- W empik go
Bolesław Chrobry. Złe dni ** - ebook
Bolesław Chrobry. Złe dni ** - ebook
Kontynuacja trzeciego tomu monumentalnego dzieła o początkach polskiej państwowości. Powieść historyczna z czasów Mieszka I i początków panowania Bolesława Chrobrego.
Potężna i niezwyciężona armia Henryka II prze na wschód, już stoi nad Odrą. Bolesław jeden tylko rozkaz wydaje - nie przepuścić! Jednakowoż za wielkie i za silne to parcie na Bolesławowe Księstwo. Giną tarczownicy, drużyny posieczone w lasach, spalone domostwa, mordy, rabunek i gwałty…. Ciżba ludzka, głodna i przerażona gna ku grodom, które trzeba zamknąć…
Co robić, jak przetrwać ten marsz tysięcy saskich wojów w szłomach…. Jaka będzie tego cena? Czy Księstwo się zbuntuje przeciw władcy?
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-780-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DĄB POD NAPOREM BURZY
1. POWRÓT ZABOJA TURA
Dargorada zasnęła wreszcie. Zmordowana była; pomagała zwozić jęczmień, szła burza, pracowali do późna w noc, bali się ulewy. Wieczór był parny, ludzie pocili się, giezła lepły; żeby choć powiew – ciężko zawisła nieruchoma duchota; błyskało raz po raz. Dargorada stała na wozie, nogi miała szeroko rozstawione, Skorosz i Darsk widłami podawali snopy, Skra przynosiła dalsze kopice; uwijali się – łan był wielki, w trzy wozy zwozili, roby nosiły snopy na karku, a jeszcze połowa pola pokryta zbożem. „Żywo, otroki, śpieszajcie” – pokrzykiwała matka; nogi miała zdarte przez oset, snopy kłuły do krwi, zostawiały w skórze bolące zadziory. Dargorada zakładała drąg, chłopcy ściągali go sznurem, przyciskali jęczmień, zawracali woły do dworca. Ostatni wóz wieźli już pod ulewą.
Ledwo zgarnęła węgle na palenisku, przysypała je popiołem, zaraz się zwaliła na posłanie; zasnęła jak kamień, nie słyszała burzy przewalającej się nad porębą. Ale później przez sen dobiegł ją hałas, szczekanie psów, głosy na podwórcu; była tak umęczona, że nie mogła się obudzić, chociaż przez sen czuła, że dzieje się coś niezwykłego. Dusiła ją zmora. Przyszedł do niej Zabój, taki, jaki wyjeżdżał na wojnę – w pełnej zbroi, z bojowym toporem za pasem – wołał ją. Chciała się zerwać – jakby jej ręce i nogi związano. Szamotała się sama ze sobą.
Wreszcie się obudziła – przerażona. Siadła na posłaniu, bolały ją wszystkie kości. Nasłuchiwała – cisza, tylko sapanie córek. Siedziała chwilę, dygocąc z niepokoju, pamiętała, że straszyło ją we śnie. Wyszeptała pośpiesznie zaklęcie, położyła się.
Ale zasnąć nie mogła, leżała z bijącym sercem, patrzyła w mrok nad głową. Znów się jej zdało, że słyszy ruch za ścianami, tupanie konia. Podniosła się, podeszła do okna, pchnęła okiennicę – uderzył ją wilgotny chłód nocny, powietrze było rzeźwe, pachniało; burza przeszła, spomiędzy chmur błyskały gwiazdy. Cisza. Dargorada miała już wrócić do łoża, gdy dojrzała błysk we wrotach szopy.
– Ogień palą na sianie, smarki. Chcą, by całe obejście zgorzało – burknęła ze złością. Namacała w ciemku zapaskę, zarzuciła, poszła szybko ku szopie. Wyciągnęła rękę, by otworzyć wrota.
Naraz znieruchomiała, stała tak z wyciągniętym ramieniem, zesztywniała. Serce biło jej pośpiesznym dygotem, przez chwilę słyszała tylko stuk w skroniach. Zbrakło tchu, opuściła rękę, chwyciła się za pierś, drugą oparła się o ścianę. Powoli wracał jej spokój, już rozróżniała głosy, rozumiała słowa.
Lelum! Jakże to jest? Wrócił, a nie przyszedł do dworca, nie uczcił progu ni słupów u podcienia, nie legł do swego łoża z małżoną. Zakradł się do własnego domu jak zbrodzień, w nocy, w ciemku, po kryjomu. Przytuliła twarz do szpary we wrotach, dojrzała ich. Karsna stał z łuczywem w prawej ręce, w lewej trzymał kubeł z wodą, czerwony płomień oświetlał gadającego pośpiesznie Zaboja. Dargorada wpatrzyła się w męża, jakby pierwszy raz widziała tę długą, kościstą twarz, ruchliwe oczy, cienki nos i usta z wysuniętą dolną wargą; dojrzała, że wychudł jeszcze bardziej, a nigdy przecie krzty tłuszczu nie miał, żylasty był, łykowaty – gdy ją przygarniał, myślała zawsze, że pokaleczy ją sterczącymi gnatami; teraz wysechł zgoła na szczapę. Błyski płomienia latały mu po twarzy i w tych błyskach dojrzała, że ma przeciętą brew, długa blizna na czole dochodziła do ostrzyżonych włosów. Dargorada nie była młódką, widziała niejedno w życiu, sama obwiązywała rannych, posieczonych tak okropnie, że im mięso wisiało strzępami; widziała wstających po morze kościotrupów, którzy twarzy nie mieli, same jeno oczy w obciągniętej skórą czaszce i szopę włosów; widziała zagłodzonych i uratowanych z topieli, i zagnanych do półśmierci – nikt nie miał takiej twarzy jak nynie Zabój, niczyje oczy tak nie spoglądały, w niczyich wargach nie zataiło się równie wiele gorzkiej udręki. Dargorada patrzyła z przerażeniem, słyszała tępy stuk w uszach, oddychała szybko. Przemogła się, natężyła słuch. Zabój mówił:
– …pojmujecie to? Wypaplacie chociaż słowo… chociaż jedno słowo: nie uniosę głowy ni ja, ni nikt z rodu, kupka popiołu ostanie z świętych słupów. Pomnijcie. Na wielkie rzeczy się ważę, wysyłając was, otroków… A nikt nie ma wiedzieć, żem wrócił, nikt, pojmujecie?
Dargorada słuchała w napięciu przez stuk i szum w uszach.
– Weźmiecie najlepsze konie… Wronego i Rysia, pojedziecie do dnia – Zabój mówił podnieconym szeptem. – Zabrać jadło i sakwę z owsem, a tu… – sięgnął do pasa, w ciszy zadźwięczał niegłośny metaliczny brzęk – tu macie srebro. Nie błyskajcie nim ludziom w oczy, otroki nie mają srebra, niechże nie pytlują po grodach, że Zabojowe syny zbogaciały. Ale trza będzie co w drodze abo koń okuleje, abo inna przygoda, nie żałujcie srebra. Nie żałujcie, ważniejsza ta wieść niźli bogactwo w worku. Pojmujecie?
Teraz dopiero Dargorada oderwała wzrok od męża, spojrzała na synów: stali napięci, że – zda się – płótno na ramionach im trzaśnie, oczy z łbów wyskoczą; otwartymi ustami łapali oddech.
– Ty, Skorosz, polecisz na Podgórze, do stryja: niechże Władyboj migiem na konia siada, tu skacze. A Darsk… – Zabój zamilkł, jakby się zakrztusił, obie dłonie złożył na ramionach syna, odetchnął głęboko, przyciągnął chłopca do siebie – i tym swoim przeraźliwym szeptem:
– Darsk, nie godzi się otrokowi takich spraw zawierzać, jak ja tobie… Nie godzi się… Ale nie lza inaczej, od dzisiaj tyś już woj, niesiesz dolę całego rodu, bolej niż rodu: dolę księstwa. Pojedziesz do księżyca Bezpryma, nie wiem, gdzie nynie jest, wywiesz się. Rzekniesz mu wszystko, jakem ci bajał, wszystko. Powiesz, że u nas zbór… na Zabojowej porębie. A później odnajdziesz Zefrida, kapelana księdza, pojmujesz? I jemu powiesz. A ono masz pierścień… na znak. Dasz ów znak Zefridowi, nikomu bolej. Powiesz onemu Zefridowi, żeby pierścienia strzegł jak oka, więcej niż oka. A kiedy będzie trza, niech go śle… zresztą sam mu rzeknę na zborze. Ten pierścień – Zabój zająknął się – pomnij… A później wracaj i… choćby ci jęzor wydzierali, nikomu słowa nie piśniesz. I piwa nie lza wam pić ni miodu, jeno jeden kubek na raz. Pojmujecie?
Chłopcy słowa nie przemówili, dyszeli tylko; skinęli głowami. Dargoradę strach dusił: oto zwaliła się na porębę zła Dola, nie ujdziesz onej. Dłużej już białka nie mogła słuchać zduszonych szeptów w czerwonym migocie łuczywa, coś gnało ją do domu, jakby dom był jedynym schronieniem przed strachem. Zawróciła, szła, zataczając się, oczy miała szeroko rozwarte, w pewnej chwili dostrzegła, jak wąż się wije przez drogę, zabiega jej powrót do domu. Stanęła, wąż znieruchomiał, schyliła się – u nóg jej leżała brzozowa żerdź, biała kora błyszczała w ciemku. W tejże chwili ogarnęła ją radość: czegóż się trapi? Zabój wrócił. Wrócił! A wżdy bajali, że wszystkich, co ich ksiądz w pomoc Henrykowi ze Szwejnfurtu posłał, rozniósł król na strzępy. Dur ją napadł, abo co? Zabój wrócił – zabiedzony, wyschły, z posiekanym łbem – wżdy wrócił. Poderwała się od razu; jak wprzódy strach, tak teraz radość zagrała jej w uszach stukotem i szumem. Żar ją oblał. Pobiegła bez tchu, dopiero u rzezanych słupów – strażników ich domu – przystanęła. Serce jej wciąż biło. Wyciągnęła ręce, drżącymi dłońmi macała puchacza, tura, rysia i woja, w niemej podzięce za opiekę nad porębą i rodem, za powrót Zabojowy; nie wiedziała, że z oczu płyną jej łzy. Osuszyła je dopiero, gdy – odgarnąwszy na palenisku popiół – dmuchała w żar; nie mogła ułożyć trzasek, urwała pęk pakuły lnianej, z której chłopcy sznur skręcali, rzuciła na węgle; wraz buchnął żółty płomień. Zgarnęła szczapki, prędko otarła stół, zasłała go płachtą; pobiegła do jamy, przydźwigała stągiewkę z miodem, krajała chleb i mięso; z policy zdjęła kowany srebrem róg, otarła go z sadzy i kurzu, wetknęła do otworu w stole. Miała budzić córkę, już nad łożem stanęła, gdy przypomniała sobie, że nie chciał, by go widziano; sroka wypapla, niechże śpi lepiej – iii… pójdą we dwoje z mężem na poddasze, na siano. Wciąż lica ją paliły – była pewna, że wraz posłyszy ciężki krok Zaboja, wraz… Trzepnęła po odzieniu, spojrzała na nie: giezło całe pokryte zadziorami ostu, wąsami jęczmienia. Ściągnęła je, pobiegła do skrzyni, niecierpliwymi rękoma grzebała w najcieńszym lnie. Wdziała giezło – zapachniało chłodne płótno dziewczyńską młodością, wonią ostatnich dni przed małżeńskimi godami – zieloną mszycę, której nie wkładała od lat, poczuła ucisk tkaniny: pogrubiała w piersi i biodrach. Zaśmiała się, uderzyła dłońmi po udach, przegięła się. Nowe zawicie na głowie, sznur bisioru na szyję. Prędko, bez porządku wrzuciła odzienie do skrzyni, zatrzasła wieko.
Siadła, już teraz nie miała nic do roboty, tylko czekać. Czekała. Wielka cisza wisiała nad dworcem. Wciąż drgała w niej radość, spokojna i ufna. Wrócił. A wżdy bajali, że roznieśli ich w strzępy. Cóż może być gorszego niż przegrana bitka, niż rzeź pokonanych? Wyszedł z tej rzezi – wrócił. Ostanie na porębie – znów życie potoczy się cichym, spokojnym nurtem. Na moment wróciła strachem podsłuchana gadanina w szopie – odegnałą obawę. Nie jej rzecz, co Zabój zamyślił, dokąd synów śle: jego to rzecz, Zaboja. Jej czekać – przybranej – u nakrytego stołu. Drobny kamyczek w piersi nie zabije radości, nie zdoła zabić.
Wreszcie stąpanie na dworze – Dargoradzie ciepło podeszło pod piersi, pod szyję, ale się nie ruszyła. Oparta na dłoniach, patrzyła na drzwi, oczy jej lśniły by młódce. Skrzyp zawiasów, weszli synowie, Zaboja nie ma. Kobieta przycisnęła palcami policzki, aż zabolały zgniecione dziąsła. Wciąż siedziała bez ruchu przy nakrytym stole, w strojnym odzieniu. Synowie popatrzyli na nią koso, szybko zamienili spojrzenia, zdali się pomieszani. Darsk mruknął:
– Nie śpicie, maci? – Nie odrzekła nic, wciąż siedziała z dłońmi na policzkach. Pokręcili się po sieni. Skorosz ruszył w stronę komory, w drzwiach się odwrócił.
– Chcemy rankiem… – zająknął się – chcemy w puszczę… na zwierza jechać. – Spodziewał się oporu, powiedział twardo:
– Pojedziemy… Karsna ostanie, pomoże wam. Zboże zwieźlim, nynie roboty nie ma… – I naraz jakby z prośbą:
– Pojedziemy…
I na to nic nie odrzekła – wstawał w niej suchy, drwiący chichot, ale wargi nawet się nie skrzywiły. Chłopcy znikli w komorze. Karsna świecił im zapalonym u ognia łuczywem. Wyszli z pękatymi sakwami, znów na nią koso spojrzeli, Darsk drgnął w jej stronę, jakby chciał ku niej przypaść; nie zachęciła go żadnym gestem. Skorosz – wysoki, kościsty jak ojciec – położył rękę na ramieniu brata.
– Chodź.
Wyszli wszyscy trzej, szurgając nogami. Dargorada już nie kipiała radością – drobny kamyczek w piersi rozrastał się, gniótł; strach zawisł nad nią jak tuman, jak chmura. Nie podnosiła głowy, bała się, by ten tuman nie ogarnął jej całej. Ale jeszcze stukała w niej iskra owej zagubionej radości – Zabój wrócił, nie zginął, widziała go. Jeszcze czekała – może coś tam robi, konie sposobi do drogi, synom ma coś powiedzieć. Doleciał ją tupot kopyt, skrzyp odmykanych wrót. Teraz powinien przyjść – usłyszała jeszcze daleki okrzyk – Darsk czy Skorosz? – nie rozróżniła w oddaleniu. Potem nic – ściany skrzypnęły, Skra przewróciła się na posłaniu, zamyczała przez sen. Ogień przygasł, błękitne płomyki skakały na palenisku, żar się pokrywał popiołem. Dargorada wciąż siedziała przy stole, wciąż się wspierała na rękach.
Nie zanikła w niej radość – zawszeć jednego była pewna – Zabój wrócił; ale wiedziała już: nie przyjdzie do niej, do swojego dworca, nie obejmie władztwa nad porębą. Grozi mu coś – co? Tego nie wiedziała, tego nie mogła wiedzieć, o tym tylko synowie… Synowie – na chwilę poczuła dumę ze swych synów, którym ojciec powierzył tajemnicę by dorosłym mężom. Ale wiedziała, że groźba wisząca nad Zabojem jest straszna – większa niż bitka z silniejszym wrogiem. Większa. Ogarnia ta groźba całą porębę, cały ród, ich wszystkich. Ów tuman, wiszący nad nią, zajął pół nieba: nie drgnąć człowiekowi pod tym tumanem. Dargorada słyszała pod szopą jeno strzępek gawędy ojca z synami, niewiele z niej pojęła; nic w tej gawędzie nie było groźnego – tyle, by synowie nie rozpaplali wieści; cóż dziwnego, że Zabój powiadamia o swym powrocie brata, księżyca, kapelana księdza? Nic. Ale Dargorada widziała ich twarze – męża i synów; ale Zabój nie wrócił do własnego dworca – dokąd gości spraszał na zjazd – i skrył się w oćmie by zbrodzień; jego róg nie napełniony miodem, jego łoże puste. I przychodzi do Dargorady straszna myśl, że może lepiej by było – dla Zaboja i dla nich – by Zabój nie wrócił. Wzdryga się na tę myśl – gdzież się podziała radość, która ją przepełniała niedawno?
A może brzozowy drąg, który jej legł na drodze, był wężem, nie kawałkiem drewna? Może zesłała go Dola – na znak?
Kogut zapiał, zaszczekał pies, rozgdakała się kura. Trzaskała siekiera – to Paluch obrabiał tram na nową stajnię, którą mieli stawić od północnej strony – stary budował wciąż a budował, jakby chciał zawrócić na porębie bieg życia, który doprowadził Kwęków do zagłady i śmierci; nynie z każdym rokiem dźwigała się poręba. Skra się poruszyła na łożu, muchy ją budziły; siadła na posłaniu, przecierała oczy, przez otwarte drzwi i okna wpadał już blask ranka. Spuściła nogi; zawiązywała giezło u szyi, gdy zobaczyła matkę, siedzącą z policzkami opartymi na dłoniach – jakby śpiącą; ubrana była matka w piękny strój, siedziała przy stole godowym – ale obrus był nie poplamiony, żadna kość nie ogryziona, ręcznik na kołku nie zmięty. Nagle przestrach ogarnął Skrę, zmrużyła oczy, szepnęła zdławionym gardłem:
– Maci…
Na ten cichy szept Dargorada poderwała się ostro, powiodła po sieni nieprzytomnymi oczyma – iście jakby po mocnym śnie. Wstała, ale zachwiała się, musiała się oprzeć o deskę stołu. Zrobiła kilka kroków, jęła zwlekać z siebie godowy strój, zmięty rzucała byle jak do skrzyni. Ze stukiem zatrzasnęła wieko, obróciła się – wciąż z tym błędnym, nieprzytomnym wejrzeniem – rozglądała się po izbie, wdziewała codzienną, roboczą odzież. Skra patrzyła wciąż na matkę rozszerzonymi oczyma, spotkały się wzrokiem, wówczas Dargorada rzekła:
– Wiecie… ojciec… – I naraz jakby ją ktoś pchnął w pierś, Skrze zdało się, że matka się zachwiała; w twarzy jej córka dojrzała najpierw niepewność i lęk, potem głęboki żal, zerwała się z łoża, podbiegła do nieruchomo stojącej.
– Miałyście jaką wieść? Ojciec?… Siedziałyście jak na wspominkach… czy ojciec… – nie mogła wymówić.
Nikły uśmiech przeleciał przez twarz Dargorady i zgasł. Pokręciła głową.
– Nie… nie… – Potem pochyliła twarz, szepnęła ledwo dosłyszalnym wydechem: – Gorzej… – I po policzkach polały się jej gęste łzy.2. UCIECZKA PRZED SASAMI
Darsk raz jeno wyjeżdżał z poręby: gdy z ojcem i braćmi był u stryja w Turzycy – na wielkim zjeździe Turów. Odtąd wciąż o jednym myślał: o wyrwaniu się z puszczy. Ale teraz lęk go brał – nie lada posłanie wiózł, a ludzi nie znał ni dróg, ni kraju. Ojciec kazał mu jechać na północ – do przesieku wiodącego ku Odrze, później prosto na Poznań; droga łatwa, nie zbłądzić. Darsk kiwał się na koniu już trzeci dzień, przeciskał się ledwo znacznymi ścieżynkami, okrążał bajora, przejeżdżał w bród rzeczki i przeskakiwał strumienie – wciąż na północ. Człeka nie spotkał, puszcza się nie kończyła, brał go strach, czy nie zbłądził. Wedle słów ojca droga musiała już być niedaleczko. Darsk się niecierpliwił, śpieszno mu było.
Wyjechał na otwartą przestrzeń, przed nim płaski pagór, chłopak wolno się wspinał pod górę; w pewnej chwili usłyszał długie, jednostajne huczenie. Wstrzymał konia, źrebiec zaraz schylił łeb, usiłował uszczknąć trawy. Darsk uszy natężył – nie mógł pojąć tego monotonnego, równego szmeru. Jakby strumień kamieniami płynął czy tysiąc żaren z oddali zgrzytało, jakby na zachrypniętej dudzie wydawał ktoś jednaki, niekończący się ton. Huuuu… – co tam huczy? Głos był groźny, niepokoił dziwem, strach odeń szedł. W pewnej chwili koń uniósł głowę, zastrzygł uszyma, nastroszył się. Darsk chciał zawrócić, objechać wkoło, wsłuchał się: huczenie było i przed nim, i z prawa, i z lewa, szło bez przerwy wzdłuż widnokręgu; tylko z tyłu ukojny szum drzew.
Nie ominiesz tego huczenia, zalało całą drogę. Darsk rozejrzał się i ruszył konia. Jechał wolno, gotów do ucieczki. Wspiął się na pagór, ściągnął powody, stał, patrzył. Zaparło mu dech z tego widoku i tego dziwu.
Z lasu na zachodzie wybiegała droga, wiła się między polami, ginęła znów w lesie. Cała zawalona była wozami, końmi, bydłem. Szeroką ławą wisi kurz, złoci się w słońcu. Ludzie biegną, potykają się, krzyczą, biją woły i konie. Tłoczą się zbitą ciżbą – wszystko wali na wschód. Wóz na wóz, pieszy zmieszani z konnymi, ze skotem, z zaprzęgami. Drabiny nabite dzieciskami, świńmi, dobytkiem. Śpieszą na przełaj, z obu stron drogi, byle prędzej – szerokim pasem wydeptane nie zżęte pola, na łanach owsa pasą się konie. Pod lasem wielki zator, ciżba nie mieści się w wąskim przejściu, wrzeszczą tam, pchają się, biją. Krowy ryczą, bek owiec, okrzyki i klątwy, skrzyp niesmarowanych osi, kwik świń, płacz dzieci – gęsty gwar zmieszany w jedno niekończące się huuuuu…
Taka to była droga ku Odrze, na którą Zabój wysłał syna. Darsk z wolna jął zjeżdżać na dół, ukosem ku lasowi. Nikt nań nie zwrócił uwagi. Chłopak się dowlókł do lasu, zmieszał się z tłumem.
Droga była wąska i wyboista. Miejscami wóz ledwo przejdzie – gałęzie biły jadących po twarzy. Nikt nie zważał, popędzali woły i konie – aby prędzej. Korzenie drzew węźliły się pod kołami, wóz podskakiwał, trzaski i chrzęst, skrzeczenie niemowląt. Klaskanie pałki na kłębie wołu: „Wio, maluśkie… wio, ścierwy zatracone”; wół kiwa głową, macha ogonem, nie przyśpieszy kroku, idzie, ruszając równo łopatkami. W ludzkich oczach otępiałe przerażenie. Słońce smali, przesiek drogi zalany upałem. Kurzy tysiąc kopyt i nóg, po wierzchołki drzew zawisł pył, pokrywa brudem twarze, skrzypi w zębach. Ni powiewu, tchu brak, dusi.
– Wody… – szepcze leżąca na słomie baba, wargi ma poczerniałe; pękaty kmieć, kiwający się podle drabek, odburkuje:
– A oo… polecę to w las strugi szukać… Czekaj, dojedziem rzeki, będziesz piła… – Stęknięcie w odpowiedzi.
Gromady pieszych, na plecach toboły związane w płachty; węzły. Białki z dziećmi na rękach, starzy z kosturami. Młode chłopy rozpychają się łokciami, przebijają się siłą. Jakaś baba stanęła, oczy w słup, ręce do góry, wrzeszczy nieprzytomnie; kupa obok się śmieje, pokazuje palcami.
Droga wspina się znów na wzgórek, niżej uskok zarośnięty chaszczami. Na zakręcie zbity kłąb ludzi i wozów.
– Ejże, nie najeżdżaj! Nie widzisz: koło spadło.
– Będziesz to drogę zawalał, zakało! Zjedź na bok.
– Kajże to: na bok? Bajoro tam a gąszcz. Nie wylezę na drogę, stromizna.
– Ciuuu… na bok! Będziesz tu szczekał… zawalidroga.
Naparła się para wołów. Z tyłu lecieli już ludzie, czerwoni, zgorączkowani.
– Co stoicie? Co stoicie, sucza wasza mać! Drogę dawać!
– Koło mi zleciało.
– Łajno tam z twoim kołem… Wen ji… na bok! – Dziesięć garści chwyciło drabki, zwaliło wóz wraz z dobytkiem, posypały się worki i skrzynie, nikt nie zważał na wrzask chłopa, na jazgotanie białki i przeraźliwy krzyk dzieciarni. Młody drągal z małą głową osadzoną na długiej, cienkiej szyi zeskoczył wraz z wozem, sypał gęsto przekleństwa:
– Widzita ich… ludzie to? kmiecie? czy zbóje? Pewno że zbóje, ścierwa, wóz zwalić, a wołu, tfu zaraza! – Palcami macał między gratami, znalazł suszoną kiełbasę, sery, pośpiesznie pchał wszystko do sakwy, oczy mu latały, z ust sypał się grad przekleństw:
– Mór by im wątpia wyżarł… padłojadom… ręce, nogi by im pokręciło.
Kmieć stał nad wywróconym wozem, wargi się mu trzęsły. Naraz obrócił zapadłe oczy na długoszyjego drągala, zaskomlił:
– Pomóżcie… koło założym, we dwu podźwigniem wóz w górę… pomóżcie… W onym worku mam piękny nóż z rzezaną rękojeścią, dam wam… pomóżcie…
– Pomogę – gadał prędko drągal, małą głową kręcił na wszystkie strony, łypał oczyma; ręce szybko przecinały worek, grzebały we wnętrzu, wyciągnęły nóż, sznur bisioru, garść srebrnych ozdób, klamrę – pośpiesznie pchały za pazuchę. – Pomogę… czemu nie – krzyknął cienko – skoczę jeno po drugów, trzech nas jest, społem w mig wydźwigniem wóz. – Jednym skokiem był już na drodze, przechodziło właśnie stado krów, przeparł się gwałtem, zginął w ciżbie. Gonił go przeraźliwy wrzask białki:
– Łapaj… łapaj… nastojcie! Chycił cosik, widziałam, jak chycił... – Głos jej ginął w przeciągłym huczeniu unoszącym się wraz z pyłem nad drogą.
Dwa dni przepychał się Darsk przez ciżbę, niewiele mógł pośpieszać. Konia karmił – jak inni – na polach z owsem; siodła, jakie napotykali na drodze, były opuszczone; wszystkie płoty popalone na ogniskach, klecie do pół rozebrane, zboże rozwłóczone; w izbach nieład, tysiące nóg je przetupało, tysiące rąk przewróciło do cna – żadnego sprzętu całego; skorupy garnków, pierze na klepisku, na ścianach, na powale; kupy półzgniłej słomy. Wszędzie po drodze moc dobra, rozsypane ziarno – reż, proso, jęczmień – po chlebie depcą ludzie, tratują zwierzęta. Skrzynie, wory, toboły, węzły, kosze – narzędzia i naczynia – radła, brony, motyki, grabie – rozbite beczki i puste klatki na ptactwo. Martwy koń wyciąga nogi, sztywne, śmiesznie długie, głowa odrzucona daleko w tył, zadarta, zęby wyszczerzone, straszne; śmierdzi już. Poćwiartowane trupy krów, padło owcy; psy kupami obsiadły ścierwa, żrą, gryzą się między sobą – warczące kłębowisko. Ludzie się wciąż pchają stadem, w pośpiechu, w gorączce. Ten i ów zwali na wóz porzucony wór żyta, kadź z mięsem, zrzuca drugiego dnia pod nogi jadącym; ani się obejrzy za utratą. Obłędny strach gna to mrowie, raz wraz kłębowisko ogarnia dzika trwoga: „Idą… idą…” – wszystko się pcha na oślep, gniecie, tłoczy, tratuje; samotny wrzask rozcina monotonne huczenie, wzbija się ku górze, odrywa się od kłębowiska, leci nad szumiącym lasem, roztapia się w dali. Niektórzy odwracają w tył głowy, przerażonymi oczyma wypatrują na widnokręgu, usta otwarte do krzyku, a głosu nie wydadzą; zimnica trzęsie ludźmi; są tacy, co gotowi są gonić w las na ślepo, gdzie oczy poniosą; inni, przygięci do przodu, smagają zwierzęta, woły prą w tłum, bodą pochylonym łbem; chłopisko odwraca się, toporem między oczy, wół zwala się na ziemię, krzyk kobiet. Wieczorem przy ogniskach trwożne gadki:
– Mołwią, nastają już Sasy. Już wbiły się w puszczę, ludzi rżną, w niewolę pędzą.
– Dzisiaj dyrdał na południe kmieć, poraniony był. Strach, co bajał.
– Na południe?…
– W las. Bajał, że Welety zaleciały drogę od przodu. Bardzo rozeźlone Welety na księdza. Bajał, mnogo luda pobiły, na pół chłopa trupy leżały, on jeden uszedł.
– Lelum, Welety!… Welety… To jak iść?
– Nie ma gdzie iść: pod topór idziesz a pod sulicę.
– W las by nam… jak ów kmieć… w lesie nie znajdą.
– Aao, mędrek… Sasy szeroko idą, puszczę rąbią, a palą. Nie zmieścić się im w przesieku, ławą idą. Wszystkich niewodem wygarną. Nie ujdziesz. Abo żywego spalą… z lasem.
– To jakże nam: z przodku Welety, z zadka Sasy? Jakże to, kaj iść?
– A no… głowę dasz. Wszyscy głowę damy.
– Lelum…
Od wysoko płonącego ogniska huczą młode głosy:
_A ty mu…_
_psiemu synu!_
_Bez łeb… bez łeb!…_
_psiemu synu!_
_A tegdy_
_psiemu synu!_
_Bierz łup… bierz łup…_
_psiemu synu!_
– Hoo… Hoo… – wrzask pełnym gardłem, śmiech, gwar, rozpasanie. Piski dziewcząt, chichoty, przekpinki. Dziecko płacze, zawodząc, matki woła. Zwaleni pokotem mężczyźni chrapią chórem, któryś jęczy przez sen. Kłótnia o zagubiony topór czy skradzioną sakwę, na jaskrawym tle ognia dwa czarne cienie wzięły się za łby, widać, jak się okładają pięściami; zwalili się obaj. Za linią światła przestraszony tupot, spętany koń skacze obu nogami: ta, ta, ta, ta, ta, ta… Zerwał się wiatr, w gałęziach szumi. Płynie gwiaździsta noc.
Nad Odrą uchodzący zawalili cały brzeg. Gotują tu, śpią, jedzą, gadki bają. Gwałt mniejszy – na prawym brzegu wielki obóz, woje, dodaje to pewności – pono sam ksiądz w stanie siedzi. Niemcy jeszcze daleko – bają – z Weletami jeszcze się nie połączyli. Czechów wciąż nie ma. Nad rzeką upał nie tak doskwiera, pełno golców w wodzie. Kmiecie drzewa tną, płety zbijają, nie zwolił ksiądz brodami się przeprawiać, iżby nie dać śladu, kędy rzekę przejść można; a tu łodzi mało, wszystkie cały dzień w ruchu, tam i z powrotem, wożą ludzi, krowy, dobytek. Ale tylko na płetach przeprawi się taka ciżba – tysiąc siekier warczy.
– Bez potrzeby tak gnalim: zboże rzuciłem, dwie owce zaginęły mi w tłoku, a tu pięć dni siedzę. Sasy za lasami, abo i całkiem nie przyjdą.
Chłop był niski, przysadzisty, naprawiał jarzmo, podniósł głowę, wyburczał:
– Iii… nie przyjdą. Obacz no, jaki stan księdza na tamtym brzegu; dla ciebie zegnał ksiądz tyle wojów? Ani się obejrzysz za Sasami, gady zrobią już tu igry, nie bój się.
– Przeprawim się, nim nadejdą…
– Jak przeprawisz się, czym? – Kmieć aż strugany kołek cisnął w złości na ziemię. – Czym, pytam?
– Na plecie…
– Wisz ji, świńskiego ryja. Na płecie… na płecie… – przedrzeźniał. – Drzewo trza wlec aż z lasu, wisz, kęs drogi. Zwlokłem, po ostatni pień pojechałem. Wracam, tfu! na psa… już mi rozciągnęli wszystko, płet sklecili, płyną, naigrawają się. „Dobre drzewo, dziadku, nadało się”, rękami kiwają. Ja kiej kozieł nad wodą stoję, krzyczę: „Wracajcie, psie krwie…”, ale tam, wrócą to! A na tamtym brzegu już dziesięć rąk po płet się wyciąga, skoczyli, drągami po dnie, popłynęli. Teraz baba pilnuje pniów, samojeden wożę, ale wiele tam upilnuje baba: spod rąk jej rwą, nie zważają na wrzask, jeszcze kpinkują z białki.
Darsk teraz dopiero – podczas drogi i u przeprawy nad Odrą, gdy zalało go dzikie przerażenie uciekającego tłumu – pojął w pełni gadkę ojcowską; pojął, co znaczy, że wali się księstwo. Tak ojciec powiedział: „wali się”. Albo to dom – księstwo – kleć czy trzem, który może się zwalić? Wżdy księstwo to ksiądz i drużyna, i woje: cały wielgachny kraj, mnogo ziem – nie przejedziesz ich przez dzień, ni przez dziesięć dni, może przez miesiąc… ileż to czasu jechało się do stryja, do Turzycy, a wżdy Turzyca nie na końcu księstwa, hej! gdzie tam ów koniec? Teraz – patrząc na rwącą rzekę oszalałych w strachu ludzi, pojął Darsk: iście, wali się księstwo. Całkiem niby zbutwiały dom albo trzem. Wszystko teraz pojmował Darsk, gdy tak stał i patrzył na kłębowisko u brzegów Odry – prawie gadał ojciec, tylko to im pozostało: ratować ród, by nie przygniotło ich walące się księstwo. Przecie ci wszyscy grzebiący się niezdarnie przez Odrę na tamten brzeg mieli domy, obejścia, rodziny i rody; a teraz co z nich? – kupa mierzwy niesionej przez prąd.
Darsk jechał przez obozujące mrowie – ludzie się rozłożyli bez ładu i składu, gdzie któremu wół stanął. Niektórzy popletli szałasy, przed wejściem kulają się dzieciaki, im radość, wola; malec wypiął brzuch, założył ręce do tyłu, przygląda się jadącemu wojowi. Kupa otroków igra kamieniami, podrzucają po dwa, po trzy, po pięć, łapią, śmieją się. Białka z opadniętym zawiciem dziobie siekierą drzewo na ogień, pokrzykuje w głąb szałasu. Trzech mężczyzn stoi nad rzeką, uradzają półgłosem. Tu i tam kupki ludzi pośpiesznie wiążą płety, ostrożnie wpychają wóz, wwodzą krowy; koń przysiadł na zadnich nogach, zaparł się przednimi, szyję wyciągnął, głowę cofnął, szczerzy zęby, w oczach przerażenie; wielkie chłopisko próżno ciągnie co sił za powód, drugi wali po kłębach; koń chrapie, cofa się. Ktoś krzyczy z wysokiego brzegu:
– Łeb mu okręćcie szmatą, a później zadem go pchać, zadem… Inaczej nie wwiedziecie.
Zapach wody i szlamu rzecznego pomieszany z dymem ognisk. Odra płynie czarnym nurtem, płaską falą bije o brzeg. Dziewczyński głos zawodzi:
_…chodziłam, śpiewałam,_
_śluzami cię opłakałam…_
Chłopak leży u jej nóg, dziewka przeczesuje mu palcami włosy, patrzy daleko, uśmiech się jej plącze na wargach… Smutny to uśmiech.
Darsk próżno się tłukł pół dnia nad rzeką, nie znalazł przeprawy. Nagabywania jego zbywano śmiechem lub milczeniem: wielu było takich jak on – aby na tamten brzeg. Wiódł za powody konia, chwiał się na nogach ze zmęczenia. Okrzyknął go siedzący w kucki człowiek, który mieszał łyżką w garnku zawieszonym na zadartym w górę oju; pod warzą płonął ogień.
– Co tak obijasz nogi, łazisz tu i tam, konia ciągasz za sobą? – Powiódł okiem po bokach wierzchowca. – Tęgo ji zgnałeś. Tak cię w zadek strach zagrzał?
– Ech! – mruknął Darsk, zapachniała mu polewka z garnka. – Co wydziwiacie, ojciec? Dajcie lepiej warzy, od pięciu dni suche pcham w kałdun, zimną wodą popijam.
– Od pięciu dni… pewno, jeno ryba zimną wodę lubi. Chodź, chodź, starczy dla obu. Zawsześ gość, chociaż pod ojem – śmiał się chrapliwie, wiercił chłopca wesołymi oczyma. – Uwiąż konia do drabek… czemuś wprzód tego nie zrobił?
– Bałem się… uwiódłby kto – mruknął Darsk, wiążąc źrebca. Stary się zaśmiał.
– Pewno… nynie na konia każdy łasy… taki czas. – Chłopiec przysiadł na trawie, rękoma objął kolana, spojrzał nieufnie. Tamten to zauważył:
– Myślisz: ja? Niby takoż na twego konia? – Znów śmiech mu przeleciał przez jarą twarz, posiatkowaną czerwonymi żyłkami; spod krzaczastych obwisłych brwi patrzyły drwiące oczy. – A no… patrzaj dobrze: i mnie nada się koń. A popuść go dłużej, niech poszczypie trawy, nim przejdzie w cudze ręce. Ty skąd?
Darsk nachmurzył się lekko.
– Od stryja wracam… do ojca. Ojciec podle Poznania siedzi… – plątał się lekko – tamok nadanie ma… od księdza… był w drużynie księżej… – Stary patrzył na chłopca spod oka, nalewał do miski gęstą, tłustą polewkę.
– Masz… Jedzże w zdrowiu. Znam kraj podle Poznania, jak się zwie siodło ojcowe? – Darsk siorbał, udał, że nie słyszy pytania, natężał pamięć: jakie są siodła podle Turzycy? żadnego nie mógł przypomnieć. Stary znowu się zaśmiał:
– Jakoś niesporo ci bajać – nie spuszczał oczu z pokraśniałej gęby chłopca – a no, co mnie do tego, skąd jedziesz i kądy. A zjesz, dawaj: naleję drugą miskę.
Darsk trzepnął dwie michy polewki, poczuł znużenie i ociężałość, oczy się mu kleiły, przeciągnął ramiona, ziewnął. Był już czerwony wieczór, słońce dotykało lasu, ciemnym fioletem kładły się wydłużone cienie. Gwar obozowiska przygasł, gdzieś konie rżały, trąbił róg. Przez rzekę przeprawiała się setka wojów, wyskoczyli na brzeg, łomot szedł wokół, gdy kupą walili na zachód. Darsk rozglądał się sennymi oczyma. Stary klepnął go po ramieniu.
– Śpik cię morzy i tak nie przejedziesz dzisiaj na tamten brzeg. Legnij, prześpij się u wozu. Wiem – zaśmiał się, widząc wahanie chłopca – o konia się boisz. Pluj na strach… i tak gdzieś spać będziesz. A choćbyś powody w garści trzymał, znajdzie się taki, co je u uzdy utnie, rankiem zbudzisz się i jakbyś za ogon jaszczurkę trzymał: ogon w garści, a gad już między chrusty uszedł.
Wyciągnął z wozu kożuch, terkotał:
– Na, połóż się, a okryj… noce nynie chłodne, rosa… Śpij. A o konia się nie troszcz, nikt ci go nie powiedzie. – Darsk już zasypiał, przez sen słyszał jeszcze gadaninę starego niby burczenie potoku.
Rankiem, gdy mu słońce w twarz zaświeciło, zerwał się, siadł od razu, oczyma poszukał konia; przy drabkach, gdzie go wczoraj uwiązał, było pusto; serce chłopcu stanęło. Już był na nogach, rozejrzał się: koń tarzał się właśnie o dziesięć kroków dalej. Przewrócił się na brzuch, uniósł się na przednie nogi, chwilę trwał tak, niezdarny i śmieszny; wnet się zerwał, zaczął gryźć trawę – nawiązany był na długim sznurze. Ogień pod garnkiem już się palił, Darsk usłyszał rozśmieszony głos:
– Dumałeś, że go nie ma… dobry woj z ciebie, uwiązałeś go krótko: jakby stał z suchym pyskiem przez noc, niedaleko by cię zawiózł.
– Mam owies – poczerwieniał chłopiec – ale dobrzeście zrobili… Bałem się. Teraz napoję go, wraz wrócę.
– Wróć – krzyknął stary – wczoraj w smak ci poszła moja warza. I dziś będzie nie gorsza… – Patrzył uważnie za odjeżdżającym.
Przy jedzeniu stary zasypał chłopca pytaniami: kto, skąd, po co jeździł do stryja, jak dawno, z jakiego jest rodu? Wciąż go wiercił oczyma. Darsk spochmurniał, jadł, odburkiwał. W końcu rzekł:
– Dobrzeście mię ugościli, ostawajcie w zdrowiu. Pójdę przeprawy szukać.
Stary się zmarszczył.
– Nie tak łacno. Wczoraj pół dnia zabawiałeś się w kurę, co wysiedziała kaczęta, po brzegu lata i kwokta na wodę. I dziś będzie pewnikiem to samo.
– Wżdy nie będę siedział tu bez końca. Czas mi do ojca wracać.
– Wiem tu o takim – stary zgarniał węgle ogniska, gadał od niechcenia – co przewozi przez rzekę. Wielką ma łódź, szeroką: i konia wwiedziesz na oną.
– Gdzież ów przewoźnik?
– Ale on… – stary włożył garnek do wozu, grzebał tam w środku – on za dobre słowo nie przewiezie. On tu ma kleć… na brzegu… żyje z łodzi. A nynie dla niego żniwo: kiej nynie się nie dorobi, nigdy się nie dorobi.
– Dam mu płatę… dobrą – gorączkował się Darsk.
– Iii… – przeciągnął stary – pewno płat lnu abo dziesiątek kruszy solnych. Nynie są tacy, co i kowanego srebra nie pożałują przewoźnikowi.
– Znajdę i srebro… obrąbek, i ja nie pożałuję.
Znowu spojrzenie spod oka.
– Srebro… srebro masz? Oo, widzę nynie, że ojciec twój nie byle smard, iże parę dziesiątków pni wypalił w puszczy i krobię prosa sieje, kiej syn jego z moszną srebra jeździ. Oo… jeśli srebro masz, pogadam z Kamieszem… z onym przewoźnikiem… pogadam, może przewiezie. Poczekaj no tu, wraz wrócę. – Wyciągnął z wozu kostur, poszedł, Darsk patrzył za nim, aż stary zginął mu z oczu.
Siedział, spoglądał w budzący się i już buchający gwarem obóz. Płonęły ogniska, dym prostymi smugami szedł w niebo, ginął w błękicie. Znad rzeki wciąż dochodził gorączkowy stuk siekier rąbiących drzewo na płety, plusk spuszczonych w nurt pni, okrzyki na woły.
Stary powrócił rychło. Przewoźnik miał twarz szeroką i płaską jak krągła deska do ciasta, w środku mu spiczasty nos sterczał, niby dwa błyszczące ziarnka soczewicy śmiały się małe oczy. Stary wskazał palcem na Darska.
– To i jest on bogacz, iże chce srebrem za przewóz płacić, tak mu śpieszno. – Płaskolicy zmarszczył swój długi nos, że całkiem podobny był do ptasiego dzioba, zagadał prędziutko i przymilnie:
– Zrazu widać, że nie lada to chłyst, że nie wyskoczył wronie spod chwosta ni zajęczyca nie wygrzebała go w bruździe. Obacz no, jaka to odzież na onym, wielmożna odzież, a jaki koń; i dla księdza nie byłoby gańbą na takim koniu jeździć. A no, przewieziemy was, dajcie mi ćwierć grzywny srebra, jeno ćwierć grzywny, migiem będziecie na tamtej stronie.
– Ćwierć grzywny!… – wykrzyknął Darsk, gniew go poniósł na chciwość przewoźnika. Tamtemu ziarnka oczu świeciły pochlebstwem.
– Abo to nie macie nabitej moszny, abo to mnogo? Iii, tam… co dla was jest ćwierć grzywny, jeśli się wam śpieszy. A śpieszy się wam… – na bezwiedne kiwnięcie Darska głową, strzelił palcami – widzę to dobrze, że się wam śpieszy… Pewno, nie byleście kto, z nie byle jakiego rodu, widzę to. Jak zwą waszego ojca? – pytanie by strzał bata, małe oczka świdrują Darska, dowiercają się do wnętrza. Stary się zaśmiał:
– Ej, mój gość nie lubi o rodzie swym bajać, jego to rzecz. Nie twoja, Kamiesz…
– Pewno, stary, pewno… nie moja – chichotał Kamiesz – moja przez rzekę wozić takich, co srebro mają, srebrem płacą. Nie pojedziecie ze mną, trzy dni będziecie na pobrzeżu łazić, przewoźnika nie znajdziecie, później i grzywny srebra nie pożałujecie, kiej Sasy nadciągną. – Darsk naraz głową kiwnął, przestraszył się: prawda, może trzy dni łazić i łodzi nie znaleźć.
– Wieźcie. Gdzie wasza łódź? – Tamci zamienili szybkie spojrzenie, Kamiesz zagadał pospiesznie:
– Niedaleczko stąd. Chodźcie, chodźcie. A łódź moja dobra, koń się dobrze pomieści i wy… – Poszli. Istotnie, do pochylonej wierzby przywiązana była łódź, siedział w niej obrośnięty włochaty wyrostek z drągiem w ręce. Koń boczył się zrazu, gdy mu deski zachybotały pod nogami; ale Kamiesz wyjął dwa brzozowe patyki związane rzemieniem, założył koniowi na nozdrza, wwiódł gładko. Śmiał się:
– Dziwicie się, jako to z dudką w nosie koń robi się miękki? Musi umieć przewoźnik konia na czółno wwodzić. – Darsk ujrzał, że staruch, co go gościł, gramoli się również do czółna. Spytał zdumiony:
– I wy się przeprawiacie?
– A no… – zaśmiał się tamten – kiej darzy się dobry przewóz?… Dureń by nie jechał, prawie gadam?
– A wasz wóz?
– Iii, to nie mój. Brata. Już tam niech biedzi się brat, jak go na drugi brzeg przerzucić. Nie moja dumka, bratowa… – Znów spojrzeli z Kamieszem po sobie.
Wiosła pluskały, pod dziobem łodzi chrobotał prąd, koń się strachał, Darsk trzymał go krótko przy pysku. W środku rzeki Kamiesz spytał:
– Jedziecie na Poznań?
– Hm… – chrząknął Darsk niewyraźnie; na płaskiej twarzy przewoźnika widoczna uciecha, oczy błyszczą. Wysoki brzeg już się zbliżał, rósł w oczach; w wodzie odbijają się białe obłoki, świecą, pod brzegiem pasmo czarnej zieleni, rude pnie sosen strzelają w głąb. Powiał wiatr, zakołysał się cały obraz, zadrgał. Dopływali.
– Gdzie srebro odważym?
Kamiesz wskazał na marną kleć u brzegu. Poszli we trzech.
Chłopcu śpieszyło się do odjazdu, czuł się nieswojo między obu drugami, wolał być sam. Odważyli srebro, dał ćwierć grzywny, pożegnał z Dadźbogiem, skoczył na konia. Nieopodal trzech wojów dłubało koło przechylonego wozu, wyładowanego snopami; gdy Darsk podjechał bliżej, dojrzał, że nie snopy leżą na wozie, lecz wiązki strzał. Wstrzymał konia, zagadnął:
– Bywajcie w zdrowiu. A kaj to droga na Poznań? – Rosłe drabisko, pochylone nad rozworą, zadarło głowę, Darsk usłyszał skrzekliwy głos:
– Ejże… obróć się, a patrz na ogon swego konia… po przeciwnej stronie będzie Poznań. – Ale towarzysz draba stuknął dłonią po udzie, powiedział ze śmiechem:
– Zawsze ciebie durne gadki się czepią, Żyłka. Droga na Poznań?
– A ów przesiek w lesie – wskazał palcem – to i jest ona droga. – Darsk uderzył konia piętami, poszedł truchtem.
Niedaleko odjechał, gdy usłyszał za sobą tętent – jakiś człek gnał na złamanie karku. Odwrócił się, tamten nadlatywał: płaska szeroka twarz, w środku długi dziób sterczy – Kamiesz. Darsk ze zdziwienia wstrzymał konia, zrównali się: tamten sypał dżdżem słów:
– Uff! bałem się, że was nie dogonię. Mam ci tam swoje dzieła… w Poznaniu, we dwu weselej jechać. A i drogi pewnie dobrze nie znacie, pokażę. – Darsk taił czoło zdumiony: po co może jechać przewoźnik do Poznania, skąd konia wziął? źrebiec był rosły, czarny, nie lada jaki. Nieufnie spytał:
– Jakże to tak… łódź ostawiliście? I zrazu… na Poznań? – Kamiesz śmiał się.
– Iii… nazbierałem na przewozie. A łódź. Otrok ostał, już go tam stary przypilnuje, we dwu powożą. Co mnie? zbrzydło.
– Zbrzydło wam? – powtórzył nieufnie Darsk. Co miał robić, ruszył konia. Droga tu szła na stromy pagórek, gdy dojechali szczytu, Darsk stanął, obejrzał się.
Szerokim nurtem płynęła Odra. Na tamtym brzegu – jak okiem sięgnąć, niemal po las – czernił się obóz; aż tu dolatywał przytłumiony gwar. Na rzece wyładowane płety – wszystkie na ten brzeg. Drogą, wybiegającą z lasu, płynął wciąż czarny strumień – ludzi, zwierząt, wozów. Górą chmura kurzu i ciężkie, nieprzytomne przerażenie tłumu. Wciąż ta sama melodia dalekiego, równego buczenia.