BOKS NA PTAKU, czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak - ebook
BOKS NA PTAKU, czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak - ebook
Tak śmiesznie chyba jeszcze nie było!
Po absolutnym bestsellerze przychodzi czas na nową książkę Marii Czubaszek i Artura Andrusa! Tym razem do prześmiesznych rozmów na pełnych prawach włącza się trzecia wybitna postać – Wojciech Karolak. Słynny jazzman, podpytywany przez dociekliwego Andrusa, barwnie opowiada o małżeństwie z Czubaszek, a jest to związek nie zawsze zgodnych indywidualistów! We trójkę wspominają dawne czasy, historie miłosne, PRL, jazz i całą plejadę słynnych artystów: Koftę, Urbaniaka, Ptaszyna Wróblewskiego, Dobrowolskiego i wielu innych. Autorzy opowiadają masę anegdot, bezlitośnie punktują przeróżne absurdy, okraszając tekst brawurową twórczością Marii Czubaszek i sporą dawką abstrakcyjnego humoru najwyższej próby. Czytelnicy dowiedzą się m.in. kiedy Pani Maria bywała zazdrosna, czemu mierzyła z nabitej broni do milicjanta, jak jazzmani pili wódkę w Krakowie, dlaczego szwedzka policja myślała, że Karolak zastrzelił świnkę morską, oraz… z jakiego właściwie powodu zaproponowano Marii Czubaszek BOKS NA PTAKU.
Wszystkie teksty Marii Czubaszek, które znajdują się w tej książce, pochodzą z cudem odnalezionej w „piwnicy”, wysmaganej wiatrem i wychłodzonej mrozem walizki leżącej wcześniej wśród kilkunastu kołpaków do opla.
Artur Andrus
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7961-554-4 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Juliusz Cezar
Prawdę mówiąc, wolę cytować Churchilla. Ale wśród wszystkich dostępnych wypowiedzi wybitnego brytyjskiego polityka nie znalazłem żadnej, która by mniej pasowała do tego, co w tej książce zostanie napisane. A próbuję zdobyć mistrzostwo świata w cytowaniu najmniej odpowiednich mott, złotych myśli, aforyzmów. Z braku dobrego Churchilla musi wystarczyć rzymski dyktator. A i tak podejrzewam, że ktoś kiedyś znajdzie w tym cytacie jakieś drugie dno, ukryty głęboko sens. Niech tam! Z ludzką złośliwością i tak nie wygram!
Maria Czubaszek się ucieszyła. Bo miała to z głowy. A Wojciech Karolak naprawdę się zmartwił, kiedy książka „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” ukazała się w księgarniach. I nie chodziło o treść, ale raczej o proces twórczy. Podobno kilka tygodni po zakończeniu pisania odbyła się mniej więcej taka rozmowa między nimi:
Karolak: – Kiedy Artur przyjdzie?
Czubaszek: – A co ty się tak stęskniłeś?
Karolak: – No bo jak przychodził, to i mnie czasami coś skapnęło.
Chodzi o potrawy, które Marysia przygoto… kupowała w hinduskiej restauracji i podgrzewała na każde moje przyjście. Najpierw była kawa, stolik zastawiony słodyczami i owocami, potem wjeżdżało hinduskie danie, na koniec lody albo ciasto. A najczęściej i lody, i ciasto. I tak za każdym razem. Żeby tylko zająć się czymś innym, żeby nie pytał o wspomnienia z młodości. Przy okazji wyszło na jaw, że mówiąc o braku zdolności kucharskich, że jakoby potrafi tylko przygotować parówki, bezczelnie kłamie. Świetnie podgrzewa gotowe dania! Uważam, że powinna mieć swój program w telewizji, w którym uczyłaby perfekcyjnego podgrzewania potraw.
Druga część rozmowy, tym razem w rozszerzonym o Karolaka gronie, powstała więc z troski o kulinarny poziom życia jednego z najwybitniejszych polskich muzyków jazzowych.
Informacja dla tych, którzy czytają przez przypadek – bohaterami tej książki są:
Czubaszek, Maria – satyryczka i dziennikarka, jak sama siebie określa – autorka rozrywkowa, o której napisano już wiele w różnych miejscach, chociaż na przykład w „Encyklopedii Muzyki Popularnej – Jazz” nie ma o niej ani słowa. A mogłoby być pomiędzy: „Curson, Ted (trębacz)” a „Cyrille, Andrew (perkusista)”.
Karolak, Wojciech – o którym w „Encyklopedii Muzyki Popularnej – Jazz” napisano prawie dwie strony, zaczynając od słów: „Ur. 28.05.1939 r. w Warszawie. Choć Karolak postrzegany jest głównie jako pianista i organista, dał się także poznać jako ciekawy kompozytor i aranżer oraz jako saksofonista…”. Opublikowano nawet jego zdjęcie, w przeciwieństwie do następującego po Karolaku „Kawasaki, Ryo (gitarzysta)”, o którym napisano dużo mniej i bez fotografii.
Przystępując do pracy nad tą książką, po raz kolejny przekonałem się, że materiałów nie można szukać po omacku. Na przykład w listach Johna Lennona i Yoko Ono nie znalazłem wzmianki na temat naszych bohaterów. Ale już we wspomnieniach Michała Urbaniaka pojawiają się częściej, na przykład: „Karolak był zakochany i chciał czym prędzej wracać do Warszawy, gdzie czekała na niego narzeczona – Maria Czubaszek” (A. Makowiecki „Ja, Urbanator”). A tak w ogóle to najlepiej zapytać ich samych. I tak się zaczęła druga seria gastronomiczno-towarzyskich spotkań na warszawskim Mokotowie. Kawa, słodycze, owoce, podgrzane danie (restaurację hinduską zamknęli, więc pojawiły się tradycyjne dania kuchni polskiej, na przykład de volaille), ciastka, lody. A właśnie! Okazało się, że talent kulinarny Marii Czubaszek bardzo się rozwinął. Po pierwsze potrafi chronić orzeszki przed kurzem. Przy okazji którejś wizyty, kiedy Marysia stała w kuchni i podgrzewała, Wojtek zapytał:
– A orzeszki odkurzyłaś?
– Przecież one stoją tam pod kwiatami, tam są zasłony… – odpowiedziała Marysia.
Wtedy uświadomiłem sobie, że nie wyjadam, za każdym razem, gdy u nich jestem, orzeszków, które w małej miseczce stoją zawsze obok lodów, kawy i ciastek. Zostają, więc czekają na następną wizytę. A żeby się nie kurzyły, trzeba je postawić „tam pod kwiatami, tam są zasłony…”.
Po drugie Marysia – do wszystkiego dodaje koperek. De volaille z koperkiem, do tego ziemniaki z koperkiem i surówka z dodatkiem koperku. Musiałem szybko chwytać filiżankę kawy, żeby i tam nie dosypała. Uważam, że po zakończeniu show „Maria Czubaszek podgrzewa, co popadnie” powinna rozpocząć cykl programów telewizyjnych „Maria Czubaszek dosypuje koperek”.
Podczas tych wizyt odkryłem również wynalazek kulinarny Wojciecha Karolaka. Mianowicie do truskawek, które od czasu do czasu pojawiały się jako deser po potrawach z koperkiem, podawana była zawsze mała buteleczka. Nie używałem, ale w końcu zapytałem, co to takiego. Marysia odpowiedziała, że Wojtek zawsze polewa truskawki sosem… truskawkowym. Moja sugestia, że w takim razie pomidory można by polewać przecierem pomidorowym, spotkała się z żywym zainteresowaniem Wojtka i nie zdziwiłbym się, gdyby została wprowadzona w życie.
W mieszkaniu panuje ciemność (bo nie lubią zapalać światła, a okna mają stale zasłonięte). I papierosy panują. I telewizor. Wielki. Na pewno ma tyle cali, ile centymetrów ma pół Karolaka. Telewizora właściwie nie wyłączają. Stale nastawiony na program informacyjny. Czasem udało mi się uprosić o przyciszenie głosu. Co zresztą też było okazją do żartu. Oto zapis pewnej rozmowy:
Czubaszek (do Karolaka przyciszającego pilotem telewizor): – Co ty robisz?
Karolak: – Przyciszam telewizor.
Czubaszek: – Ale komórką?
Karolak: – Oczywiście, że komórką. Ty nie potrafisz telefonem przyciszyć telewizora?
Czubaszek: – A moim też można?
Świadkiem powyższej sceny byłem osobiście, tę poniższą znam tylko z opowieści. Marysia przysnęła w fotelu przed telewizorem (tak zwany skrętek fotelowy), Wojtek potrzebował jakiejś kasety wideo leżącej gdzieś w pobliżu telewizora. Nie chcąc jej obudzić, podszedł po cichu, oświetlając sobie miejsce składowania kaset latarką. Marysia się budzi. Przestraszona.
Czubaszek: – Jezu! Co to?! Co ty robisz?!
Karolak: – Naświetlam kasety wideo.
Czubaszek: – Po co?
Karolak: – To ty nie wiesz, że kasety wideo trzeba raz na jakiś czas naświetlić latarką? Żeby nie zniknęły nagrania.
Marysia z pełną powagą przyjęła do wiadomości informację pochodzącą z tak pewnego źródła.
Telewizor podczas naszych rozmów był włączony stale. Później, podczas odsłuchiwania nagrań z dyktafonu, trafiałem czasem na jakąś wiadomość podawaną przez prezentera albo komentarz niemający żadnego związku z tematem rozmowy (najczęściej dotyczący polityka, którego twarz pojawiła się właśnie na ekranie). Najżywsze reakcje dotyczyły pojawiających się na ekranie zwierząt. „O, jaki piesek!”, „O, jaki konik!”, „O, jaki osiołek!” – gdyby ktoś postronny posłuchał tych nagrań, mógłby dojść do wniosku, że to odgłosy przedszkola albo ogrodu zoologicznego. A to mieszkanie satyryczki i muzyka jazzowego! Chociaż… Przecież tak naprawdę to mieszkanie Zająca i Zajączki. Tak się do siebie zwracają.
Spotykaliśmy się niezbyt często. Raz na tydzień, czasem rzadziej. Tylko wtedy, gdy udało się zebrać całą trójką. I kiedy cała trójka w miarę nie śpi. Czyli tak po 20.00, bo Karolak wstaje koło 18.00. Doszedłem do wniosku, że tylko takie wspólne rozmowy mają sens. Łatwo nie było. Wojtek jeździ po kraju i grywa albo nagrywa. Marysia, po sukcesie książki „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”, ruszyła w Polskę i odbyła setki spotkań autorskich w bibliotekach, domach kultury i przeróżnych klubach. W kilku jej towarzyszyłem. Przychodziły tłumy. Ludzie świetnie bawili się, słuchając jej opowieści. Zadawali pytania. Zazwyczaj na wszystkie potrafiła błyskotliwie odpowiedzieć. Ale pamiętam jedno, które wprawiło ją w osłupienie. Podczas spotkania w Łodzi opowiedziała o dziesiątkach par butów, które dostawała od męża w prezencie, a wielu z nich do dziś nawet nie włożyła i leżą w szafie. Na co jeden ze słuchaczy zareagował pytaniem:
– A nie myślała pani nigdy, żeby otworzyć boks na ptaku?
Z osłupienia wyszła dopiero kilka godzin później, kiedy w drodze powrotnej do Warszawy wyjaśniłem jej, że w tym przypadku „Ptak” należało usłyszeć z wielkiej litery. Że to nazwa znanego podłódzkiego centrum handlowego i bazaru. Mam trochę takich opowieści z podróży i stacjonarnych spotkań z Marysią. Trochę mniej związanych z Wojtkiem, bo z nim nie podróżuję. Te, które sobie przypomnę, będę co jakiś czas wtrącał. W formie krótkich notatek. Pomyślałem nawet, że na cześć zacytowanego wyżej pytania te historie nazwałbym „Boks Na Ptaku”. Umówmy się więc, że jeśli gdziekolwiek w tej książce znajdzie się hasło „Boks Na Ptaku”, to będą to luźne dygresje, opisy niewynikające bezpośrednio z naszej rozmowy, czasem tylko z lekka do niej nawiązujące.
Zastanawiałem się, jak nazwać ten gatunek literacki. Nie jest to biografia. Nie jest to dokument. Chociaż elementy i jednego, i drugiego niewątpliwie zawiera. „Rozmowa z elementami”? A może lepiej tego nie nazywać, nie zastanawiać się nad tym, co to jest, tylko napisać? I mam nadzieję, że z tego czegoś wyniknie, jakimi są dla siebie ludźmi, jaki rodzaj więzi jest między nimi. Dlaczego, mimo że ona ma do instytucji małżeństwa stosunek żartobliwy, a on nie jest w stanie jej do niczego zmusić, są ze sobą już kilkadziesiąt lat?
Zanim zacząłem wypytywać o prawdziwe życiorysy, poprosiłem o napisanie wymarzonych. Jak wyglądałoby ich życie, gdyby sami mogli o nim w pełni decydować? Oto efekt:Maria Czubaszek
WYMARZONY ŻYCIORYS
Urodziłam się na wyspach Galapagos, gdzie moi rodzice zatrzymali się akurat podczas swej podróży poślubnej. Dookoła świata. Moje przyjście na świat zaskoczyło ich. Nie w ogóle, bo wszystko wskazywało na to, że poczęli mnie już w noc poślubną, ale ponieważ w podróży byli dopiero 7 miesięcy. Krótko mówiąc, urodziłam się o 2 miesiące za wcześnie. A według mnie o 50 lat za wcześnie.
Niestety. Daty urodzin się nie wybiera. Podobnie jak rodziny. Jeśli jednak chodzi o rodziców, nie narzekam. Matka była jedną z najbardziej wziętych (czyli najlepiej zarabiających) aktorek na Broadwayu, a ojciec prezesem jednego z największych banków na Wall Street. I wprawdzie w domu może się nie przelewało, ale na pewno biedy się nie klepało.
Pamiętam na przykład, że będąc małą dziewczynką, choć mieszkaliśmy na Manhattanie, byłam codziennie dowożona do parku Yellowstone, bo nie lubiłam Central Parku. Podobnie zresztą jak później pobliskiej szkoły. Zgodziłam się jednak do niej chodzić, ponieważ uczęszczał do niej Woody Allen. Był wprawdzie o 2 klasy wyżej, ale mimo to, a może właśnie dlatego, już wtedy byłam w nim zakochana. Bez wzajemności, jak dzisiaj, ale już wtedy mało mi to przeszkadzało.
A od trzydziestu lat, czyli od poznania Wojciecha Karolaka, nie przeszkadza mi w ogóle. Raczej wprost przeciwnie.
Zanim jednak spotkałam (na uniwersytecie w Harvardzie) Karolaka, Allen był moim księciem z bajki.
Na białym koniu, a może, ze względu na jego posturę, kucyku. Ale na pewno białym.
Jak pontiac, w którym pierwszy raz zobaczyłam Karolaka. Wychodziłam właśnie z uniwerku, a on podjechał. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie, ale odjechałabym pewnie jak gdyby nigdy nic, gdyby nie okazało się, że w moim bentleyu nie ma benzyny. Karolak zaproponował, że mnie podrzuci do Nowego Jorku. Propozycja była nie do odrzucenia, bo nie lubiłam chodzić. Jechało i rozmawiało się nam tak wspaniale, że przejechaliśmy Nowy Jork i zatrzymaliśmy się dopiero w Warszawie.
Gdzie jakiś czas później się pobraliśmy i żyjemy długo i szczęśliwie do dzisiaj.Wojciech Karolak
WYMARZONY ŻYCIORYS
Tekst zawiera lokowanie produktu
Urodziłem się 28 maja 1939 roku w samym środku Manhattanu. Moi rodzice byli zamożnymi nowojorczykami z dziada pradziada. Utrzymywali się ze skromnych, ale wystarczających na eleganckie życie zasobów, zgromadzonych w banku przez ww. przodków. Mieszkaliśmy na siódmym piętrze secesyjnej kamienicy przy Central Park West w apartamencie z bajeczną panoramą na park i rozciągającą się za nim Upper East Side. Nie wiem jak dla kogo, ale dla mnie bomba. Chłodno w lecie, ciepło w zimie, a skręciwszy w 65 ulicę, można wysikać pieska na Broadwayu. Czad!
Żyjąc w takim otoczeniu, trudno było nie wyrastać na zająca o łagodnym usposobieniu i niechęci do zbędnego wysiłku. Brak obowiązków i jakichkolwiek problemów sprawiał, że zabawiałem się, zadając rodzicom typowo dziecinne pytania, np. skąd wziąłem się na świecie. Prawdę mówiąc, było mi to dosyć obojętne, ale chciałem rozwikłać zagadkę, ponieważ nie interesując się zbytnio sprawami rozrodczości, podejrzewałem o to samo rodziców. W końcu mogli to po mnie odziedziczyć. Oni jednak, zamiast zaspokoić moją ciekawość, ewidentnie ściemniali. „Mamusię boli głowa, idź dziecko i nalej sobie szklaneczkę jacka danielsa”.Od małego pijałem alkohol, ponieważ jestem miłośnikiem płynów, a dobry burbon poprawiał mi krążenie. Dzięki temu mogłem unikać uprawiania sportu i innych nieprzyjemnych czynności, przy których można się było spocić.
Przyjaźniłem się raczej z dorosłymi. Bardzo lubiłem sędziego Kocia, entuzjastę kina, które uważał za podstawową rozrywkę. Niestety wtedy w kinach obowiązywał zakaz palenia papierosów, więc jeśli mimo tego decydowaliśmy się czasem pójść na dobry film, w ogóle nie wchodziliśmy na salę, tylko paliliśmy, stojąc przed wejściem. Cóż to była za ulga przypomnieć sobie (moknąc czasem na deszczu!), że przecież można pójść do domu i dać popalić, siedząc w przepastnych, skórzanych fotelach. Włączaliśmy wtedy radio i nawet słuchaliśmy go, jeśli nie nadawało muzyki z płyt kompaktowych.
Któregoś dnia usłyszałem w wiadomościach, że w Europie jest wojna. Podobno Polska napadła na Niemcy, czy coś w tym rodzaju. Bardzo chciałem to zobaczyć, a rodzice ulegli mi w chwili słabości, tak więc wsiedliśmy na transatlantyk i po kilkunastu dniach przybiliśmy do warszawskiej Wisłostrady.
Poszliśmy do SPATiF-u i tam dowiedzieliśmy się od pana Frania, że polska husaria rozpędziła się na autostradzie A2 i uderzyła, buch! w Niemcy, a z drugiej flanki kawaleria zaatakowała Rosję. Miał być to blitzkrieg, ale ponieważ wojny nie wypowiedziano (pewnie przez ten pośpiech), więc sąd uznał ją za nielegalną i Polska przegrała. Dzięki temu uzyskała jednak pomoc w ramach planu Marshalla i stała się potęgą gospodarczą.
Warszawa po klęsce militarnej piękniała z dnia na dzień, a ja wkrótce poznałem prawdziwą, stuprocentową warszawiankę, Marysię Czubaszek. Ciągle jeszcze nie byłem dorosły, mimo że już sypnął mi się zajęczy wąsik, ale nie zważając na to, wziąłem z nią ślub.
W pierwszym okresie naszego małżeństwa mieszkaliśmy nad Hortexem w Górach Świętokrzyskich, a potem przenieśliśmy się na wieś w samym centrum Warszawy (bo na tyłach ambasady francuskiej). Hodowaliśmy wielorasową suczkę Igę, przyjaźniliśmy się z kotami i myszkami polnymi, a wieczorami latały nam nad głowami nietoperze. Marysia nic sobie z tego nie robiła, bo odkąd jej powiedziałem, że nietoperz boi się wsi i pająków, wiedziała, że to jaskółki. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co za różnica... no, może trochę inna trajektoria. Ale skoro jej to bardziej konweniowało? Dla Marysi mogę nawet skłamać. Uważam, że mam czyste sumienie.
W ogóle życie uśmiecha się do mnie. Rządząca światem finansjera rzuciła niedawno hasło: „Bankierzy wszystkich krajów, łączcie się!” i zaczęto się nawzajem przejmować. Na końcu najwięksi przejęli tych mniejszych i popełnili samobójstwo, bo już nie mieli z kim konkurować. W liście pożegnalnym napisali, że utracili poczucie sensu istnienia. Przeczytaliśmy to i początkowo udawaliśmy nawet, że jest nam trochę przykro, ale ostatecznie, wstyd przyznać, poczuliśmy ulgę. Zrobiło się bardzo przyjemnie, bo opuściło nas uczucie niepewności jutra.
Długo ten stan nie potrwa, bo postęp to przykra konieczność, ale póki co jest mi to bardzo na rękę.
Będąc osobnikiem nieposiadającym zawodu, mogę teraz wygrać coś w życiu, oddając się np. brzdąkaniu, plumplaniu albo miauczeniu1 na czymś, co się do tego nadaje. Niewiele z takich zajęć wynika dla gospodarki, ale na tym właśnie polega sens życia Zająca będącego dziedzicem fortuny dziadów Pradziada. Życzę wszystkim zwierzątkom, dobrym ludziom, mojej Zajączce i sobie, żebyśmy długo żyli i nigdy nie musieli się spieszyć ani pocić. Chyba że ktoś jest sportowcem i to lubi.
1 miauczenie – wg Agnieszki Osieckiej – dźwięk wydawany przez organy Hammonda. Z biegiem lat zaczynam coraz bardziej podzielać ten pogląd
KOHEU2
2 koheu, z rosyjskiego: „koniec” – wg Piotrusia Dąbrowskiego, kiedy miał jakieś 8 lat i oglądał u nas filmy z cyklu „Nu Pagadi!”
Reszta w pełnej wersji