzie. Nie cha­osie, lecz mocy, która w racjo­nalny – i nie­bez­pieczny – spo­sób pró­bo­wała dopro­wa­dzić do roz­padu wszyst­kiego na naj­bar­dziej pod­sta­wowe ele­menty._

_Znisz­cze­nie umiało pla­no­wać i ostroż­nie spi­sko­wać, ze świa­do­mo­ścią, że jeśli coś zbu­duje, może to wyko­rzy­stać, by znisz­czyć dwie inne rze­czy. Natura świata jest taka, że two­rząc coś, czę­sto nisz­czymy coś innego._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: