- W empik go
Bolko - ebook
Bolko - ebook
Świat się zmienia. Trwa wiek żelaza i krwi
Na słowiańskich ziemiach rozbrzmiewa szczęk broni i chrzęst końskich kopyt. Starzy bogowie powoli odchodzą w niepamięć, ale jeszcze walczą. Na Połabiu plemiona Wieletów wzniecają powstanie, aby wyrwać się spod wpływu Cesarstwa, podczas gdy panowie Rzeszy szarpią się ze sobą o wpływy.
A pośród całej tej zawieruchy pewien chłopiec wraca do domu z dalekiej Północy, aby się ożenić i zostać kniaziem, aby się nauczyć, co to miłość i okrucieństwo, co to polityka i wojna. Jego imię brzmi Bolko Mieszkowic.
Potomni nazwą go Chrobrym...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-569-8 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wymaga chyba szerszego wyjaśnienia, że niniejszy tekst to dzieło literackie, a nie opracowanie historyczne. Choć opierałem się na tych samych źródłach i teoriach co zajmujący się wczesnym średniowieczem historycy – z mniejszym, rzecz jasna, niż oni znawstwem tematu – to jako pisarz mogłem sobie pozwolić na rozmaite fantazje i interpretacje, które nie przystoją ludziom nauki. To powiedziawszy, czuję, że z jednego drobiazgu powinienem się wytłumaczyć, a mianowicie z imienia, jakie nadałem siostrze Bolesława Chrobrego. Wokół tej postaci od lat toczą się dyskusje, zwykło się ją jednak utożsamiać ze znaną nam ze skandynawskich sag Sigrid Storrådą. Jej słowiańskie imię miałoby brzmieć Świętosława, gdyż tak nazywała się jej potwierdzona źródłowo córka. Nigdy mnie ten pomysł nie przekonywał, choć nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły sporów toczonych przez badaczy. Szczególnie zastanawiający wydaje mi się jednak brak jakiegokolwiek związku brzmieniowego czy znaczeniowego pomiędzy imieniem skandynawskim a proponowanym imieniem słowiańskim. Sigrid to miano dwuczłonowe skonstruowane w dobrze nam znany sposób: sig oznacza zwycięstwo, a -(f)rid to końcówka oznaczająca piękno, chwałę, radość, zbliżona do naszego -sław(a). I wiecie co? Okazuje się, że mamy też takie imię w języku polskim, używane jeszcze w XIX wieku. Brzmi ono Zwicisława bądź Wicisława i zdrabnia się zgrabnie do Witki. Pozwoliłem więc sobie z niego skorzystać.1
Było to tego dnia, kiedy posłaniec miał przynieść rozkaz od ojca. Rozkaz prosty: wracaj do kraju, czas, byś się żenił. Żenić się znaczyło wiele. Żenić się znaczyło zostać kniaziem. Ale Bolko o sprawach władzy, wojny i ciągłości rodu nie myślał wcale. Co innego zaprzątało mu głowę.
Zabić boga, powtarzał w duchu. Zabić boga. Przebóść włócznią pogańskiego bałwana. Dałbym radę? No, nie dałbym? Tylko jak się do tego zabrać? Szukać tropów, łajna… Wa! Bóg nie dzika świnia! Ale spojrzeć mu w oko… Spojrzeć. Nie zadrżeć.
Myśl tę zaszczepił młodzikowi – nieumyślnie – Szczerbiec, pachołek jego szwagra Eryka, króla Swerów z Upplandu. Szczerbiec był smerdowski syn, Słowianin z Olandii, a przy tym stwór ze wszech miar przedziwny. Nie miał prawego oka i zęba na przedzie, lecz zręczniejszego myśliwca ze świecą by szukać. Po puszczy poruszał się bezgłośnie niczym kuna, a do tego znał rodzimą wyspę lepiej niż własną sakiewkę. Wieczorami siadał zaś przy ogniu, dopraszał się piwa i tłustych kąsków z pańskiej biesiady, i snuł gawędy niestworzone o bogach i duchach. Erykowi wojowie śmiali się z niego, mówili, że jest wiła i głupiec, ale gdy nikt nie patrzył, czynili znaki przeciw złemu. Wiedzieli, że szaleńca mógł dotknąć Odyn, pan czarów, albo gorzej jeszcze – kapryśny Loki.
Eryk wziął Szczerbca na służbę, gdy tylko przypłynęli na łowy, zaraz po Jul; znał się z jego ojcem. Przykazał pachołkowi, aby nie odstępował boku Bolka. Miał mu być po trosze stróżem, po trosze sługą, a po trosze towarzyszem zabaw. Byli bowiem w zbliżonym wieku, choć Szczerbiec nie potrafił zdecydować, czy liczy sobie lat dwadzieścia, czy raczej dwanaście – paplał i łgał, jak mu było wygodniej.
Bolko u progu szesnastej wiosny żywota czuł się już prawie mężczyzną. Chadzał ze szwagrem na wojnę – raz przeciw Duńczykom ze Skanii, raz przeciw hardym mężom z Gotalandu. Wojowie go lubili. Zdawało mu się także, że nic go nie interesują rzeczy chłopięce – ani zapasy, ani konie, ani dziewczęta. Czasami tylko ogarniała go głupia jakaś tęsknota. Brał wtedy Szczerbca i włóczyli się razem po zmarzniętej plaży albo palili ognisko nad szarą wodą. Pachołka jak ćmę ciągnęło do płomieni. Wślepiał się w nie, a twarz jego – brzydka, roześmiana – przyoblekała się zadumą.
– Była raz taka zima, że Kuleszowa wdowa zamarzła wraz z dziećmi. I nie dało się rozpalić stosu. Zostawiliśmy ją więc w chacie, z maluchami w objęciach, jakby spali. Ale nocami wdzierał się przez dymniki zimny wiatr, a wraz z nim szepty… – powiadał.
Albo:
– Któregoś razu, gdy bawiłem na północy wyspy, w miejscu, które zowią Trollowym Lasem, ujrzałem w oddali statek. Nie było wiatru, a mimo to pruł niczym strzała ku przybrzeżnym skałom…
Aż wreszcie opowiedział Bolkowi tę historię:
– Jest tutaj na Olandii gród cały z kamienia, pobudowany przez olbrzymów u zarania dziejów. Powiadają, że mieszka tam bóg. Nasi, gdy klną się ode złego, wołają go Leszy. Swerowie mówią o nim Fornjot, ale znaczy to tylko „ten, który mieszkał tu zawsze”. Po prawdzie nikt już nie pomni jego imienia, zginęło razem z olbrzymami. Czasami jednak, gdy miesiąc stoi w pełni, bóg opuszcza swe leże i kroczy przez puszczę pod postacią białego niedźwiedzia. Sroży się wtedy strasznie, bydło morduje, dzieci porywa. Raz, przed stu laty, skrzyknęła się nawet grupa mężów mocnych jak konie, a wysokich jak sosny, aby iść go zgładzić. Jeden tylko wrócił, siwy i skurczony niczym starzec. Dziś nikt już do owej kamiennej warowni nie chadza, za bardzo się boją, ale kiedy byłem mały, zjawił się u nas czarownik Margeir, po naszemu zwany Bocian, który koniecznie chciał tam dotrzeć. Zgłosiłem się na przewodnika, za co dał mi pół srebrnego dirhema. Pamiętam, że stanęliśmy o strzelenie z łuku od bożej sadyby, a wówczas Bocian odwrócił się do mnie i rzekł: „Masz tu jeszcze pół dirhema, leć oddaj ojcu”. Udałem, że odchodzę, lecz potem przypatrywałem mu się z daleka. Widziałem, jak napływa mgła. Znikł w niej i nigdy nie wrócił.
– Bzdury – odwarknął wówczas Bolko, którego wichry, zwiastujące nieodległe już wcale nadejście wiosny, nie wiedzieć czemu wprawiły w parszywy nastrój.
W jakiś czas potem, przy pierwszej odwilży, kniaziewicz i jego sługa wybrali się nocą łowić bobry. Księżyc spoglądał na wyspę z wysoka, okrągły i pełny niby ta moneta, którą Szczerbiec otrzymał jako dziecko, a od jego błękitnawego blasku w lesie zrobiło się czegoś dziwno, czegoś straszno. Chłopcy siedzieli akurat pośród szuwaru nad jeziorem. Gdy unieśli głowy, na przeciwległym brzegu zamajaczył im jakiś kształt – jasny, potężny. Przez chwilę zdawało się, że kroczy na dwóch nogach, zaraz jednak opadł na cztery. Po powierzchni wody poniósł się pomruk, odległy, niesamowity i groźny.
– Co to? – szepnął Bolko, niepewny jeszcze, czy aby czapa śniegu nie osunęła się zwyczajnie z drzewa.
Szczerbiec milczał chwilę, później szarpnął swego młodego pana za rękaw.
– Kniaź – syknął. – Przecie tam gród jest!
– Jaki gród?
– No, gród kamienny. Ten, co ci mówiłem.
– Mówiłeś, mówiłeś! Kiedy z ciebie jest łgarz, Szczerbiec – odparł Bolko. Nogi zrobiły mu się jednak jakieś miękkie, a w podbrzuszu odezwało się nie całkiem niemiłe mrowienie.
Może to bóg, a może to niedźwiedź, myślał sobie. W każdym razie wielkie bydlę. Ciekawe, jaką minę zrobiłby ojciec, gdybym pewnego dnia rzucił mu pod nogi taki łeb ogromny niczym sagan. Powiesiłby go pewnie we dworze w Poznaniu albo Gnieźnie.
Wspomnienie o ojcu, gnieźnieńskim kniaziu, spowodowało, że mrowienie z miejsca ustąpiło. Czarna tafla jeziora wydała się nagle młodzikowi jakby twardsza. Głośniej zaszumiały ścięte mrozem tataraki, zmieszany z błotem śnieg zapachniał ostrzej, nieprzyjemnie. Bolko poczuł się sobie prawdziwszy. Zamrugał. Po drugiej stronie wody panował bezruch; ogromna biała sylwetka zniknęła bez śladu.
Od tamtej chwili Bolko zaczął marzyć o zabiciu boga. Stał się przez to ponury, a gdy był ponury, wojowie Eryka lubili go bardziej. Sam szwagier, opiwszy się miodu, przysiadał się do niego przy palenisku, obejmował go ramieniem, poklepywał i mówił:
– Baby tobie potrzeba, Burisleif. Baby tobie potrzeba, mały bracie.
Młodzik udawał, że nie rozumie, choć obaj wiedzieli, że to nieprawda. Język Swerów znał prawie tak dobrze jak język Wschodnich Franków; siedział w Upplandzie od blisko czterech lat, odkąd pożarli się z ojcem. Ale o tamtej kłótni – może już teraz bezzasadnej – myśleć akurat nie chciał. Gdyby zaczął, musiałby pewno przyznać, że stary Witce nie wyrządził krzywdy. A jeśli nawet, to taką, która ostatecznie wyszła jej na dobre.
Za Witką ckniło mu się strasznie. Dlatego ucieszył się, gdy pod koniec zimy przypłynęła na Olandię, aby dołączyć do łowów. Ujrzawszy z oddali czerwony żagiel, wyszedł wtedy na nabrzeże, a gdy spostrzegł na dziobie statku smukłą postać w kobiecych szatach, pognał na pomost, dudniąc stopami po deskach jak dzieciak. Mało brakło, a rzuciłby się w wodę. Gdy tylko siostra zeszła z pokładu, uczepił się jej niczym psiak.
– Witka! Witusia! – wołał, a gęba sama mu się śmiała.
– Puść mnie, kołku jeden – parskała dziewczyna. – No puść! Słowo daję, posikasz się w gacie. Puść już, dzieciaku, wystarczy.
Zaraz nadszedł też Eryk.
– Sigrid! – zagrzmiał od skraju pomostu. Tak sobie bowiem przełożyli Swerowie imię Bolkowej siostry, które w pełnej postaci brzmiało Wicisława, co podobnie jak Sigrida oznacza chwałę zwycięstwa.
– A dzieci gdzieś porzuciła? Kobito! – podjął swerski król, zdążając ku łodzi. – Matki nie poznają! Będą myślały, że je podrzuciły alfy! Gdzie ci do łowów, ledwoś z połogu wyszła! – Ale mówił to wszystko z miłością, ze śmiechem. I zaraz obejmował już żonę za kibić, z ziemi podrywał, obnosił, jakby chciał się nią chwalić przed swoimi ludźmi. – Ty sobie, babo, myślisz, że jesteś Freja.
– Piękna ta moja siostra, co, bracie? – wciął się Bolko.
– Cicho już, pętaku – fuknęła Witka. – Ale ty jesteś gamajda… Wstyd mi robisz!
Eryk, dla popisu, przytrzymał dziewczynę jednym ramieniem, a wolną ręką potargał młodzikowi włosy.
– Ufff… – sapnął z udawaną przesadą. – Przybyło mi trochę żony. Ty się, Burisleif, nie interesuj za bardzo. Zaraz sprawdzę, jak piękna. Zdałoby się tylko wyłuskać ją z tych futer.
I ruszył ku osadzie, gdzie zajął sobie na własność najprzestronniejszą chatę. Bolko, rad nierad, został na pomoście.
Po przybyciu siostry na kilka dni poprawił mu się nastrój. Witka, ku zgorszeniu olandzkich gospodyń, a uciesze mężów, szybko zmieniła kobiecy strój na spodnie, kabat i wysokie buty. Ściągnęła też małżeński czepiec i tylko włosy nosiła zwinięte w ciasne ślimaki na znak, że jest mężatką. Wraz z bratem oddawała się męskim rozrywkom. Polowali na sarny, ścigali się konno.
Młodemu kniaziewiczowi wciąż nie dawał jednak spokoju ten gród kamienny w głębi lasu, o którym opowiadał mu Szczerbiec.
Zabić boga. Jak by to było zabić boga, powtarzał dalej w duchu – także tego dnia, kiedy na wyspę zawinął kolejny statek, płaskodenny korab pomorskiego typu, zupełnie różny od smukłych łodzi Swerów. Przybywał z Wolina, niósł jednak godło kraju gnieźnieńskiego i kniazia Mieszka, Bolkowego ojca.
Bolko, Eryk i pozostali Swerowie wyszli na nabrzeże powitać przybyszów – ponurych wąsatych mężów niosących tarcze w kształcie liści jesionu. Przewodził im wojewoda Jaśko z Lubusza i on to przekazał kniaziewiczowi wolę ojca: wracaj, czas, byś się żenił. Przywiózł też wieści o ważkich sprawach z szerokiego świata. Jeszcze u progu zimy w odległej Italii zmarł cesarz Otton, pan i opiekun wszystkich chrześcijan od Rzymu po Gniezno. Wielkie się w związku z tym podniosły w Rzeszy niepokoje.
Wśród myśliwych zapanowało poruszenie. Wszyscy czuli,
że coś dobiega końca. Powietrze pachniało już wiosną – topniejącym śniegiem i rozmiękłą ziemią – a wraz z wiosną zaczynały się wojny. Ale Erykowi nigdzie się nie spieszyło. Skrzyknął rozrzuconych po okolicznych wioskach członków swego hirdu i zaprosił przybyłych z daleka gości na ostatnią jeszcze łowiecką wyprawę. Całe towarzystwo wybrało się na północny wschód, w głąb porastających serce wyspy borów sosnowych, gdzie mieli wcześniej naszykowany obóz z ziemiankami, szałasami i zapasami chrustu.
Bolko sposępniał. Gdy tylko dotarli na miejsce, wziął z sobą Szczerbca i wypuścił się w las, na niewielką polanę. Przykazawszy słudze naszykować palenisko, sam siadł na zwalonym pniaku i z nachmurzonym czołem spoglądał ku migającym pośród drzew światłom obozowiska.
Swerowie śmiali się, że Szczerbiec umiałby skrzesać ogień nawet na dnie morza, i to pstrykając palcami. Uwinął się więc z robotą w trymiga, po czym kucnął blisko płomieni, wyciągnął przed siebie dłonie i łypnął ku swemu panu.
– Coś się tak, kniaź, zacukał? – zapytał.
Bolko się skrzywił, pociągnął za ucho, popatrzył w ognisko.
– Piękna ta moja siostra, co, Szczerbiec? – mruknął, nieświadom, że powtarza te same słowa, które ledwie kilka dni wcześniej skierował do szwagra.
– Pewnie, że piękna. Jak nie, jak tak. Takiej dziewczyny, to by, z przeproszeniem…
– Szczerbiec.
– No?
– Z przeproszeniami to lepiej nawet nie zaczynaj.
– Kiedy ja tak po miłości, kniaź, chciałem. Że niby konung Eryk…
– Konung Eryk ma szczęście, że jest równy chłop.
– Pewnie, że równy, kniaź. Gdyby nie był, tobyś tak mu mordę sprał…
– A sprałbym. Ale nie muszę. Takiego brata dobrze mieć. I taką siostrę. Wiesz, Szczerbiec, gdyby mnie ojciec doma nie wzywał, to mógłbym tu z nimi siedzieć do końca świata. Dzieciaki mają piękne. Grałbym z nimi w chowanego, w ciuciubabkę. Kiedy podrosną, zabierałbym na łowy, z łuku uczył strzelać, wierzchem jeździć.
– Gadasz, gadasz, kniaź. Przecie dzieciaków będziesz mieć swoich, i to pewnie rychlej niż później. A kto wie, ojciec ci tam może gładką jaką pannę wyswatał.
– Taka piękna jak Witka nie będzie.
Sługa milczał przez chwilę. Po prawdzie nie każdy uznałby siostrę Bolka za urodziwą. Twarz miała smagłą po matce Czeszce, włosy ciemne, poza tym jednak wdała się w ojca. Po nim odziedziczyła nos długi, szeroki i lekko zadarty, wysokie czoło i nogi jak czapla. Choć po urodzeniu dwójki dzieci zaokrągliła się nieco w biodrach, jej sylwetka pozostawała koścista. I tylko diabliki jakieś w oczach i błysk białych ząbków sprawiały, że mężczyźni za nią szaleli i latali za nią wiernie niczym kundle. W tym jednym podobna była do brata, który w spadku po Przemyślidach – szczególnie zaś po dziadzie Bolesławie czeskim – poza imieniem otrzymał krępą sylwetkę, masywne ramiona i mocny, krągły podbródek.
– Mówisz tak, kniaź, a przecie nie wiesz – podjął Szczerbiec. – Może dziewczę to wyróżnia się niespotykaną w świecie całym pięknością, co? Może smukłe jest niby brzoza i oczy ma uroczne.
– Może – bąknął Bolko bez przekonania. – Tyle że… tyle… A idź w picz, Szczerbiec! Nie chce mi się z tobą gadać.
– Kiedy chce ci się, kniaź. Bo ty we mnie wielką ufność pokładasz.
Młody kniaziewicz wiercił się chwilę na miejscu. Połamał w palcach uschłą gałązkę jałowca, cisnął ją w płomienie.
– Jeśli nawet będzie najpiękniejsza w świecie… – wypalił w końcu. – Co z tego? Widzisz? Spójrz na Witkę, spójrz na Eryka. Mieć coś takiego jak oni… Eryk jest w porządku, ale to Witka… A idź w picz! Dziewczyny są nudne.
– Oj, kniaź, kniaź! Jak ty nic o życiu nie wiesz. Dziecko jeszcze jesteś.
Bolko zacisnął dłonie w kułaki. Twarz mu stężała, wargi wykrzywiły się w drapieżnym grymasie. Spojrzał na Szczerbca wilkiem.
– Nikt ci dawno nie dał w zęby, co?
Pachołek się naburmuszył.
– Zaraz tak w zęby dawać… – mruknął. – Kiedy ja nie twój człowiek jestem. Ja jestem człowiek konunga Eryka. O, i jeśli mnie tak w zęby wytniesz, to jemu będziesz musiał za to płacić. A ty, kniaź, z przeproszeniem, płacić nie masz czym. Ani skórki kuniej na tobie. Ani dirhema.
– Szczerbiec.
– No?
– Zamknij się troszeczkę.
Umilkli obaj i przez pewien czas trwali w gniewnej ciszy. Bolko wygrzebywał spod rozmokłego śniegu kępki pożółkłych igieł i ciskał je w ognisko, gdzie syczały i wściekle dymiły. Wreszcie zastygł, wsunąwszy między kolana poczerwieniałe od zimna dłonie. Zapatrzył się w płomienie. Oblicze mu się wygładziło, potem – nagle – zagościł na nim uśmieszek.
Szczerbiec nie wytrzymał.
– Nad czym ty tak dumasz, kniaź? – zapytał. – Przecie nic nie poradzisz. Ojciec mówi: „Doma wracać, żenić się”, to trzeba wracać. Co?
Młodzik uśmiechał się dalej i oczy mu lśniły. Nie odpowiadał.
– Kniaź, ty coś sobie myślisz, a mnie się to wcale nie podoba.
– Nie bój się. Myślę coś sobie, ale nie to, co ci się zdaje. Jakeśmy tutaj jechali, minęliśmy po drodze jezioro, prawda? Tamto, pamiętasz…
– No. Minęliśmy.
– Jeśli nie łgałeś, to gdzieś w tych stronach znajduje się kamienny gród. Prosto na zachód, nad morzem, leży twoja wioska. Dobrze myślę?
– Dobrze – przyznał ostrożnie Szczerbiec.
– Umiałbyś od tej strony dotrzeć do grodu? – zapytał Bolko.
– Umiałbym. Tylko… Kniaź, tam iść nie ma po co.
– Jak nie ma po co? Widzi mi się przed odjazdem złowić niedźwiedzia. Zima dobiega końca, pewno wyszedł już z gawry. Dałbym jego łapy w pożegnalnym darze Witce i Erykowi. Łeb zabrałbym do kraju.
– U nas na wyspie nie ma niedźwiedzi – zaoponował pachołek. Splunął przez ramię, aby odczynić zły urok, a gdy odezwał się znowu, głos jego brzmiał zadziwiająco poważnie. – Chcesz złowić Leszego, panie. Człek śmiertelny nie zdoła powalić boga.
– Głupstwo – rzekł Bolko i huknął się pięścią w pierś, gdzie pod grubym kabatem nosił krzyż srebrny przywieziony ze Wschodniej Frankonii. – Łowiłem z Erykiem niedźwiedzie w Upplandzie. Dwóch krzepkich chłopów jak my poradzi z tym sobie bez trudu. Trzeba wziąć mocną włócznię, jak na dzika, i zaskoczyć niedźwiedzia, gdy tylko stanie na tylne łapy, przebóść z dwóch stron i zaprzeć drzewce w ziemię. A potem przetrącić mu kark toporem. Zdałyby się do tego psy, ale nie chcę pożyczać od Eryka. Wolałbym mu zrobić niespodziankę.
Szczerbiec pokręcił głową, lecz nim zdążył znów się sprzeciwić, pośród jałowców rozbrzmiały kroki i wnet w krąg rzucanego przez ognisko blasku weszła Witka.
– Tu się schowaliście – powiedziała, szczerząc zęby, po czym klapnęła obok brata na przewalony pniak. – Co knujecie?
Chłopcy spojrzeli po sobie nieco spłoszeni.
– Nic – mruknął Bolko. – Tak sobie gadamy.
– O czym?
– Szczerbiec przekonywał mnie, że ojciec z pewnością znalazł mi jakąś ładną pannę na żonę.
– Tak było, pani – zgodził się pachołek. – Nic wcale nie knuliśmy.
– A co, jak się okaże brzydka, ale mądra, to już ci nie po drodze? Boisz się, że będzie rachować lepiej od ciebie? Jak dziewczyna ma coś między uszami, to nagle strach, że się nie da zagonić do rodzenia dzieci?
– E… – bąknął kniaziewicz. – No… nie… Próbowałem właśnie tłumaczyć Szczerbcowi, że dziewczyny są nudne. To znaczy są nudne, jak są ładne. To znaczy…
Witka parsknęła śmiechem. Objąwszy brata ramieniem, potargała mu włosy.
– Stul dziób, kołku jeden – powiedziała. – Przecież się z ciebie nabijam. Pewnie, że mój braciszek musi mieć ładną żonę. Ja to bym ci taką łanię znalazła, że by wszystkim chłopom wokoło ślepia powyłaziły.
Bolko uśmiechnął się półgębkiem.
– A teraz poważnie – rzekła dziewczyna. – Słyszałam, jak mówiliście coś o niedźwiedziach. Na Olandii nie ma niedźwiedzi.
– Toż samo właśnie powiedziałem – podchwycił Szczerbiec. – Kniaziowi ktoś bzdur naopowiadał. Nie można tak we wszystko dawać wiary.
Młodzik spiorunował sługę wzrokiem, nie odezwał się jednak. Bał się, że gdyby zdradził Witce, co zamierza, ta nie tylko nie spróbowałaby go odwieść od celu, ale jeszcze zechciałaby dołączyć do wyprawy.
Dziewczyna uniosła brwi. Uważnie się przyjrzała obu chłopcom.
– I co to niby za bzdur się nasłuchałeś? – zapytała brata.
– Żadnych. No, o niedźwiedziach.
– Kręcicie coś. Wiesz, Bolko, że jestem wiedźma, okłamać się mnie nie da. Mów mi lepiej zaraz, co uknuliście.
Bolko wił się chwilę pod spojrzeniem siostry, lecz szybko ustąpił. Westchnąwszy z głębi piersi, rzekł:
– Szczerbiec twierdzi, że jest tu gdzieś niedaleko gród z kamienia, jak frankoński kaściel. Tyle że porzucony.
– Tam nie wolno chodzić, pani – wciął się pachołek. – Mieszka tam bóg stary jak korzenie ziemi.
– Niedźwiedź – sprostował kniaziewicz. – Wielkie białe bydlę. Widzieliśmy go jakiś czas temu. Nad jeziorem.
– Wielki biały niedźwiedź – powiedziała Witka tonem jak gdyby sennym, rozmarzonym. Zsunęła się z pniaka, na którym siedziała wraz z bratem, kucnęła bliżej ognia, objęła kolana ramionami i przez chwilę w zadumie bujała się na palcach stóp. Potem odgarnęła kosmyk ciemnych włosów z twarzy i rzuciła przez ramię: – Idę z wami.
– Polować? – zapytał głupawo Bolko.
– Zobaczyć to cudo. O ile istnieje. Chłopcom różne rzeczy się zwidują po nocy. Ale jeśli istnieje… Upolujmy go, pewnie.
– Mówisz poważnie?
– Śmiertelnie poważnie. Taki ci sprawię prezent na pożegnanie, a co.
– Kiedy… to niebezpieczne.
– Dla ciebie czy dla mnie? Nie bądź cipa, Bolko.
Młodzieniec poczuł, że się rumieni, lecz jednocześnie nie mógł powstrzymać uśmiechu. Poderwawszy się na nogi, z rozmachem klepnął Szczerbca w plecy.
– Rusz się, gałganie. Leć konie oporządź. Chrustu nam naszykuj na drogę i żarcia. I ciepłe futra. Tylko żeby cię Eryk nie przydybał. A jeśli przydybie… łżyj.
Pachołek zdawał się niepocieszony. Ociągał się, krzywił.
– Konung Eryk jest mój pan – odezwał się marudnym tonem. – Jeśli spyta mnie wprost… Rozumiesz, kniaź, mnie trzeba słuchać jego rozkazu nawet ponad twoim…
– Nie zapominaj – przerwała Witka – że co Eryka, to i moje. Jestem twoja drottning czy nie? Z kim wolisz zadrzeć: z moim mężem, który w najgorszym razie przetrzepie ci skórę, czy z jego żoną wiedźmą? Nie chcesz chyba, żebym rzuciła na ciebie klątwę?
– Jaką klątwę? – zapytał Szczerbiec, na poły przerażony, na poły oczarowany.
– Wyobraź sobie, że pewna część twojej osoby, taka, której wyjątkowo nie chciałbyś stracić, któregoś dnia usycha i odpada. A teraz leć zajmij się końmi.
Sługa przełknął ślinę, skinął głową i wnet pognał przez las ku obozowisku. Słychać było, jak w ciemności potyka się i klnie, zahaczając o drzewa.
Bolko odczekał kilka uderzeń serca, następnie wyciągnął się do przodu, delikatnie ujął siostrę za ramiona i pociągnął ku sobie. Witka, choć siedziała w kucki, nie próbowała utrzymać równowagi. Ufnie odchyliła się w tył i pozwoliła, aby brat usadził ją sobie na kolanach i wtulił twarz w obszyty lisim futrem kaptur jej płaszcza.
– Dzieciak jesteś – burknęła.
– No – zgodził się Bolko i mocniej przycisnął siostrę do piersi.
Witka sięgnęła za głowę i pogłaskała go po policzku i szyi.
– Bardzo nie chcesz wracać do ojca, co?
– Nie chcę rozstawać się z tobą.
– Nie możesz wiecznie go winić o to, co stało się z matką. Kochał ją… na swój sposób.
– Nie winię go o to.
– Więc o co?
– O nic. Mówiłem, nie chcę cię zostawiać. Nie tym razem. – Bolko pomyślał, że nie było go przy Witce, kiedy umierała matka, ale nie powiedział tego na głos. – Wiosną albo latem Eryk pewnie znowu wyprawi się przeciw Sinozębemu. Jeśli zginie… Ktoś powinien cię chronić.
– Proszę! – parsknęła dziewczyna. – Myślisz, że kto bronił wybrzeża przed wiciędzami z Wolina, Pomorza i Prusów, kiedy wraz z moim mężem rozbijaliście się po Skanii? Jestem Sigrid skjaldmær, władam mieczem lepiej od ciebie.
– Takaś chrobra?
– Takam chrobra. No, nie mazgaj się już. Nie do twarzy ci.
– Chciałbym cię zabrać ze sobą – westchnął Bolko.
– A ja chciałabym płynąć z tobą w wielki świat i mieć przygody, ale muszę się zajmować dziećmi. I mężem… zwłaszcza mężem. Z czasem odkryjesz, że nie jestem ci już wcale potrzebna. No, chyba że ta żona, którą znalazł ci ojciec, okaże się raszplą, to przypłynę i wydrapię jej oczy. Ale tymczasem niech to polowanie będzie naszą ostatnią wspólną przygodą. Co ty na to? Tylko ty i ja, jak za dawnych czasów.
– No i Szczerbiec. Bez niego w życiu nie znajdziemy tego grodu.
Witka się roześmiała.
– I Szczerbiec – powiedziała. – Niech mu będzie.2
Wyjechali nocą. I było w tym coś podniecającego, coś rozkosznie nieodpowiedzialnego. Z początku musieli prowadzić konie stępem, później dotarli jednak do duktu i mogli kawałek puścić się kłusem. Nie za długi. Konie płoszyły się po ćmie i ślizgały na błocie zmieszanym ze śniegiem. Starczyło tego jednak, aby trójce młodych myśliwych wystąpiły na policzki rumieńce, a powietrze zaczęło uciekać z płuc wraz ze śmiechem, w radosnych kłębach pary.
Na popas stanęli dobrze przed świtem. Trakt zginął pośród chaszczów, a Szczerbiec uparł się, że potrzeba mu dziennego światła, aby nie pomylić drogi. Rozpalili więc ogień, posilili się, później zaś wzięli kilka rozgrzanych przy palenisku kamieni, owinęli je w futra i nad tak uwitym barłogiem rozstawili namiot. Pachołek naciągnął kaptur nisko na nos, okrył się wełnianym płaszczem, zwinął w kłębek – nieco na uboczu – i wnet chrapał w najlepsze, zapomniawszy wcześniejszych strachów.
Bolko i Witka ułożyli się jedno przy drugim, pod wspólną kapą, i chwilę jeszcze uśmiechali się do siebie w mroku, tłumiąc oddechy tak jak wtedy, gdy byli dziećmi i leżeli wraz z matką na narach, i radowali się tą chwilą potajemną, kiedy ona już zasnęła, a oni wciąż czuwali niby para ptasząt.
Bolkowi przypominały się wszystkie ich dziecięce zabawy, cała ta szczęśliwa, niewinna epoka, zanim go postrzygli
i musiał wyjechać. Pamiętał, jak pewnego lata w Gieczu uciekli z domu i pobudowali szałas w gaju za podgrodzkim opolem. To znaczy on pobudował pod rozkazy siostry. W dworzyszczu z dębowych i sosnowych kijów, pod strzechą z igliwia, ona była kniahinią, on zaś niewolnikiem porwanym od Prusów. Tak wyglądało to zawsze. Gdziekolwiek kroczyła na swych czaplich nogach, zarzucając z dumą ciemnymi warkoczami, brat dreptał za nią – rumiany i pulchny niby podpłomyk gotowany w smalcu.
W ciemności olandzkiej nocy uśmiechał się do tych wspomnień młody kniaziewicz. A kiedy sen zaczął go morzyć, dobiegł go skądś odgłos ciurkającej wody. I przyśniło mu się, że ukradli wraz z Witką korab – może zresztą uczynili to naprawdę, kiedyś, kiedyś – i płyną razem po Warcie, a Witka jest przywódczynią chąśników, on zaś jej wiernym tarczownikiem, i wywraca się łódź, i toną – on tonie – a potem ojciec mierzy Witkę gniewnym wzrokiem i warczy, warczy jak ryś, którego spotkali raz w lesie, i płacze Witka, obejmując sinymi ramionami chude kolana, ojciec wymierza jej rózgi, a jemu nie – bo to ona winna go była pilnować – i jest im zimno, potwornie zimno, zimno, zimno…
Bolko ocknął się spięty, gotowy do skoku, jakby spadał. Zaklął. Zmarzł mu nos, skostniały palce u stóp. Obrócił się na bok i posłyszał, że siostra mamrocze coś przez sen. Budziła się już, otwierała oczy, ale patrzyła jeszcze nieprzytomnie – niewidzącym wzrokiem.
W drugim końcu namiotu Szczerbiec ziewnął donośnie, usiadł z rozmachem, zamlaskał.
– Kniaź… – rzekł. – Ale mi się strachy w nocy śniły. Oj!
Młodzik wygrzebał się spod skór, wyjrzał z namiotu. Musiało być południe, bo las tonął w złotym blasku. Tyle że znad uroczysk uniosła się mgła gęsta jak skłębiona wełna. Z resztek śniegu powstawała para.
– Dzień już? – zapytała Witka.
– Dzień – potwierdził Bolko. – I to jaki. Popatrz, no, Szczerbiec. Znajdziesz w czymś takim drogę?
Pachołek przecisnął się koło swego młodego pana. Stanął na mchu.
– Znaleźć znajdę – rzekł po chwili namysłu. – Zostawiłem przed snem trochę kaszy dla mamun i świecę dla licha, aby nas nie mogło wywieść na manowce. Ale weszliśmy w boże pastwisko, widać po tej mgle. Lepiej by było iść do osady…
– I wracać z podkulonym ogonem? – odezwała się Witka, klękając u boku Bolka w wejściu do namiotu. – Nie ma mowy. Obiecałam braciszkowi przygodę.
Zwinęli prędko obóz, osiodłali konie i ruszyli w dalszą drogę.
Szczerbiec zdawał się nierad, lecz prowadził pewnie. Od czasu do czasu przystawał, zeskakiwał z siodła, przyglądał się czemuś. Mamrotał przy tym do siebie i tarł bliznę po prawym oku, a gdy się szczególnie zamyślił, słychać było, jak wpycha język w szczerbę po brakującym zębie i zasysa ślinę. Przypominało to czary. Bolko wiedział, że sługa zna zwierzęce ścieżki, że pamięta, gdzie płynie strumień, gdzie rośnie sosna opleciona wkoło dębu, gdzie stoi kamień ociosany nieznaną ręką, że na podstawie tych znaków wyznacza szlak, a czasami prze po prostu na północ bądź wschód, wedle uważania, aż dotrze w znajomy zakątek boru. Kniaziewicz nie mógł się jednak oprzeć wrażeniu, że w tej Szczerbcowej niechybności jest coś niesamowitego. Sam ze szczętem stracił poczucie kierunku.
Polana ukazała się niespodziewanie. W jednej chwili cofnęła się mgła i przerzedły drzewa, a przed trójką jeźdźców otwarł się krąg pofałdowanej ziemi porośniętej trawą, pośrodku którego czernił się pierścień kamiennych obwarowań. Bolkowi serce zabiło żywiej w piersi. Ogarnęły go naraz strach i podniecenie. Popędził konia. Wierzchowiec się spłoszył, zachrapał, położył uszy, lecz posłuchał pana. I zaraz stanęli przy parze wąskich przesmyków w murze, które musiały niegdyś stanowić bramę bądź furtę.
Młodzik zeskoczył na ziemię. Obejrzał się. Uderzyło go, że nigdzie wkoło nie ma śniegu; trawa – świeża, zielonkawo-żółta niczym pióra sikorki – skrzyła się od rosy, choć było już dobrze po południu.
Witka i Szczerbiec również zatrzymali się przed bramą warowni. Bolko dał im znak, aby czekali, po czym wyjął włócznię z pętli przy siodle i wszedł w jeden z przesmyków. Ogarnął go chłód. Mur miał dobre dziesięć łokci grubości.
Wyszedłszy ponownie na otwartą przestrzeń, kniaziewicz zamarł. Krew dudniła mu w uszach, oddech kłębami pary uciekał przez uchylone mimowolnie usta. Jego oczom ukazały się pozostałości osiemdziesięciu, może stu chat kamiennych, niewielkich, pozbawionych dachów. Stały w równych rzędach, w cieniu szarych obwarowań, które zamykały się wokół nich na kształt pętli. Zdawały się wszystkie jednakie, jakby nie było tam nigdy spichrzy, stodół, łaźni czy komórek. Wisiała nad nimi cisza.
Bolko postąpił krok naprzód i wtedy jego uwagę przykuł kształt wyłaniający się ponad umocnieniami po przeciwległej stronie grodu. Był to ogromny pięciopienny dąb o obwisłych konarach porośniętych sumiastymi strzępami mchu. W ogołoconej z liści koronie pyszniły się kępy jemioły.
Młodzieńcowi zrobiło się czegoś nieswojo. Odwrócił się i aż wzdrygnął, ujrzawszy wyłaniającą się z pozostałości bramy Witkę. Nie słyszał jej kroków. Po prawdzie nie słyszał żadnych dźwięków dobiegających spoza muru, żadnych odgłosów lasu. Przyszło mu do głowy – głupio – że może cały świat na zewnątrz zniknął, rozpłynął się we mgle.
Siostra trąciła go w bok, posłała mu krzywy uśmieszek. Bolko cofnął się do przesmyku w obwarowaniach i zawołał stłumionym głosem:
– Szczerbiec! Daj topór.
Nie było odpowiedzi.
– Szczerbiec! – spróbował raz jeszcze, nieco głośniej.
Chwila ciszy. Potem:
– Nie mogę, kniaź. Ktoś musi popilnować koni.
Bolko zaklął pod nosem. Witka ujęła go pod łokieć, na migi dała znać, aby szedł za nią. Miała przy sobie włócznię, ale trzymała ją niedbale. Szła też niefrasobliwie, bujając się na długich nogach, tak że młodzikowi zrobiło się głupio.
Nie ma tu żadnego niedźwiedzia, pomyślał. To zwykłe porzucone grodzisko, nie zbudowali go wcale olbrzymi. A że taki chłopek miejscowy w życiu nie widział domu z kamienia, to opowiada potem bajędy.
Młodzieniec westchnął, pokręcił głową i przyspieszył kroku, aby dogonić siostrę. Dziewczyna, widząc go obok siebie, wyszczerzyła zęby. Trąciła brata biodrem, a gdy ten przewrócił oczami, wymierzyła mu kuksańca. Nie smęć – zdawał się mówić jej uśmiech. Bolko wzruszył ramionami: nie smęcę. Naparł na Witkę barkiem i przepychali się chwilę. Pod stopami zaszurgały im drobne kamyki.
Dziewczyna cofnęła się nagle, tak że młody kniaziewicz o mało nie stracił równowagi. Stężała. Uniosła palec do ust.
Bolko przekrzywił głowę, nasłuchiwał. Coś jak gdyby posapywało, pochrząkiwało z cicha nieopodal. Witka chwyciła oburącz włócznię i spojrzała na brata, przykazując mu wzrokiem ostrożność, lecz chłopak – z poczuciem osobliwego sennego bezwładu – już dawał krok naprzód, już znikał za rogiem najbliższej chałupy. Posłyszał za plecami chrzęst żwiru – krótki, urwany – posłyszał świst wciąganego gwałtownie powietrza. Posłyszał, że siostra rusza za nim i zaraz hamuje. Stanęli niemal w tej samej chwili.
Bolko zamrugał.
Witka parsknęła śmiechem.
– Kozy? – zapytała.
Pośród pozostałości zawalonej chaty rzeczywiście buszowało stado zdziczałych kóz. Zdawały się nieporuszone obecnością przybyszów. Jedna uniosła łeb i wślepiła się w parę myśliwych, pozostałe żarły wytrwale trawę.
Bolka ogarnęła złość. Wlazł między zwierzęta – nie wiedział do końca po co – i począł je rozganiać. Usuwały się niechętnie, pobekując z wyrzutem, i zaraz wracały do jedzenia. Od ich pękatych ciał porośniętych smrodliwą szczeciną buchało ciepło. Było w tym coś swojskiego, ale swojskość ta tylko drażniła młodego kniaziewicza.
– Ukatrupię Szczerbca – mruknął. – Resztę zębów mu wybiję.
– Nie wyglądają, jakby głodowały przez zimę – zauważyła Witka.
Bolko poczuł, że jedna z kóz memła skraj jego kabata. Odpędził ją i wtedy ujrzał dwa duże, płaskie kamienie – najpewniej wydarte z resztek ściany – ustawione jeden na drugim na kształt niewielkiego ołtarzyka. Górny pokrywała skorupa starego wosku, z którego wystawał wciąż guzek poczerniałego knota.
– Miejscowi składają tu pewno ofiary. A to bydło żry. – Młodzik odepchnął kolanem kolejną zanadto zainteresowaną jego kabatem kozę i ruszył ku siostrze.
– Nic się ciebie nie boją – powiedziała Witka. Nie zdołała przy tym powstrzymać krzywego uśmieszku.
– Dzięki. Zauważyłem.
– Ale poważnie. Powinny. Nie ma tu ludzi, w każdej chwili coś może przyjść je zeżreć. Zły wilk.
– Wilki nie są głupie. Zapamiętały sobie, że jest tu gród, więc omijają to miejsce szerokim łukiem. A tałatajstwo korzysta. – Bolko stanął obok siostry i zaczął się otrzepywać. Portki i skraj płaszcza całe miał oblepione sztywnym szorstkim włosiem. – Aj, zatłukę tego Szczerbca. Łgarz jeden.
– Brodzący wśród kóz – parsknęła Witka. Objąwszy brata za szyję, pociągnęła go z powrotem alejką między resztkami kamiennych domów, ku murom. – Chodź. Przygoda to przygoda.
– Ale mieliśmy polować – odparł młodzieniec tonem naburmuszonego dziecka.
– Chodź, chodź. Kozina jest niesmaczna. Rozpalimy ognisko, pociągniemy Szczerbca za język. Z pewnością opowie nam mnóstwo bzdur o wojach, którzy tu kiedyś mieszkali, o pięknych kniahiniach i przebiegłych konungach, o duchach…
Wyszli w główną aleję prowadzącą do bramy. Przez chwilę byli zbyt zajęci sobą – i Szczerbcem, i kozami – by cokolwiek zauważyć. Potem umilkli, zwolnili kroku.
Przed bramą ktoś stał. Tkwił na skraju umocnień i wyglądał na zewnątrz.3
Pierwsze słowa nieznajomego zdziwiły Bolka.
Przez chwilę w ogóle ich nie rozumiał. Przyszło mu do głowy, że mężczyzna posługuje się jakąś saską gwarą – jak leśnicy, którzy strzegli młodego kniaziewicza, gdy w dzieciństwie polował u boku Guntera z Merseburga. Potem dotarło do niego, że to ten sam język, którym mówili Swerowie, tyle że wypowiadany obco, gardłowo.
– Wszyscy Duńczycy gadają w ten sposób – wyjaśnił mu kiedyś Eryk. – Jak psy, które się nauczyły naszej mowy. Jakby im bulwa chrzanu stanęła w gardle.
Duńczyk znaczyło wróg, Bolko i Witka popatrzyli więc po sobie niepewnie. Poczuli się niby ta para dzieciaków z bajki, które spotkały w lesie wielkiego, strasznego zbója. Zrobiło im się straszno.
Naprawdę dziwne było jednak nie brzmienie słów wypowiedzianych przez nieznajomego, ale ich sens. Kiedy usłyszał kroki, obejrzał się na parę przybyszów i zmarszczył brwi. Nie wydawał się zaskoczony; kiedy patrzyło się w jego niebieskie oczy, można było odnieść wrażenie, że nie ma w całym świecie rzeczy, której by nie widział.
– Hm – mruknął pod nosem. – Więc przyszedł na ciebie czas.
Witka pierwsza otrząsnęła się z czaru; szturchnęła brata. Mieli wszak przy sobie włócznie, a mężczyzna był nieuzbrojony. Nie wyglądał też na leśnego rozbójnika: nosił płaszcz z grubej wełny barwionej na zielono – może nieco wyświechtany, lecz niegdyś z pewnością drogi – a do tego wysokie buty z porządnej skóry i szeroki pas.
– Co tu robisz, dobry człowieku? – zagadnęła dziewczyna. W jej głosie pobrzmiewała zadziorna nuta. – Kozy pasiesz?
Nieznajomy się uśmiechnął.
– Nakarmiłem je raz, a teraz nie chcą się odczepić – odparł.
– Kim jesteś? – zapytał Bolko i wsparłszy się na włóczni, powiódł wzrokiem po obwarowaniach i ruinach chat, jakby się spodziewał, że wypatrzy tam więcej poukrywanych Duńczyków.
Głupstwo, zrugał się w duchu. Strach cię obleciał? Co, pod kamienie powłazili? Przecież nie siedliby pod nosem Eryka i nie czekali na ciebie w zasadzce.
Nieufne spojrzenie młodzieńca najwyraźniej nie umknęło uwadze mężczyzny. Odsunął się od bramy, aby pokazać, że nie zamierza nikomu bronić przejścia, przysiadł na występie muru i wyciągnął przed siebie nogi. Długi był i chudy, i wydawał się stary, choć nie mógł liczyć więcej niż trzydzieści czy trzydzieści pięć lat.
– Nazywam się Margeir – rzekł. – A odpowiadając na wasze wcześniejsze pytanie… nic tu nie robię. Siedzę od kilku miesięcy i nie mogę odejść. Albo przynajmniej nie mogłem odejść dotychczas. W Kolnicy miała na mnie czekać łódź, choć wątpię, by jeszcze tam była.
Imię mężczyzny coś Bolkowi mówiło, lecz nie mógł sobie przypomnieć, gdzie je słyszał.
– Dlaczego nie mogłeś odejść wcześniej? – zainteresowała się Witka.
Uśmiech nie zniknął z twarzy Margeira, ale wykrzywił się jakoś i skwaśniał.
– Czary – rzucił długonogi Duńczyk. – Powiedzmy, że to rodzaj pustelni. Nie trafiłem tu z własnej woli, swoje musiałem odsiedzieć. I odsiedziałem.
– Bez urazy, ale poznałbym mnicha – stwierdził Bolko. – Należysz do ludzi Sinozębego?
– Na tingu ślubowałem wierność konungowi Haraldowi Gormssonowi z Jellinge, tak.
– Oj, chłopie, toś marnie trafił. – Młodzik pokręcił głową. – Tu rządzi Eryk z Uppsali. On i Sinozęby poprzysięgli sobie wojnę.
– Olandia to wolna wyspa. Tutejsi jarlowie nie uznają władzy Uppsali.
– Lepiej nie powtarzaj tego w obecności Eryka. Gotów pomyśleć, że podżegasz do buntu. Miejscowi płacą mu trybut od lat.
– Od lat… – powtórzył Margeir. Uśmiech zniknął wreszcie z jego twarzy; Duńczyk uważniej przyjrzał się obojgu myśliwym. – A wy kim jesteście? Nie brzmicie mi na Swerów. Ani nawet na olandzkich Wendów.
Bolko i Witka spojrzeli po sobie. Ani się waż – próbował przekazać chłopak, marszcząc gniewnie brwi i zaciskając usta, ale dziewczyna tylko się roześmiała.
– Jestem Sigrid Misikosdottir – oświadczyła. – A to mój brat Burisleif.
Margeir milczał przez chwilę, przygryzając brodę. Spuścił wzrok ku ziemi.
– Jesteście dzieciakami krwawego Mieszka – powiedział wreszcie. – Przemawiacie w jego imieniu czy w imieniu Eryka?
– W swoim własnym – odparł Bolko, nieco buńczucznie.
Długonogi Duńczyk przerzucił się na mowę Słowian tak płynnie, jakby znał ją od dziecka, i odezwał się niemal bez śladu obcego akcentu:
– Proszę cię zatem, Bolesławie Mieszkowicu, o prawo gościny. – Jego niebieskie oczy błysnęły. – I ciebie też, Sigrid.
– Po naszemu wołają mnie Witka. No, Wicisława.
Na twarz Margeira powrócił uśmiech.
– Witka. W porządku. Nie szukam z nikim zwady. Tutejszy jarl, Magnus z Hauldtorp, może za mnie poręczyć.
Dziewczyna zmarszczyła nos, pokręciła głową i cmoknęła językiem.
– Nie bardzo – powiedziała. – Nie żyje od roku.
Ponownie zapadło milczenie. Tym razem trwało dłuższą chwilę.
Bolko odchrząknął.
– Słuchaj – rzekł – nie wiem, kto jesteś, ale prawa gościny nie wypada odmawiać. O ile prosisz w dobrej wierze. Chodź. Za murami czeka z końmi nasz sługa. Możemy cię poczęstować kaszą i piwem. Może nawet znajdzie się kawałek solonego mięsa. Weź swoje rzeczy.
Margeir się zawahał, spojrzał na własne dłonie, zmarszczył brwi.
– Miałem torbę podróżną, ale gdzieś ją posiałem – odezwał się dziwnie nieobecnym głosem. Następnie potrząsnął głową, uniósł kącik ust. – Pewnie kozy wszystko rozwłóczyły. Większość dobytku trzymałem zresztą w jukach; przepadła wraz koniem. Jeśli nieboraka nie zagryzły wilki, to dawno uciekł albo go ktoś ukradł.
– Coś ci znajdziemy – powiedziała Witka. Postąpiła kilka kroków w stronę zrujnowanej bramy i gestem wskazała mężczyźnie, żeby szedł przodem.
Duńczyk podniósł się, obrócił, przystanął u wylotu przesmyku rozcinającego kamienny wał.
– Mgła się cofnęła – rzekł cicho.
Z jakiegoś powodu przypomniało to Bolkowi jego wcześniejsze słowa: „Przyszedł na ciebie czas”. Przez uderzenie serca, może dwa, Margeir trwał w bezruchu, wsparty dłonią o kamień. Potem pomaszerował przed siebie. Młody kniaziewicz ruszył za nim i nagle ogarnęło go wrażenie pędu, bezdechu, ciasnoty. W następnej chwili stał już jednak na błoniu pod grodem i wołał na Szczerbca, żeby konie rozkulbaczał, szykował ognisko.
Pachołek rozdziawił usta – pewno żeby coś odpysknąć – i tak już został, a Bolkowi przypomniało się wreszcie, gdzie słyszał wcześniej imię długonogiego Duńczyka.
– Panie! – wydusił sługa, podchodząc do Margeira. – Panie…
Duńczyk się zmieszał.
– Znasz mnie? – zapytał.
– Pewno. Tyle że myślałem, że dawno już po was. A wy mnie nie pamiętacie? Przecie tej gęby nie sposób zapomnieć. – Szczerbiec wyszczerzył się w paskudnym grymasie, ukazując niepełne uzębienie. – Za koniem waszym goniłem. I daliście mi pół dirhema, i drugie pół, żebym tatkowi oddał. Wyście są czarownik Bocian.
Margeir się cofnął, tak że wpadł na wychodzącą właśnie z bramy Witkę, która posłała mu spojrzenie na wpół zdziwione, na wpół rozbawione. Zdawało się, że maska osobliwego spokoju mężczyzny wreszcie pęknie, lecz zaraz wziął się w garść.
– Pamiętam – rzekł. – Pamiętam cię. Ile to czasu minęło?
– No, będzie z dziesięć lat.
– Dziesięć… – powtórzył Duńczyk. Widać było, że przymusza się do uśmiechu. – Nie. Rok, może dwa lata. Z dala od ludzi czas płynie… dziwnie. Ale dziesięć? Nie. Nie dziesięć.
Na chwilę zapadło niezręczne milczenie. Pachołek łypnął pytająco na swego pana.
– Nie przejmuj się zanadto jego gadaniem – rzekł Bolko do Margeira. – Szczerbiec pełny jest łgarstw jak świnia gówna.
Młodzik silił się na ton niefrasobliwy, podszedł jednak do siostry i objął dziewczynę ramieniem, tak aby własnym ciałem odgrodzić ją od Duńczyka. Na wszelki wypadek. Przyjęła to rozbawionym uniesieniem brwi.
– No wiesz, kniaź – mruknął urażony sługa. – Kiedy ja wypowiedziałem jakie łgarstwo? Niech mi język odpadnie, jeślim skłamał – zarzekł się. Uwadze Bolka nie umknęło, że skrzyżował przy tym palce i skierował je ku ziemi, aby złe słowo do niego nie wróciło.
– No to pewno coś ci się poplątało – powiedział kniaziewicz.
Pomyślał jednak, że może Szczerbcowi wcale nic się nie poplątało, tylko dureń jeden nie potrafi bajęd odróżnić od rzeczywistości. Bo może Margeir był na wyspie przed dziesięciu laty? Może przypływał na nią od czasu do czasu i krył się po lasach, i węszył, i… I co? Szpiegował? Kozy pasał?
Bolko pokręcił głową. Przy Eryku stał się zanadto podejrzliwy. Gdyby długonogi Duńczyk chciał skłamać, mógłby wymyślić dużo prostszą i bardziej przekonującą bajeczkę.
– Myślę, że możemy o tym pomówić przy ogniu – odezwała się Witka. – Zaczyna się robić chłodno.
– Ogień palić? – Szczerbiec cmoknął z niesmakiem i spojrzał na swego pana. – Kniaź, ogień palić? Kiedy to się zejdzie. Jakbyśmy teraz wyruszyli, to na noc moglibyśmy już stanąć w obozie. Konung Eryk zeźli się strasznie, jeśli dzisiaj nie wrócimy. Że nas jeden dzień nie było, może by nikt nie zauważył, ale dwa…
– Konungiem Erykiem się nie kłopocz – przerwała dziewczyna, wyplątując się z uścisku brata. – Umiem się z nim obchodzić.
Margeir drgnął.
– Wasz sługa ma rację – powiedział. – Lepiej będzie odjechać, póki jasno.
Witka, która zdążyła ruszyć ku rzuconym na stos jukom, przystanęła i obejrzała się na Duńczyka.
– Dlaczego? – zapytała.
– Wieczorem wraca mgła.
Na ustach dziewczyny zaigrał uśmieszek.
– Boisz się duchów, Margeir?
– Szczerbiec twierdzi, że jesteś czarownikiem – podchwycił Bolko. – Myślałem, że czarownikom niestraszne upiory ani strzygi.
– Poza tym obiecaliśmy ci gościnę – przypomniała Witka. – W zamian jesteś nam winien przynajmniej gawędę. Tak nakazuje obyczaj. Zresztą co, spieszy ci się gdzieś?
Duńczyk obejrzał się ku bramie, w zamyśleniu powiódł wzrokiem po czarnych kamieniach pokrytych sinymi plamami.
– Jest ktoś, do kogo muszę wrócić – rzekł.
– Kobieta?
– Dziewczyna. – Margeir popatrzył na Witkę, a jego niebieskie oczy jak gdyby przygasły, poszarzały. – Nie starsza od ciebie.
– Przez nią tutaj utknąłeś?
– Dla niej. Może. Raczej przez własną głupotę.
– Co, szukałeś boga, jak Bolko? – prychnęła Witka.
Duńczyk uniósł brew. Popatrzył spod oka na młodego kniaziewicza.
– Po to przyszliście? – zapytał.
Bolko poczuł się zakłopotany.
– Szczerbiec gadał, że ma tu legowisko wielki niedźwiedź – bąknął.
– Wiecznie na mnie zwalasz, kniaź…
– Twój sługa nie kłamał – rzekł Margeir. – Ludzie przynosili mu kiedyś ofiary. Palili świece.
– I naprawdę mieszka tutaj? W grodzie?
– Gdzieżby znowu. Gród to miejsce ludzi. Zachodził tu czasem, owszem. Dotrzymywał mi towarzystwa podczas mojego długiego wygnania. Ale był stary, stary jak…
– Jak korzenie świata! – wciął się rozradowany Szczerbiec. – Widzisz, kniaź, nic nie łgałem.
– Tak, jak korzenie świata – potaknął Duńczyk. – Chodził pod murami. Pilnował, żebym nie wyszedł, tak mi się zdaje. Ale czasami siadał też pośród chat i na mnie patrzył, jakby był bardzo zmęczony. A gdy zjawiali się ludzie… Bo jeszcze się zjawiali, słyszałem w oddali ich głosy. Może składali ofiary na skraju lasu, tam, gdzie kiedyś kończyło się podgrodzie… W każdym razie gdy się zjawiali, nie wpuszczał ich do środka. Przez dni, które tu spędziłem, żaden inny człowiek nie miał wstępu za te kamienne bramy. Aż do dziś.
Bolko po raz kolejny wspomniał pierwsze słowa Margeira: „Przyszedł na ciebie czas”.
– Co to oznacza? – zapytał na głos.
– Że umarł – szepnęła Witka i spojrzała czarownikowi w oczy. – Prawda?
Długonogi Duńczyk skinął głową.
– Chcę zobaczyć to legowisko – powiedział Bolko. – Pokaż je nam.
– Znajduje się pod korzeniami tamtego drzewa – odparł Margeir, wskazując konary pięciopiennego dębu wyrastającego ponad umocnienia grodu. – Ale jeśli pójdziecie tam teraz, zobaczycie tylko jamę w ziemi, dziuplę, w której może uwić sobie barłóg najwyżej ryś.
– Nie czaruj – rozeźlił się kniaziewicz. – Dziupla w drzewie, która za sprawą czarów obróci się w piękne dworzyszcze? A może w domek na kurzej łapce? Masz nas za wsiowych głupków? No, nie licząc może Szczerbca, który po prawdzie to jest wsiowym głupkiem.
– Ej, kniaź…
– Cicho, gałganie!
Margeirowi zaiskrzyły oczy. Zatarł niespodzianie ręce, podszedł do Szczerbca i klepnął go w plecy.
– Chodź, przyjacielu. Rozpalimy ogień. Tak jasny, jak tylko się da.