- nowość
- promocja
- W empik go
Bój się światła. Black Bird Academy. Tom 2 - ebook
Bój się światła. Black Bird Academy. Tom 2 - ebook
Druga część trylogii o nowojorskiej akademii kształcącej egzorcystów, których głównym zadaniem jest ściganie i unicestwianie istot z mroku.
Najlepsi adepci Black Bird Academy – w tym Leaf, Falco, Craine i Zero – zostają zaproszeni do Londynu na coroczne zawody łowców demonów. Niespodziewanie gildia złodziei wspomnień wprowadza chaos do wielkiego turnieju. Kiedy Falco nagle traci pamięć, Leaf podąża tropem gildii i odkrywa mroczny sekret. Ścieżka do rozwikłania tajemnicy prowadzi przez akademię. aż do samego Falco. Czy Leaf będzie mogła jeszcze komuś zaufać? A co dopiero kogoś pokochać?
Niebezpieczne demony, gorący egzorcyści i przeklęta miłość.
Idealne połączenie dark academia i urzekającego New Adult romantasy!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382665154 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lore
Na nagiej skórze tańczyło światło, gdy kobieta o brązowych lokach odrzuciła głowę do tyłu, aż do bólu wbijając mi paznokcie w ciało. Czułem na klatce piersiowej wibrację jej krzyku, kiedy chwyciłem ją za kark i pchnąłem mocniej, aż z jej ust wydobył się kolejny ochrypły jęk. Kurde, ależ mi tego brakowało. Smaku słonej skóry na języku, jęków bez tchu w uszach, zapachu seksu w powietrzu. Pulsowania czystej energii w ciele. Pożądania we mnie, które ustępowało przed nienasyconym głodem, ledwie opadało napięcie i z człowieka u mego boku sączyło się tyle duszy, że po prostu musiałem pić jak umierający z pragnienia, do pełna, do syta. A orgazm to bardzo przyjemny dodatek.
Kobieta nade mną jęknęła głośno, gdy chwyciłem ją za biodra, jednym płynnym ruchem cisnąłem na przepocone prześcieradło i klatką piersiową docisnąłem jej kolana do piersi, tak że mogłem wejść jeszcze głębiej. Nagrodził mnie dreszcz czystej energii, który scałowywałem z jej pełnych czerwonych ust.
Do tego stopnia pochłonęło mnie picie z jej duszy, że niemal się wzdrygnąłem, gdy poczułem na plecach dwie dłonie. Duże, silne dłonie. Nagi koleś obok mnie uśmiechnął się jak kot, który dobrał się do śmietanki. Z jasnymi włosami, kwadratową szczęką i niebieskimi oczami przypominał mi mojego ostatniego nosiciela, Henry’ego Lancestera. Czy to chore, że mega mnie to kręciło? Może i tak, ale poproszę więcej!
Z uśmiechem przyciągnąłem go za włosy, wsunąłem język między jego wargi, rozkoszowałem się smakiem podniecenia, podczas gdy kobieta pode mną wygięła się w łuk. Pot, skóra, usta, sutki, język, energia, to wszystko zlewało się w jeden odlot, którego nie da się z niczym porównać. Czarna dziura ziejąca tam, gdzie powinna być moja dusza, wypełniała się powoli, aż puste komórki dygotały energią. Blondyn oderwał się ode mnie i wędrował ustami po moich plecach. Miał zwinny język, pozwoliłem mu więc to robić, ja tymczasem zacisnąłem dłonie na udach brunetki i pchnąłem tak mocno, że szeroko otworzyła błotnistobrązowe oczy. Straciła oddech, przyduszona. Przeszył ją skurcz, tak samo jak mnie, gdy wyobrażałem sobie, że jej oczy są ciemnozielone, piersi pełniejsze, podobnie jak pośladki w moich dłoniach. Miała zbyt gładkie włosy, powinny się bardziej kręcić; i mieć bardziej obfite usta. Brakowało mi pieprzyka. W kształcie małego półksiężyca na policzku.
Na tę myśl znowu coś we mnie drgnęło, ale tym razem nie z powodu głodu czy orgazmu, do którego doprowadziłem także brunetkę, tylko z tęsknoty, której nie potrafiłem dokładnie określić. Najbardziej przypominała… No właśnie, tęsknotę.
– Leaf. – Jej imię wyrwało mi się, zanim zdążyłem ugryźć się w język.
Brunetka gwałtownie nabrała tchu.
– Co… Co takiego?
Ja jednak już wdzierałem się językiem między jej wargi. Pieprzyłem jej usta, aż wreszcie wygięła się pode mną i wynagrodziła falą energii, którą mogłem się nasycić, choć ona wcale tego nie zauważyła. Poczułem skurcz w podbrzuszu. I gdy chciwie piłem z jej duszy, skończyłem, mając przed oczami zielone spojrzenie i pełne wargi, które rozchyliły się w jęku, zanim szepnęła mi do ucha:
– Nienawidzę cię, Lore.
Och, kurwa, tak! Zadrżałem na całym ciele, moje mięśnie napięły się do granic wytrzymałości, aż brunetka pode mną z jękiem osunęła się na materac.
Do tego stopnia pochłonęło ją odzyskiwanie tchu, że wysunąłem się z niej, odwróciłem i chwyciłem blondyna. Płynnie przeszedłem od niej do niego. Jego krzyk przerodził się w jęk, gdy pchnąłem go na posłanie, rozszerzyłem pośladki i robiłem dalej to, co przerwałem z kobietą. Ogromne łoże zadrżało. Z mężczyzną zawsze jest mocniej, ostrzej, nie tak miękko. Agresja i ból splatają się z pożądaniem. Gdy typ pode mną krzyknął, wyobrażałem sobie, jak by to było doprowadzić do krzyku Leaf Young. Nieważne, w jaki sposób, ale najlepiej w ten dobry. Głód we mnie wezbrał ponownie. Niezależnie od tego, ile duszy wchłaniałem, zawsze było ich za mało.
Uśmiechnąłem się, gdy typ zaczął ocierać się o mnie gwałtownie. Jego wnętrzności zacisnęły się, aż znalazł się na granicy bólu. Jego dusza zalała mnie falą. Nie musiałem nic robić, mogłem tylko pić.
Piłem i piłem, aż myślałem, że pęknę, aż czułem wibracje energii pod palcami. Zesztywniały mi uda i biodra, kiedy wyzwalałem napięcie głębokimi pchnięciami. Typ pode mną jęknął niezrozumiale, gdy zlany potem osunąłem się na niego. Oboje dyszeli obok mnie, jakbyśmy dopiero co przebiegli maraton. Ponieważ nie miałem pojęcia, który to już raz z kolei, wcale mnie to nie dziwiło. Przed nimi miałem w łóżku jeszcze trójkę innych – a może czwórkę? Przestałem liczyć, ale kiedy miałem dość sił, by się rozejrzeć, zobaczyłem na ziemi kilka ciał. Większość nieprzytomna, wszyscy osłabieni, o wyciszonych, stępionych duszach. Ale przynajmniej żyli.
Niechętnie wysysam partnerów seksualnych do ostatniej kropli. Deprymujące jest budzić się koło trupa. Wolałem mieć przy sobie ciepłą skórę, miękki uśmiech i delikatne spojrzenie. Ponieważ byłem tak pełen, że bałem się, że coś mi się uleje, jeżeli zażyję jeszcze więcej duszy, dwójka u mego boku nie zemdlała, jak pozostali, tylko leżała wykończona na posłaniu i patrzyła na mnie. Pot sklejał im włosy na karku, pożądanie i zmęczenie zasnuwało oczy mgłą.
– To było… wyjątkowe – sapnęła kobieta.
Blondyn obok niej burknął coś twierdząco w poduszkę.
– Cieszę się, że się wam podobało – mruknąłem i wyprostowałem się. Moje nowe ciało to istne dzieło sztuki. Każdy mięsień idealny, jak szyty na miarę.
Jedno trzeba Unie, tej idiotce, przyznać. Odwaliła w przypadku MJ-a Browna kawał dobrej roboty. Gen Q, za pomocą którego w ciągu kilku tygodni z niedojrzałego nastolatka zrobiła dorosłego mężczyznę o kondycji komandosa, okazał się świetną bronią.
– Gdzie… Gdzie ja jestem? – zapytał we mnie niepewny głosik.
Westchnąłem.
– Od dawna nie śpisz? Nie powinieneś tego widzieć – rzuciłem do MJ-a, który ciągle we mnie tkwił i za żadne skarby nie chciał umrzeć. Podobnie jak jego siostra. Co takiego ma w sobie ta rodzina, że uparcie lekceważy prawa natury?
– Czy ja śnię? – zapytał dzieciak we mnie i wydawał się tak zagubiony, tak przerażony, że zrobiło mi się go żal.
– Dokładnie tak. To wszystko to tylko sen, śpij dalej. Ze mną jesteś bezpieczny. Zajmę się tobą – szepnąłem i zepchnąłem go delikatnie, ale stanowczo, w najciemniejsze zakamarki umysłu. Był słabszy niż siostra, bardziej uległy, młodszy i jedyne, co mi pozostało, to chronić go przed tym, co mógłby tu zobaczyć. – Śpij, mały – szepnąłem ponownie i poczułem, jak umysł MJ-a Browna znowu odpływa w bezpieczną nieświadomość. Gdyby coś mu się stało, Leaf urwałaby mi głowę, a skoro już uciekałem w ciele jej brata, mogłem się nim przynajmniej zająć.
Z westchnieniem chciałem się wyprostować, gdy ktoś chwycił mnie za bark.
– Nie idź jeszcze – wymruczała mi brunetka do ucha. Poczułem, jak jej jędrne piersi napierają na moje plecy.
– Moim zdaniem jeszcze jedna kolejka i nie będziesz w stanie chodzić – zażartowałem i podniosłem na nią wzrok. Nie taki podbródek. Za ostry. Powinien być bardziej zaokrąglony i z malutką blizną. Byłem chyba zbyt pijany, skoro widziałem w niej podobieństwo do Leaf.
– Ja jeszcze mogę, jeżeli tylko chcesz – wychrypiała mi do ucha i ponownie wbiła paznokcie w moją skórę. Pocałowała mnie. Zwinny język przesuwał się tam, gdzie mój puls zdradziecko przyspieszył.
– Nie byłbym taki pewien – odparłem. Jeszcze dwie, góra trzy kolejki, a będzie tak pusta, że można by ją wziąć za demonę. Większość ludzi posiada fascynująco mało instynktu samozachowawczego, do tego stopnia, że często w ogóle nie mają pojęcia, że lada moment stracą duszę. I to w numerku na jedną noc. Tak jak moja Leaf, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy i zagnieździłem się w jej słodkim, miękkim ciele.
No ładnie, robię się nostalgiczny. Moje serce ścisnęło się boleśnie i nie miało to nic wspólnego z tym, że ugryzłem w sutek nie tę kobietę. Podniosłem brew i spojrzałem w dół. Uśmiechała się do mnie rozmarzona, uniosła głowę, pocałowała mnie. Mój puls przyspieszył na samą myśl o jej języku na moich wargach.
Westchnąłem w jej usta i pozwoliłem, by wetknęła w nie język, oplotła mój, wsuwając palce w moje ciemne włosy.
Odwzajemniłem pocałunek, kiedy brunetka usiadła mi na kolanach, i poważnie rozważałem jeszcze jedną kolejkę, gdy gwałtowne pukanie do drzwi wyrwało mnie z rozkosznych przemyśleń.
– Lore? Otwórz wreszcie! Śmierdzi tu jak w burdelu. Mam nadzieję, że spalisz wszystkie prześcieradła. A jeżeli zobaczę choćby jedną białą plamkę na ścianie, nasikam ci do kawy!
Oderwałem się od warg brunetki, co jednak nie przeszkodziło jej otoczyć nimi mojego sztywnego członka. Poczułem, że napinają mi się ścięgna szyi, gdy złapałem ją za włosy.
– Lore! – rozległy się wrzask i pukanie tak gwałtowne, że drzwi zadrżały w zawiasach. – Wiem, że tam jesteś!
– Spadaj, Kain! – odkrzyknąłem, co spowodowało tylko, że walenie przybrało na sile.
Brunetka pode mną zawahała się.
– Może powinieneś… – zaczęła.
– Po prostu nie zwracaj na niego uwagi, tak jak ja od trzech tysięcy lat – odparłem rozbawiony.
– Co takiego? – spytała zdumiona, ja jednak zdążyłem ją podnieść i wejść w nią jednym ruchem. Była miękka i delikatna, jak masło, i równie wilgotna. Zadrżała, chwyciła się moich barków, ja tymczasem zlizywałem z jej skóry krople energii, które się z niej wydobywały.
Hałas był tak wielki, że można by pomyśleć, że Kain chce rozwalić pięścią gruby mahoń.
– Lore, przestań pieprzyć! Mam informacje, na których ci zależało.
– Co? – Znieruchomiałem gwałtownie, a kobieta pode mną zadrżała.
– Mam te informacje! – wrzasnął Kain, zirytowany.
– Trzeba było tak od razu! Wejdź – odkrzyknąłem i wystarczył jeden mój ruch, by drzwi odblokowały się i stanęły otworem.
Kain. Zastępca księcia pierwszego syndykatu demonów, czyli mnie. W każdym razie był nim, zanim musiałem uciekać przed własną siostrą i syndykatem, i straciłem wszystko, co budowałem przez tysiące lat. Po mojej ucieczce Kain miał dość oleju w głowie, by zniknąć, i tym samym okazał się, z braku lepszego słowa, najlepszym przyjacielem, jeżeli demony w ogóle mają kogoś takiego jak przyjaciele. W tej chwili wszedł do wielkiej sypialni i zatrzymał się gwałtownie, widząc nieruchome ciała na podłodze. Brunetka na moich kolanach głośno zaczerpnęła tchu i usiłowała się uwolnić, ja jednak objąłem ją w talii i przytrzymałem.
– Dokąd? – szepnąłem jej do ucha.
– Ja… On. Może powinniśmy… – bełkotała i łypnęła nerwowo na Kaina, ten jednak pokręcił głową z taką miną, jakby najchętniej zaraz wezwał serwis sprzątający. Albo obrócił wszystko w popiół. I jednego, i drugiego można się po nim spodziewać.
– Nie zwracaj na niego uwagi, nie ma rzeczy, której nie widział ani sam nie robił – odparłem rozbawiony i ponownie zacząłem się ruszać.
Brunetka pisnęła, Kain zdenerwowany podniósł wzrok. Obecnie tkwił w ciele Koreańczyka po trzydziestce. Delikatne rysy twarzy, ciemne włosy, prosty nos i pełne usta sugerowały, że jego nosiciel nie stronił od operacji plastycznych. Kain zawsze był próżny, jeżeli chodzi o nosicieli, i nigdy się nie spieszył z ich wyborem. A jeżeli koniec końców coś mu jednak nie pasowało, nie miał skrupułów, by to skorygować wedle swojej wizji.
– Kurde, Lore, ile ty zeżarłeś? – zapytał mój były zastępca i ponownie się skrzywił.
– Umierałem z głodu – warknąłem i pocałowałem piersi brunetki. Nabrzmiały pod moim dotykiem.
W Leaf byłem jak pasożyt, podjadałem tylko mikroporcje z jej posiłków. Była tak uparta do samego końca, że przyjmowała zbyt mało energii, a ja nie mogłem zdobyć się na to, by za sprawą mojego apetytu potęgować jej głód, który i bez tego jej doskwierał. Więc to trochę tak, jakbym przez ostatnie tygodnie był na diecie. Od zawsze uważałem dietę za wynalazek demona o wyjątkowo sadystycznych skłonnościach.
Kain mlasnął językiem, a kobieta na moich kolanach jęknęła, ciągle wodząc wzrokiem między nami, jakby nie wiedziała, czy w to wejść, czy nie. Ponieważ jednak trójkącik już mieliśmy za sobą, jej wahanie trwało tylko kilka sekund, a potem uśmiechnęła się do Kaina.
– Chcesz dołączyć? – wyszeptała i ponownie uniosła biodra.
– No właśnie, chcesz? – zaproponowałem, jednak mój zastępca tylko skrzyżował ręce na piersi.
– Skup się, Lore!
– Zamieniam się w słuch – odparłem i pocałowałem kobietę w podbródek. Ciągle zbyt kanciasty, ciągle bez dołeczka. To ciągle nie Leaf.
– Lore!
– Mhm?
– Do cholery… – mruknął Kain, wszedł do pokoju i złapał za kark kobietę, która natychmiast się w niego wtuliła. Jednak zamiast ją pocałować, zrobił jeden szybki ruch i skręcił jej kark. Delikatna kość ustąpiła z cichym trzaskiem i ciało bezwładnie osunęło się na mnie.
No nie…
Typ u mego boku poruszył się i spojrzał na martwą kobietę, której głowa spoczywała pod nienaturalnym kątem. Włosy zasłaniały jej twarz.
– Co jest? – zamruczał. Słyszałem panikę narastającą w jego głosie.
– Co to miało być, do cholery? – warknąłem do Kaina, a jednocześnie pstryknąłem palcami i posłałem blondyna w krainę snów, żeby Kain przypadkiem i jemu nie skręcił karku. Ułożyłem brunetkę na posłaniu i skrzywiłem się ze współczuciem. – To było niepotrzebne – warknąłem do Kaina i zauważyłem, że jej śmierć zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie, niż powinna. Niż w ogóle powinna. W życiu zabiłem dziesiątki, setki, jeżeli nie tysiące ludzi i demonów, i nawet okiem nie mrugnąłem, ale teraz było inaczej, ja byłem inny i o to także obwiniałem Leaf. Nienawidziłem jej i tęskniłem za nią w równym stopniu.
Kain łypnął gniewnie.
– W poszukiwaniu tej informacji przegnałeś mnie przez cały Nowy Jork. Zdajesz sobie sprawę, jak trudno było ją uzyskać? Na ile przysług musiałem się powołać, ile osób przekupić? Już nie wspomnę, że mało brakowało, a dopadliby mnie żołnierze Uny, a pieprzeni black birds wsadzili różaniec w dupę.
– Spotkałeś egzorcystów? – zapytałem ostro, ale Kain i bez tego mówił dalej:
– Nasz syndykat legł w gruzach. Większość nie żyje albo się ukrywa. Sporo mnie kosztowało, żeby samemu nie wpaść trupem. Sam fakt, że udzieliłem ci tu schronienia, oznacza dla mnie minus dwieście lat życia i sporo nerwów. Masz ważniejsze sprawy na głowie niż urządzanie orgii i uczt – wyrzucił z siebie. Rozłożyłem pojednawczo ręce, zanim na dobre się rozkręcił.
– Jak długo się już znamy? – spytałem.
– Za długo – odparł.
– Cholernie długo i przez cały ten czas udało nam się stworzyć jeden z najpotężniejszych syndykatów demonów. Zawsze byłeś świetny w tym, co robisz. Do dzisiaj tak jest, chociaż już nie musisz. – Kain żachnął się, ja jednak kontynuowałem: – Przeżyliśmy razem dobre i złe chwile i przyznaję, że ostatnie miesiące zdecydowanie należą do tych gorszych.
– Gorszych? Straciliśmy wszystko, jesteśmy na liście do odstrzału u twojej siostry, a jeśli Una ma rację i wasz ojciec powrócił… – wydusił, jednak nie pozwoliłem mu dokończyć.
– To niemożliwe. Wiedziałbym, gdyby wrócił. Una kłamie!
Kain głęboko zaczerpnął tchu.
– Może po prostu wie więcej od ciebie.
– Nie, ona tylko chce nas zastraszyć. Nikt nie byłby na tyle głupi, żeby przywracać mojego ojca do życia. Nawet Una.
Przez moment mierzyliśmy się wzrokiem, a ja poczułem pod skórą coś, co przypominało strach. Jednak nie zmieniłem zdania. Mój ojciec to już tylko dym i popiół, wiedziałem to, bo osobiście go zabiłem…
– Mamy za sobą parę fatalnych dekad – przyznałem w końcu. – Ale… – ciągnąłem, zanim znowu zaczął narzekać. – Znasz mnie. Wiesz, że nie byłbym tym, kim jestem, gdybym nie miał planu.
– Więc może najwyższy czas się nim ze mną podzielić, bo obecnie tylko chlejesz, pieprzysz i co jakiś czas szlochasz – odparł mój zastępca z wyraźną pogardą w głosie.
– Łzy to demonstracja prawdziwej siły – odparłem z miną pełną godności.
Kain westchnął.
– To chcesz w końcu te informacje, dla których ryzykowałem głowę?
– Daj mi dwie minuty, żebym znalazł spodnie – odparłem, zaraz jednak oberwałem nimi w twarz.
– Widzimy się na zewnątrz.
* * *
Piętnaście minut później – musiałem po drodze pozbyć się ciała – stałem w wyłożonej marmurem kuchni Kaina, której prawdopodobnie jeszcze nigdy nie używano, i buszowałem w lodówce w poszukiwaniu czegoś innego niż koktajl proteinowy.
– Dlaczego, do cholery, pijesz te gówna? – zapytałem zirytowany.
Kain zakasał rękawy niebieskiej, nieskazitelnie wyprasowanej koszuli i łypnął na mnie z ukosa.
– Dajung je lubił, a ja się przekonałem, że niezdrowo jest ignorować pewne potrzeby.
– Co za Dajung? – zapytałem zdumiony.
Mój zastępca westchnął.
– Mój obecny nosiciel.
– Och.
– Czego szukasz w mojej lodówce? – zapytał zirytowany Kain.
– Niczego, ja tylko… – zacząłem i ugryzłem się w język. Niczego nie szukałem. To odruch, bo mniej więcej o tej porze Leaf była zawsze głodna. – Nie masz przypadkiem masła orzechowego? – usłyszałem własny głos.
– Słucham?
– Nieważne. – Pokręciłem głową, by pozbyć się tych dziwacznych zachcianek. – Wal – powiedziałem tylko, zamknąłem lodówkę bardziej energicznie, niż to było potrzebne, i usiadłem na wysokim barowym stołku przy marmurowym blacie.
Kain wyciągnął komórkę, przez chwilę coś przy niej majstrował, a potem położył mi ją pod nosem.
Przez sekundę wpatrywałem się w krótką linijkę tekstu widoczną na ekranie.
– To ten adres? – dopytałem.
Kain potwierdził ruchem głowy.
– Jak bardzo jesteś tego pewien? – zapytałem ostro.
– Na śmierć i życie.
Czyli typ, od którego wydobył te informacje, nie żyje. Bardzo dobrze.
Kain westchnął.
– Błagam, tylko nie mów teraz, że tam pójdziesz? Już wcześniej było niebezpiecznie, a w obecnej sytuacji to pewne samobójstwo. Pożrą cię żywcem.
Zbyłem jego obawy machnięciem ręki.
– Wyjdziemy szybciej, niż się zorientują.
– My?
– A co, jeszcze o tym nie mówiłem? Będziesz mi towarzyszył. Moje gratulacje.
Kain skrzyżował ręce na piersi.
– Podaj mi jeden powód, dla którego miałbym to zrobić.
– Ponieważ jesteś moim przyjacielem?
– Narka, Lore.
– Bo ci zapłacę?
– Mam dostęp do twoich kont. Wszystkie zostały zablokowane.
– Dobra, w takim wypadku musisz mi pożyczyć milion w złocie, zanim wyruszymy.
– Masz jeszcze trzy godziny, zanim wykopię cię na bruk. – Pomachał mi palcem przed nosem.
Z westchnieniem przeczesałem włosy palcami.
– No dobra, Kain, czego chcesz?
Kąciki jego ust powędrowały do góry. Triumf niemal dosłownie sączył się z jego porów.
– Zwierzchnictwo nad nowojorskim syndykatem, jeżeli wyjdziemy z tego cało, i dom na Bali.
– Akurat na Bali?
– Wiesz, gdzie są drzwi, prawda?
– No dobra, ale nie gwarantuję, że odkąd byłem tam ostatnio, ktoś zdążył uprzątnąć zwłoki. Może się okazać, że będziesz musiał trochę posprzątać.
Uśmiechnął się.
– Nie ma sprawy. Okej, ile kasy potrzebujesz i kiedy chcesz ruszać?
Teraz to ja musiałem się uśmiechnąć. Przekupny drań. Uwielbiam tego typa.
– Na tobie zawsze można polegać, co? – mruknąłem i przesłałem adres z jego komórki na moją.
– Czyli te plotki są prawdziwe? – spytał nagle, a jego spojrzenie stało się nieprzyjemnie przenikliwe.
– Jak to? – zapytałem roztargniony i przyłapałem się na tym, że wpatruję się w szafki kuchenne. Czy naprawdę nie ma w nich ani jednej paczki chipsów? Co z tym typem było nie tak? Nawet jeżeli nie musiałem niczego jeść, kilka dodatkowych kalorii nikomu nie zaszkodzi.
– Że twoja siostra prowadziła dalsze eksperymenty z genem Q i otwiera nowe laboratoria produkujące homunkulusy.
Znieruchomiałem.
– Wow. Co za zmiana tematu? – wychrypiałem, ale Kain nie dał się tak łatwo spławić. Znowu skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie poważnie.
– Przecież właśnie o to chodzi, więc powiedz w końcu, co się dzieje, Lore. Bo w innym wypadku pomaganie ci to strata czasu, a ja nie znoszę go marnować, zwłaszcza z tobą.
Znacząco omiótł wzrokiem moje ciało. Wiedziałem po jego minie, że wie. A przynajmniej podejrzewa. Ciało MJ-a Browna było warte mniej więcej tyle, co całe miasto. To ciało to efekt setek lat doświadczeń i śmierci ludzi i demonów, a ja ukradłem Unie nie tylko jedną próbkę, lecz także drugą, i teraz miałem obie. Przez co byłem demonem posiadającym najmocniejszy dopalacz na całej planecie – czy raczej byłbym, gdybym nie musiał uciekać.
– To zależy – odparłem w końcu.
– Od czego?
– Czy naprawdę mogę ci ufać.
Kain patrzył na mnie z taką miną, jakbym postradał rozum.
– Oczywiście, że nie możesz mi ufać, co za durne pytanie?
– Masz rację, rzeczywiście idiotyczne… – Z westchnieniem przeczesałem włosy palcami i spojrzałem na niego z powagą. – Mimo wszystko muszę wiedzieć, po czyjej stoisz stronie, mojej czy Uny. Jeżeli chcesz mnie zdradzić, najlepiej zrób to od razu.
Kain patrzył na mnie chłodno.
– Lore, gdybym stał po stronie Uny, twoja głowa od kilku dni leżałaby w zamrażarce, żebym mógł sączyć z niej margaritę.
– Z zamrażarki czy mojej głowy? – zapytałem głupio.
– Łyżeczką wydłubałbym ci mózg, oczy i udekorował to arcydzieło kolorową parasolką.
– Bardzo obrazowe, brakuje tylko meksykańskiej muzyki.
– No właśnie. Ale tego nie zrobiłem, prawda? Wiele razy przeżyliśmy. Możesz więc wyjść z założenia, że i tym razem stoję po twojej stronie. Więc z łaski swojej zlituj się nad nami oboma i powiedz, czy to prawda z genem Q.
Z westchnieniem zwiesiłem głowę.
– Tak – odparłem zwięźle.
Kain gwałtownie nabrał powietrza w płuca i pytał dalej:
– Czy to prawda, że uciekłeś z tym wyjątkowym genem, a teraz właśnie w nim spacerujesz?
Łypnąłem na niego podejrzliwie.
– Kto tak mówi?
– Właściwie wszyscy, Lore.
Ojoj.
Demoniczne plotki to zło.
Kain zaklął pod nosem i gdyby nie był takim pedantem, odruchowo popsułby sobie fryzurę. Zamiast tego tylko poprawił okulary na nosie.
– Kurde, Lore, naprawdę nie mogłeś dać sobie spokoju?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Bo to ważne i skomplikowane, a jeżeli okaże się, że mam rację, jest jeszcze bardziej pokręcone niż dotychczas. Wszyscy jesteśmy w dupie, a ja ratuję twoją, robiąc to, co robię.
Kain westchnął.
– Sam nawet nie wiesz, co powoduje ten gen. W tym ciele jesteś tykającą bombą, wszyscy będą na ciebie polować – zauważył mój zastępca.
– Czy to ważne?
– A nie? Dlaczego to robisz, Lore?
– Sam chciałbym to wiedzieć – mruknąłem, ale wszystko sprowadzało się do tego: kto był w posiadaniu genu Q, kontrolował przyszłość demonów i dlatego chciałem to być ja. Nawet jeżeli obecnie byłem bezdomny, mój syndykat rozpierzchł się na cztery wiatry, a mój były zastępca został mocno wkurwiony. I jak już wspominałem, także w życiu demona zdarzają się gorsze dni.2
Leaf
Demony I stopnia
Powracający
Homunkulus: sztuczna istota stworzona za pomocą czarnej magii, często wykorzystywana jako nosiciel lorda demonów, bo nie umiera, gdy ten opuszcza ciało gospodarza.
Homunkulusy uważa się za demony niższego stopnia. Zakon uznał ich hodowanie za nielegalne, ale w całym kraju do dziś można znaleźć laboratoria, które je produkują. Ich początki sięgają średniowiecza.
– Nie mogę ci tego powiedzieć.
Oczy Falco pociemniały.
– Musisz – nalegał. Ja jednak zacisnęłam usta w kreskę i cofnęłam się o krok, podczas gdy serce waliło mi o żebra. Nie wolno mi tego powiedzieć. Nie wolno. Prawdopodobieństwo, że zamorduje mnie natychmiast, zamiast mi pomóc, wynosiło mniej więcej pięćdziesiąt procent.
– Ja nic nie muszę, Falco. Przynajmniej jeśli o to chodzi, jesteśmy tego samego zdania.
Jego twarz znieruchomiała. Coś błysnęło w jego oczach i gdybym nie miała do czynienia z Falco Chepeschem, pomyślałabym, że sprawiłam mu przykrość. Mgnienie oka i po minie nie było śladu.
– Życie ci niemiłe, Leaf?
– To groźba, Falco?
– To stwierdzenie. Jak mam o ciebie walczyć, skoro wszystkich okłamujesz?
– Cóż, mogłabym powiedzieć, że powinieneś mi po prostu zaufać, ale tego absolutnie nie robisz.
– Leaf! – krzyknął i na chwilę naprawdę stracił nad sobą panowanie. W jego oczach dostrzegłam najprawdziwszą panikę. – To nie zabawa! Gdy stąd wyjdziemy, nie mam pewności, czy dożyjesz do końca dzisiejszego wieczora. Wydaje ci się, że poznałaś prawdziwych egzorcystów? Kiedy Intendent z tobą skończy, wszystko, czego doznałaś do tej pory, okaże się niewinnym kinderbalem. Intendent ma tak potężną wewnętrzną moc, że jest jak siła natury. Wystarczy mrugnięcie, byś wewnętrznie eksplodowała.
– Co za kojąca myśl – rzuciłam sarkastycznie, jednak Falco złapał mnie i spojrzał na mnie przenikliwie.
– To wcale nie jest zabawne. Muszę cię chronić, tam, na zewnątrz, ale sam już nie wiem, jak…
I znowu ten błysk w jego oczach, ale tym razem dostrzegłam prawdziwy strach. Gula stanęła mi w gardle. Przeżycia ostatniego tygodnia powróciły z pełną siłą.
Tydzień wcześniej…
Jednym płynnym ruchem wbiłam Zero sztylet w serce. Przerażające, z jaką łatwością mi to przyszło. Zaledwie kilka tygodni temu nie byłabym w stanie nawet pomyśleć o tym, że mogę kogoś zranić. Szczerze mówiąc, pewnie nie miałam zielonego pojęcia, jak zadać cios, by w ogóle trafić w serce. Teraz było to równie naturalne, jak oddychanie. Siła była tak potężna, że byłam niemal pewna, że przy okazji złamałam mu żebro. Ostrze weszło w ciało, mięśnie, ścięgna, rozrywało żyły, dotarło do osierdzia, torując dla Lore idealną drogę dostępu.
Przez chwilę Zero i ja po prostu patrzyliśmy sobie w oczy. Uśmiechnął się z otuchą. Zapewne strasznie cierpiał, jednak tylko odnalazł moją dłoń i ścisnął ją delikatnie.
– Dobra robota – wykrztusił.
– Bardzo mi przykro – wyszeptałam.
Widziałam zmęczenie w jego uśmiechu. Z trudem wypowiadał kolejne słowa.
– Dokładnie… Po to… Mnie… Stwo… Stworzono.
Jego serce pulsowało, czułam wibrację na rękojeści sztyletu.
Jego oczy stały się szkliste, a po chwili uciekły pod powieki. Zero zgiął się wpół. Z głuchym odgłosem runął na ziemię. Oddychał bardzo płytko, niemal widziałam, jak ucieka z niego życie. Rozległo się ciche mlaśnięcie, gdy przy okazji wyciągnęłam ostrze z jego piersi. Z obrzydzeniem odrzuciłam sztylet. Tymczasem wokół jego ciała powoli wykwitała kałuża krwi. Powietrze przepełniał intensywny, miedziany zapach. Wydawało mi się, że krew jest ciemniejsza, niż powinna.
Wyprostowałam się z drżeniem i czułam, jak Lore porusza się we mnie, niczym pająk, który prostuje kończyny. Palce mi drżały, czułam łaskotanie w stopach, przenikliwy ból przeszył całe ciało, moje serce biło jak oszalałe.
– Jesteś pewien, że to się uda? – zapytałam w napięciu.
Lore westchnął.
– Nie.
– Co to ma znaczyć: nie? – zaczęłam, ale coś przerwało połączenie. Szybko, nieoczekiwanie, jak atak żmii. Ciemność zalała mi pole widzenia, wypełniało mnie głuche uczucie, żołądek podszedł mi do gardła, mięśnie dygotały, kolana się ugięły. Ja także osunęłam się na ziemię, mój kark z trzaskiem wygiął się do tyłu. Coś chciało się ze mnie wyrwać, coś ciężkiego, twardego i oleistego.
Kręgosłup mi trzeszczał, jakby kręgi wyginały się ponad swoje możliwości, moje zakończenia nerwowe przeszył tak przerażający ból, że chciało mi się krzyczeć. Miałam ochotę wrzeszczeć, płakać, zwinąć się w kłębek, stracić przytomność, uciec z własnej skóry, wyrwać sobie mięśnie z ciała. Wszystko, byle ten ból ustał. Zamiast tego jednak rozległ się odgłos, który brzmiał, jakbym chciała wyrzygać własny żołądek.
Ciemność gęstniała z każdą chwilą, zalewała mi źrenice, i na ułamek sekundy Lore pochłonął mnie całkowicie. Moje życie zawisło na włosku, jakby wystarczyło, by wyciągnął rękę i zepchnął mnie w przepaść. Byłam pewna, że już z tego nie wyjdę. Czułam jego wahanie, jakby on także brał takie rozwiązanie pod uwagę.
– Błagam, Lore… – Moje myśli niosły się w nicości niekończącym się echem. Tylko że sama nie wiedziałam, czy błagałam, żeby został, czy żeby odszedł…
Przez cały miniony czas usiłowałam pozbyć się demona ze mnie, ale teraz na samą myśl, że mógłby mnie opuścić, wpadałam w panikę. Bo nie miałam pojęcia, co ze mnie zostanie, gdy zniknie. Będę pusta, pusta i sama. Lore chwytał się mnie kurczowo, jakbyśmy w tej chwili mieli w głowie tę samą myśl.
Coraz trudniej było stwierdzić, gdzie zaczyna się on, a kończę ja, jakby człowiek chciał spruć dywan, nie niszcząc go przy tym. W końcu poczułam, jak Lore mnie chwyta. Objął mnie i przycisnął do siebie, otoczył mnie ramionami, jednocześnie szepcząc mi do ucha:
– Nie zostawię cię na lodzie. Jesteś najbardziej ekscytującą i prawdopodobnie najlepszą rzeczą, która spotkała mnie w całej mojej egzystencji, Leaf Young. Nigdy dotąd nie czułem się równie pełny życia i bez względu na to, co się stanie, zawsze będziesz moja – oznajmił ochryple i zanim zdążyłam coś zrobić czy powiedzieć, odepchnął mnie od siebie. W moich uszach było to jak uderzenie pioruna, a potem ze mnie wyszedł. Z moich oczu, nozdrzy i uszu popłynął mrok. Dygotałam na całym ciele, gdy Lore mnie opuszczał. Tym razem krzyknęłam i jestem tego prawie pewna. Jednak przenikliwy wrzask przerodził się w ciche rzężenie, gdy zwijałam się na podłodze, a Lore pod postacią dymu i cienia wycofywał się ze mnie. Serce biło mi jak szalone, a w pewnym momencie się zatrzymało. Dosłownie. Przestało bić bez demonicznej energii, która podtrzymywała je przy życiu. Zabliźniona rana, którą zadał mi dawno temu, płonęła, jakby posypano ją solą, a ja odpływałam w nicość, jakbym unosiła się głęboko pod wodą.
A potem? Potem nagle to poczułam. Źródło, ukryte gdzieś w środku mojego serca, coś jakby lśniącą fioletową kulę… Czegoś. Energii? W pierwszej chwili myślałam, że to światełko w tunelu, i cofnęłam się odruchowo, ale jasność przybierała na sile i po chwili wahania moje serce zaczęło znowu bić.
Pierwsze uderzenie autentycznie sprawiało ból, rezonowało w całym ciele, gdy energia przeszywała moje mięśnie jak impuls elektryczny. Przepełniała mnie siła, zarazem obca i dobrze znana. Do tej pory sądziłam, że mrok, że cała ta moc pochodzi od Lore. Wszystko, czego do tej pory dokonałam, przypisywałam mocy Lore, z której mogłam czerpać, którą mogłam włożyć jak płaszcz. Tylko że źródłem tej energii we mnie nie był on. To… To coś było we mnie, zapuściło już korzenie, które oplatały całe moje ciało i zapewniały mi przypływ pulsującej energii. Z każdym kolejnym uderzeniem serca powietrze wypełniało mi płuca. Usiadłam gwałtownie i zaniosłam się kaszlem. Czułam się, jakby ktoś mocno poraził mnie prądem.
– Leaf? – Poczułam na sobie ręce, objęły mnie czyjeś ramiona. Skuliłam się i zobaczyłam Zero, tylko że to już nie był Zero. To spojrzenie, te oczy, ten mrok.
– Lore – wysapałam i chwyciłam się go kurczowo, cały czas walcząc z kaszlem.
– Daj sobie chwilę. Za pierwszym razem jest zawsze najgorzej. – Starał się mi pomóc, gładził po włosach, obejmował, jakby dziwnie się czuł z dala ode mnie. W poszukiwaniu pomocy wczepiłam się w niego i wtuliłam twarz w jego klatkę piersiową. Pustka. Czułam pustkę.
– Udało się – stwierdził. Łypnęłam na niego gniewnie.
– Nie powinieneś chyba być tym zaskoczony.
Uśmiechnął się tylko, pogładził mnie po twarzy, przesunął dłonią po nasadzie nosa i zatrzymał na moich ustach. W jego oczach pojawił się głód i zanim zdążyłam zareagować, pocałował mnie. Byłam tak zaskoczona, że jedyne, co zrobiłam, to głęboko zaczerpnęłam tchu. Jego język wdarł się między moje wargi, sprawiał wrażenie, jakby rozpaczliwie chciał się ze mną połączyć. Nigdy w życiu nie przeżyłam czegoś, co byłoby tak błędne i zarazem tak słuszne.
Lore warknął, zabrzmiało to jak pomruk, i przyciągnął mnie do siebie. Jego usta smakowały krwią, która oblepiała nas oboje. Moje palce zostawiały brudny ślad w jego włosach, gdy pociągnęłam za nie niemal wściekle. Wściekle, bo wówczas się we mnie rozgościł, wściekle, bo zrujnował mi życie i zostawił w nim same ruiny, wściekle, bo teraz znowu mnie porzucił. Ciągnęłam tak mocno, że na pewno sprawiałam mu ból, on jednak całował mnie z jeszcze większą pasją, brał bez opamiętania, aż w mojej piersi nie została ani odrobina oddechu. Złapał mnie za uda, aż czułam jego dłonie na pośladkach. Oderwałam się od niego z jękiem, wzięłam zamach i wymierzyłam mu tak soczysty policzek, że głowa odskoczyła mu na bok. Przez krótką chwilę panowała między nimi pełna zdziwienia cisza, przy czym sama nie wiedziałam, czy to z powodu pocałunku, policzka, czy rozczarowania tym, że przestał.
Moja dłoń płonęła, na jego policzku widniał jej czerwony odcisk. Lore zamrugał, odwrócił głowę. Biały kosmyk opadł mu na twarz, dziwnie znajomą, bo to przecież Zero, a jednocześnie… Tak inną, bo to zdecydowanie Lore, który patrzył na mnie kruczoczarnymi oczami.
Z jego dolnej wargi sączyła się cieniutka strużka krwi. Chyba uderzyłam mocniej, niż mi się zdawało. Nonszalanckim gestem starł krew i patrzył na mnie łakomie. Mój żołądek ścisnął się boleśnie, włoski na przedramionach stanęły dęba.
– Chyba na to zasłużyłem – stwierdził tylko.
Łypałam na niego wściekle.
– Na to i o wiele więcej…
Kąciki jego ust drgnęły. Wyciągnął rękę do mnie i wplótł ją w moje włosy, jakby chciał zapamiętać ich kolor i dotyk.
Byłam na siebie wściekła, że rozkoszowałam się jego spojrzeniem. Pozwalałam sobie na to przez moment, a potem złapałam go za dłoń.
– Lore?
– Tak? – wymamrotał ochryple. Przyglądałam mu się mrocznie.
– Co mam w sobie? – Wskazałam moją klatkę piersiową, zabliźnioną ranę, która otworzyła się ponownie i krwawiła. Nie było tego widać, ale ja to czułam. Obcą energię we mnie, która jak trucizna rozpływała się z każdym uderzeniem serca.
Jego oczy pociemniały, gdy założył mi pasmo włosów za ucho.
– To gen Q, Leaf. Teraz, beze mnie, rozprzestrzenia się niekontrolowanie. Teraz już nie ma odwrotu.3
Leaf
Demony III stopnia
Duchy
Kruk: zwany także black bird, istota, której egzorcyści zawdzięczają swoją nazwę. Gatunek zagrożony wyginięciem. Mówi się, że na wolności kruki atakują bezbronnych przechodniów na rozstajach dróg i brutalnie patroszą. Obecnie uważa się je za duchy opiekuńcze egzorcystów i zabija tylko w ostateczności.
Słowa, które chciałam wypowiedzieć, ale nie byłam w stanie, zawisły między mną a Falco jak miecz Damoklesa. Patrzył na mnie i przewiercał wzrokiem, jakby samą siłą woli mógł sprawić, że wszystko powiem.
– W sumie to jeden wielki przypadek – usłyszałam własne kłamstwo.
– Przypadek? – powtórzył, a ja w duszy przeklinałam Lore za jego podstępne plany, z którymi zostawił mnie całkiem samą. Usiłowałam sobie przypomnieć, co robią ludzie, kiedy kłamią. Mrugają, wzdrygają się, zezują w prawo czy w lewo? Ja patrzyłam mu prosto w twarz.
Falco zmrużył oczy i nie dawał za wygraną:
– Co chcesz przez to powiedzieć, Leaf? Powiedz proszę, co się z tobą dzieje.
Z drżeniem nabrałam tchu i wyprostowałam ramiona.
– Nigdy właściwie o tym nie rozmawialiśmy, ale Lore nie opętał mnie całkowicie. Udało wam się schwytać jego cząstkę. Był osłabiony, dlatego udało mi się zachować kontrolę i dlatego przeżyłam.
Falco zmarszczył czoło.
– Nie okłamuj mnie, rozpoznaję demona, gdy go widzę. Na wypadek, gdybyś o tym zapomniała, właśnie ja najlepiej wiem, co potrafisz.
Zmusiłam się, by się nie wzdrygnąć. Zmusiłam się, by okłamywać go dalej:
– Każdego zmienia obecność demona w ciele, Falco. Ale ja nad wszystkim panuję – zwłaszcza teraz, gdy jego już nie ma.
– To już szczyt… – żachnął się Falco.
– Zrozum, we mnie nie ma nic wyjątkowego! – krzyknęłam.
Jego twarz przybrała znowu ten nieprzenikniony wyraz, który przypominał mi mężczyznę, którego po raz pierwszy zobaczyłam kilka tygodni temu – zimnego, wycofanego i totalnie opanowanego. Idę o zakład, że w tym momencie nawet sztorm nie poruszyłby najmniejszego włoska, taki był nieruchomy.
– A zatem to rzeczywiście musiał być przypadek – stwierdził chłodno i cofnął się o krok.
Z trudem przełknęłam ślinę.
– Nie jestem wyjątkowa. Wiedziałeś o tym – wymamrotałam.
– Tak, wiedziałem – odparł jeszcze odrobinę zimniej i poprawił te swoje czarne rękawiczki. – W takim razie zapraszam, chodźmy i przekonajmy Intendenta, że jesteś tylko zwykłą dziewczyną z Nowego Jorku.
Przeszedł obok mnie, nie dotykając, i musiała minąć chwila, zanim wzięłam się w garść i ruszyłam za nim. Ostatnie dni, które spędziłam w lochu, odcięta od świata zewnętrznego, nie pozostały bez echa. Byłam wrakiem człowieka i musiałam uważać, by nie powłóczyć nogami, gdy wychodziliśmy z celi i zobaczyłam Tempest, która czekała na zewnątrz. Była tak idealna, że zbierało mi się na mdłości, i doskonale pasowała do Falco, co sprawiło, że poczułam się jeszcze gorzej.
Na nasz widok oderwała się od ściany i nawet nie zadała sobie trudu, by ukryć obrzydzenie w spojrzeniu. Obrzydzenie, które bez wątpienia dotyczyło mnie.
Starałam się niczego nie okazywać, gdy kątem oka dostrzegłam ruch. Zielone włosy zdawały się przecinać powietrze, kiedy Crain wyskoczył zza rogu jak czarna, umięśniona błyskawica.
– Falco! Nie wiem, co teraz robisz z Leaf, ale przestań. Twoja walnięta narzeczona jest tutaj i do tego… – zaczął. – Och… – Na nasz widok zatrzymał się gwałtownie. – Zapomnij, co powiedziałem. Najwyraźniej się spóźniłem – wysapał.
– Najwyraźniej – warknął Falco, a Tempest posłała Crainowi spojrzenie, którego nie potrafiłam jednoznacznie określić.
– Crain, powiedziałabym, że miło cię widzieć, ale mam dość rozumu, by nie marnować na ciebie dobrych manier – wycedziła niewzruszona Tempest.
Crainowi nawet nie drgnęła powieka, gdy Tempest go minęła. Ja trzymałam się z tyłu. Crain łypnął na mnie, a ja syknęłam:
– Wiedziałeś o niej i nie znalazłeś nawet sekundy, żeby mnie ostrzec?
– Po pierwsze, mówiłem, żebyś trzymała się z daleka od Falco, po drugie… Czy coś by się zmieniło, gdybyś o niej wiedziała? – odparł cicho.
– Tak, nie, nie wiem! Ale rzuciliście mnie na głęboką wodę.
– To by niczego nie zmieniło, Leaf. I nawet jeżeli nie zdybała was na bzykaniu w celi, może się domyślać, co was łączy. Więc wszyscy trzymamy buzię na kłódkę. Poza tym Falco i Tempest to nie jest mój ulubiony temat. Ich związek jest bardziej popieprzony niż wszystkie moje byłe razem wzięte, a to dopiero jest coś.
– A ty w ogóle byłeś kiedyś w związku? – odcięłam się.
Nonszalancko wzruszył ramionami.
– Zaskoczę cię. Czasami nawet w trzech jednocześnie.
Łypnęłam na niego groźnie, ale naszą rozmowę przerwał brzęk. Tempest wyjęła z kieszeni coś, co wyglądało jak kajdanki.
Falco gwałtownie otworzył oczy, gdy chwyciła mnie i tak mocno pchnęła na ścianę, że gwiazdy stanęły mi przed oczami.
– Tempest! To zbędne! – sapnął, ona tymczasem wykręciła mi ręce za plecami i zatrzasnęła kajdanki na przegubach. Jednocześnie moją skórę i mięśnie przeszyła długa, rozpalona igła.
Koszmarnie nieprzyjemny ból przypominał mi spikes, które Falco wbijał we mnie na początku naszej znajomości, żeby uwięzić we mnie duszę Lore i tym samym nie pozwolić, bym z nią po prostu zwiała. Wyrwał mi się kolejny okrzyk bólu.
– Zbędny jest raczej twój widoczny opór, by w tym czymś dostrzec zagrożenie – odcięła się Tempest. – Co się z wami dzieje? Mamy przepisy, a ja z całą pewnością nie pozwolę demonowi przechadzać się po Akademii bez środków bezpieczeństwa. I już na pewno nie, jeżeli ma stanąć przed obliczem Intendenta.
Igła bólu zdawała się ranić moje ramiona od wewnątrz. Odwróciłam się, jednak ból narastał przy każdym ruchu.
– Nie wierć się, Leaf, to nie będzie tak bolało – poradził Crain. Usłuchałam go z drżeniem i rzeczywiście było lepiej. Odetchnęłam ostrożnie.
– No proszę. Można? Można – rzuciła Tempest i puściła mnie brutalnie. Przywarłam policzkiem do zimnego muru i starałam się opanować łzy. Niedoczekanie. Przeżyłam gorsze rzeczy. I wyszłam z tego. Tylko że wtedy miałam w sobie Lore. Jego głos, który mnie prowadził, karcił albo uspokajał. Bez niego czułam się zagubiona jak nigdy w życiu.
Falco miał taką minę, jakby chciał dalej dyskutować, ale Tempest złapała mnie za ramię i pchnęła do windy.
Uniosła kartę, której nigdy dotąd jeszcze nie widziałam, i z całej siły dotknęła czujnika. Ten zawarczał i zaświecił na zielono. Falco i Crain dołączyli do nas w ostatnim momencie, zanim drzwi się zamknęły, i winda ruszyła w górę. Przez ułamek sekundy ciszę wypełniało tylko napięcie między nami, przynajmniej do chwili, gdy nie zalała jej typowa dla wind muzyczka.
– Co to ma być, do cholery? – syknęła Tempest, podczas gdy muzyczka brzdąkała radośnie, co tylko potęgowało i tak wyraźny absurd tej sytuacji.
Crain oparł się obok mnie. Niemal niezauważenie dotkną dłonią mojej, ciągle pulsującej z bólu, prawie tak, jakby chciał mnie uspokoić, jednocześnie nucąc do taktu. Winda zatrzymała się, drzwi otworzyły. Oczekiwałam, że trafimy do wielkiego holu albo na arenę treningową, jednak przed nami rozciągał się długi korytarz wyłożony tapetą w zielono-fioletowe paski. Na jego końcu dostrzegłam ogromne dwuskrzydłowe drzwi. Chociaż wydawało mi się, że już się nieźle orientuję w Akademii Black Bird, byłam pewna, że tu nigdy jeszcze nie byłam.
Czyli gdzie właściwie?
Potknęłam się, gdy Tempest chwyciła mnie za łokieć i pociągnęła za sobą.
Nasze kroki niosły się echem w długim korytarzu, a ja częściowo z przerażeniem, częściowo ze zdumieniem patrzyłam na przedmioty spoczywające na niewielkich okrągłych stoliczkach i zdobiące ściany.
Pod zakurzonym szklanym kloszem dostrzegłam zasuszoną, skuloną postać, trochę podobną do kota, tyle że ze skórzastymi skrzydłami. Na ścianach wisiały wypchane łby demonów, których w życiu nie widziałam, nie licząc dzika, w którym rozpoznałam grollborste.
Ale to nie było wszystko. Wypatrzyłam łeb demona, który przywodził na myśl głowę małpy z długimi uszami. Z kudłatego czoła sterczały rogi, obok wisiała spreparowana, malutka główka. Gdy ją mijałam, miałam wrażenie, że puste oczodoły ciągle się we mnie wpatrują.
Widziałam także noże, sztylety, sierpy i miecze w najróżniejszych wariacjach. Na niektórych ciągle jeszcze widniała krew, a kiedy mijałam zmatowiałe lustro, coś nagle w nie uderzyło. Przerażona cofnęłam się i wpadłam na Falco, jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od lustrzanej tafli. Dostrzegłam w niej półprzezroczystą postać wychudzonego mężczyzny o niechlujnych brązowych włosach i wygłodniałych oczach. Miał otwarte usta, jakby krzyczał, ale nie docierało do mnie żadne słowo. Jak szalony walił pięściami w lustro po drugiej stronie.
– Co to niby jest? – zapytałam i ciągle usiłowałam zapanować nad rozszalałym pulsem.
– To Carter. Nie obawiaj się, to tylko duch i jedna z ozdób kolekcji dyrektora – poinformował mnie Crain, podczas gdy nieszczęśnik w lustrze gorączkował się nadal.
– Co za Carter? I co tam robi? – dopytywałam.
Krzysiek pstryknął w lustro, jak dziecko, które chce zdenerwować złotą rybkę.
– Morderca z Long Island. Seryjniak z lat dziewięćdziesiątych. Egzorcysta, który zboczył na złą drogę.
Cofnęłam się przerażona, ale Tempest trzymała mnie w żelaznym uścisku.
– On jest egzorcystą?
– Był – poprawił Falco.
– Konkretnie shintonistą – dodał Krzysiek. – Opętał go demon i dlatego popadł w obłęd. Gruba sprawa, zwłaszcza że był partnerem dyrektora Gale’a.
Zaschło mi w ustach, gdy w tafli zwierciadła szukałam wzroku Craina.
– Ale dlaczego trzyma tutaj ducha zwariowanego partnera?
– Ze względów sentymentalnych – przerwał nam ktoś. A konkretnie dyrektor Gale, który stał przed gigantycznymi drzwiami. Sama nie wiem, kiedy się otworzyły.
Znowu się wzdrygnęłam i spojrzałam na starszego egzorcystę. Stał przed nami w garniturze lila, z zielono-biało-czarnym fularem zawiązanym fantazyjnie na szyi. Wspierał się na lasce. Nie po raz pierwszy miałam wrażenie, że Gale nie do końca pasuje do tego świata.
Z westchnieniem spojrzał w lustro.
– Był doskonałym egzorcystą i jeszcze lepszym przyjacielem i do dzisiaj sobie nie wybaczyłem, że nie udało mi się zapobiec temu, co go spotkało. Kiedy umarł, jego dusza wróciła, ale nie potrafiłem zdobyć się na to, by kazać go egzorcyzmować, więc umieściłem go tutaj.
Tempest zacisnęła usta.
– Ryzykowne więzić tak niebezpiecznego ducha. A do tego nielegalne, panie dyrektorze. Duchy, których nie egzorcyzmowano, lecz jedynie uwięziono, należy zarejestrować w archiwach Zakonu i utrudniać do nich dostęp!
Gale uśmiechnął się łagodnie.
– Już niewiele rzeczy sprawia mi przyjemność, a niełatwo mi się rozstawać z przedmiotami. Kiedyś stała tu także puszka fasoli, którą wygrałem od przyjaciela w partyjce pokera. Zaklinał się, że mieszka w niej dżinn. Dopiero kiedy zgłodniałem i przez nieuwagę otworzyłem puszkę, dotarło do mnie, że była w niej tylko fasola. Jestem już stary, Tempest. Po mojej śmierci możecie zrobić z lustrem, co chcecie. Do tego czasu jednak będzie tu wisiało, a ja złożę hołd przyjacielowi na tyle, na ile to możliwe.
Tempest miała taką minę, jakby z trudem się powstrzymywała, by także jemu nie wymierzyć siarczystego policzka i nie uciec. Zamiast tego skłoniła głowę i mruknęła:
– Bardzo przepraszam, panie dyrektorze. Nie miałam zamiaru pana pouczać.
– Ale skądże – prychnął ten i wyprostował się. – Zresztą nieważne. Wchodźcie. Mamy sporo do obgadania.