- W empik go
Bomba zegarowa - ebook
Bomba zegarowa - ebook
Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!
Co kierowało młodą kobietą z dobrego domu, która nagle zaczęła strzelać do dzieci bawiących się na szkolnym placu zabaw?
Psycholog Alex Delaware otrzymuje pilne wezwanie na miejsce zdarzenia, ale zanim tam dotrze, szalona snajperka zostanie zastrzelona. Kilka dni później do doktora Delaware zgłasza się zrozpaczony ojciec dziewczyny; mężczyzna prosi psychologa o pomoc, twierdząc, że jego córka była bezwolnym narzędziem w rękach spiskowca. Delaware współpracujący z detektywem Sturgisem, podejmuje się ustalenia przyczyn zamachu, wyłącznie na podstawie psychologicznej autopsji tragicznie zmarłej kobiety. Jeśli lubisz szybkie zwroty akcji, mrożące krew w żyłach sceny i złożone portrety psychologiczne seryjnych zabójców, ta powieść Kellermana na długo zapadnie ci w pamięć.
Oto piąty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
TIME BOMB, Copyright © 1990 by Jonathan Kellerman
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-4091-6 |
Rozmiar pliku: | 815 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paulowi Bishopowi, Lawrence’owi Blockowi, Dorothy Salisbury Davis, Michaelowi Dorrisowi, Jamesowi Elloroyowi, Brianowi Garfieldowi, Sue Grafton, Joe Goresowi, Andrew Greeleyowi, Tony’emu Hillermanowi, Stephenowi Kingowi, Deanowi Koontzowi, Elmore’owi Leonardowi, nieżyjącemu Richardowi Levinsonowi, Williamowi Linkowi, Dickowi Lochte’owi, Arthurowi Lyonsowi, Davidowi Morrellowi, Geraldowi Petievichowi, Erichowi Segalowi, Josephowi Wambaughowi.
I oczywiście Faye, której siły, mądrości i miłości nie mogłaby oddać najśmielsza fantazja pisarska.
Zaiste! Jakaż to zdolna ekipa!ROZDZIAŁ PIERWSZY
Początek roku szkolnego zawsze przywołuje wspomnienia zaliczonych i oblanych klasówek.
Poniedziałek. Telefon Mila przeciął ciężki, szary, listopadowy dzień, który w końcu wybuchnął deszczem.
– Włącz telewizor – powiedział
Spojrzałem na zegar na biurku. Właśnie minęła czternasta czterdzieści – pora, kiedy emitują talk-show. Prezentacja osobliwości przyciągająca widzów.
– I co? O zakonnicach morderczyniach czy o zwierzętach domowych obdarzonych szóstym zmysłem?
– Tylko włącz, Alex. – Miał napięty głos.
– Który kanał?
– Którykolwiek.
Wcisnąłem przycisk na pilocie. Dźwięk rozległ się, zanim pokazał się obraz.
Płacz i zawodzenie. Następnie twarze. Twarzyczki. Wiele twarzyczek. Oczy szeroko otwarte z oszołomienia i przerażenia. Delikatne ciała okryte kocami i skulone, jedno przy drugim, na podłodze obszernej sali. Błyszczący parkiet i kredowobiałe linie. Sala gimnastyczna.
Kamerzysta zrobił zbliżenie małej, czarnowłosej dziewczynce w białej sukience z bufiastymi rękawami. Dziewczynka przyjęła plastikowy kubek z czymś czerwonym. Trzęsły jej się dłonie i napój wylewał się; na białym płótnie powstała plama podobna do krwi. Kamerzysta zatrzymał się, delektując tą scenką. Dziewczynka wybuchła płaczem.
Pulchny chłopiec w wieku pięciu lub sześciu lat też beczał. Chłopiec stojący obok niego był starszy, miał może z osiem lat. Patrzył przed siebie i przygryzał wargę, usiłując zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna.
Więcej twarzy. Całe morze twarzy.
Dotarł do mnie komentarz wygłaszany łagodnym głosem – przemyślane napastliwe dźwięki, przemieszane z taktycznymi pauzami. Obrazy pochłonęły mnie bez reszty i słowa do mnie nie trafiały.
Przesunięcie kamery na błyszczący od deszczu asfalt. Całe połacie asfaltu. Przysadziste budynki w cielistym kolorze obryzgane rdzaworóżowymi zaciekami w miejscach, gdzie wilgoć naruszyła tynki. Komentarz stawał się coraz bardziej natarczywy, a kamera wpadła w obłęd łapiąc fragmenty obrazu tak krótkie, że niemal na granicy podświadomości: odziani w kurtki artylerii przeciwlotniczej i czapeczki baseballowe komandosi kucający na dachach, zaczajeni w bramach, mamroczący coś do trzymanych w dłoniach krótkofalówek. Żółta taśma do odgradzania miejsca zbrodni. Karabiny. Błysk celowników teleskopowych, megafony. Grupa posępnych mężczyzn w ciemnych garniturach, konferujących za barykadą samochodów policyjnych. Wozy policyjne. Odjeżdżają. Policjanci pakują się i odchodzą. I nagle szerokie ujęcie czarnego worka z zamkiem błyskawicznym, wywożonego na wózku w padającym deszczu.
Właściciel łagodnego głosu pojawił się na ekranie. Włosy piaskowego koloru, wygląd osoby na kierowniczym stanowisku, w płaszczu burberry i jaskrawoniebieskim, wzorowo zawiązanym krawacie. Z płaszcza ściekała woda, ale polakierowana fryzura trzyma się wytrwale. Powiedział:
– Nadal stopniowo gromadzimy informacje, wydaje się, że był tylko jeden podejrzany i osoba ta została zabita. Właśnie widać wywożone ciało, jednak nie podano do wiadomości tożsamości tej osoby...
Zbliżenie na czarny worek, mokry i błyszczący jak skóra foki. Niewzruszeni pracownicy prosektorium, dla których równie dobrze mógłby to być wór ze śmieciami, podciągnęli worek i załadowali go do jednej z furgonetek. Trzask drzwi. Zbliżenie na reportera kulącego się w strumieniach deszczu z miną nieustraszonego korespondenta wojennego.
– Podsumowując, w Szkole Podstawowej Nathana Hale’a na osiedlu West Side, w dzielnicy Ocean Heights, czterdzieści minut temu miała miejsce strzelanina z broni palnej. Oprócz zamachowca, który, jak nam wiadomo, nie żyje i pozostaje nie zidentyfikowany, nie zanotowano ofiar śmiertelnych ani rannych. Wciąż nieznane są szczegółowe przyczyny śmierci snajpera. Wcześniejsze pogłoski o przetrzymywaniu zakładników okazały się nieprawdziwe. Jednakże fakt, że członek Kongresu Stanowego, Samuel Massengil i członek Rady Miejskiej, Gordon Latch, przebywali w szkole podczas strzelaniny, stał się przyczyną doniesień, że chodziło o próbę zamachu. Latch i Massengil reprezentują dwie strony w sporze o dowóz autobusami dzieci ze śródmieścia do nie wykorzystanych w pełni szkół w dzielnicy West Side i planowali na ten temat debatę telewizyjną, choć w chwili obecnej brak dowodów, że strzelanina miała związek z...
– Dobra – odezwał się Milo. – Wiesz, o co chodzi.
Gdy to mówił, dojrzałem go za otwartymi drzwiami jednego z samochodów policyjnych, z jedną ręką przy uchu, z mikrofonem radiotelefonu przytkniętym do ust. Postać w tle, zbyt odległa, żeby dostrzec rysy twarzy. Potężna sylwetka i kurtka w kratę nie pozostawiała wątpliwości.
– Alex? – powiedział i ujrzałem na ekranie, jak drapie się w głowę. Dziwaczne zestawienie – wizja i telefon. Obraz zniknął, gdyż kamera odwróciła się ponownie w stronę zalanego, pustego boiska szkolnego. Przez chwilę pusty ekran, logo stacji, obietnica nadawania za chwilę „naszego stałego programu” i reklama zabiegów chirurgicznych zmniejszających otyłość.
Wyłączyłem telewizor.
– Alex? Jesteś tam jeszcze?
– Jestem.
– Te dzieciaki... Straszny tu bałagan. Przydałbyś się nam. Powiem ci jak dojechać. Gdy będziesz rozmawiał ze strażnikiem przy policyjnej zaporze, powołaj się na moje nazwisko. Ocean Heights jest niedaleko od twoich włości. Powinieneś dotrzeć tu, za ile? Piętnaście, dwadzieścia minut?
– Coś koło tego.
– No więc? Te dzieciaki... Naprawdę jesteś tu potrzebny.
– W porządku.
Odłożyłem słuchawkę i poszedłem po parasol.ROZDZIAŁ DRUGI
Ocean Heights to dzielnica na zachodnim krańcu Pacific Palisades, która pasuje tam jak krosta do brody fotomodelki.
Wymyślona przez korporację zajmującą się budową statków kosmicznych, jako osiedle przeznaczone dla rzesz inżynierów i techników, sprowadzonych do Kalifornii Południowej w czasach hossy po wystrzeleniu sputników. Dzielnica powstała po wykarczowaniu sadów cytrusowych i wyrównaniu terenu, dawniej pełnego jarów i wzgórz. Powstało z tego coś na wzór parku Disneya: „rozplanowane osiedle” płaskich, szerokich, obsadzanych magnoliami ulic, doskonale prostokątnych trawników, parterowych bungalowów na ćwierćakrowych działkach. Wszystko to obwarowane było umowami, na których małą czcionką zaznaczono, że zakazuje się „architektonicznej i krajobrazowej niespójności”.
Korporacja już od dawna nie istnieje, padła ofiarą kiepskiego zarządzania. Gdyby nie sprzedawali domów, tylko je wynajmowali, wciąż jeszcze mogliby utrzymać się na rynku, gdyż głód ziemi panujący w Los Angeles wywindował ceny w Ocean Heights do sześciocyfrowych kwot i dzielnica stała się popularna pośród przedstawicieli wyższej klasy średniej, pragnących słonego powietrza i sennej atmosfery z rysunków Normana Rockwella. Ocean Heights nie akceptuje rozwiązłości sąsiedniej Topangi, z marihuaną uprawianą w dołach gnilnych i na podwórkach, spogląda też ze złością, jak ciotka-dewotka, na plażowe wyuzdanie Malibu. Ale widok z urwiska często jest zamglony. Mgła, jak niezmącony spokój, wydaje się osiadać tu na stałe.
Wskazówki Mila były dokładne i nawet w deszczową pogodę jazda nie zajęła mi wiele czasu – szybki przejazd bulwarem Sunset, skręt w przecznicę, której nigdy wcześniej nie zauważyłem, trzy mile drogą prowadzącą nad kanionem, o którym mówiło się, że połyka piratów drogowych. Cały rok suszy zakończył się tygodniową, jesienną ulewą i wzgórza Santa Monica zazieleniły się szybko jak domowa rzodkiewka. Na poboczu rosła plątanina pędów i pnączy, polnych kwiatów i chwastów – wszystko niezwykle bujne. Przyroda nadrabiała stracony czas.
Tam gdzie zaczynała się dzielnica Ocean Heights ginęła obfitość: aleja o nowej nawierzchni, przedzielona pasmem strzyżonej trawy i ocieniona magnoliami doskonale dobranymi kształtem i wielkością. Na tabliczce widniał napis: ESPERANZA DRIVE. Pod nim jeszcze jedna tabliczka, z dyskretną niebieską obwódką, informująca, że Ocean Heights jest osiedlem strzeżonym.
Deszcz wzmógł się i stukał w przednią szybę. Pół mili dalej pojawiła się zapora policyjna; drewniane barierki blokujące ulicę, czarno-białe jak kostki domina, samochody policyjne, batalion odzianych na żółto policjantów, o postawie strażników pilnujących Żelaznej Kurtyny, kierujących się zasadą: „winny, jeśli sąd nie uzna inaczej”. Obok stała grupa około tuzina kobiet, wszystkie Latynoski, wszystkie przemoczone i rozgorączkowane. Próbowały przedostać się przez barierkę i napotykały niewzruszony opór gliniarzy. Poza tym ulica była opustoszała, opuszczone żaluzje w oknach, panelowe drzwi o starannie dobranej barwie zabezpieczone zasuwkami. Jedyny ruch, to drżenie kwiatów i krzewów pod biczami wody.
Zaparkowałem i wysiadłem. Gdy ruszyłem do barierki, ulewa zaatakowała mnie zimnym prysznicem.
Usłyszałem, jak któraś z kobiet krzyknęła:
– _Mi nino!_ Pozostałe zawtórowały jej. Podniosła się fala protestu i zmieszała się z szumem deszczu.
– Jeszcze tylko niedługą chwilę, drogie panie – odparł policjant o twarzy dziecka, starając się nie okazywać emocji.
Jedna z kobiet krzyknęła coś obraźliwego po hiszpańsku. Młody policjant odwrócił się i spojrzał na stojącego obok oficera – starszego, potężnego, z siwym wąsikiem. Oficer zachowywał stoicki spokój.
Młody policjant odwrócił się z powrotem do kobiet.
– Opanujcie się – odezwał się z nagłą złością.
– _Mi nino!_
Siwy Wąsik nadal się nie poruszył, ale gdy się do niego zbliżałem, utkwił we mnie wzrok. Trzeci gliniarz powiedział:
– Ktoś tu idzie.
Kiedy zbliżyłem się na odległość plunięcia, Siwy Wąsik wyciągnął ramię, prezentując mi swoje linie papilarne. Z bliska jego twarz była mokra i nabrzmiała, z siatką żyłek, miała kolor nie dosmażonego steku.
– Dalej nie wolno, proszę pana.
– Chcę się zobaczyć z detektywem Sturgisem.
Na dźwięk nazwiska Mila, zmrużył oczy. Zmierzył mnie od stóp do głów.
– Nazwisko.
– Alex Delaware.
Skinął głową w stronę drugiego policjanta, żeby stanął na straży przy barierce. Następnie podszedł do jednego z czarno-białych samochodów, wsiadł do środka i zaczął rozmawiać przez radio. Wrócił po kilku minutach, poprosił o dowód tożsamości, obejrzał dokładnie moje prawo jazdy, przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, aż w końcu powiedział:
– Proszę jechać.
Wsiadłem z powrotem do swojego cadillaca i ruszyłem. Dwóch policjantów rozsunęło barierki, tak że powstał otwór szerokości samochodu. Latynoskie kobiety natychmiast ruszyły w jego stronę, jak woda do odpływu, ale powstrzymał je kordon policji. Niektóre zaczęły płakać.
Szary Wąsik machnął dłonią, żebym przejeżdżał. Zatrzymałem się przy nim, otworzyłem okno i spytałem:
– Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogą pójść do swoich dzieci?
– Niech pan jedzie.
Pojechałem dalej, stawiając czoło wyzwaniu oskarżycielskiego wzroku.
Szkoła Podstawowa Nathana Hale’a znajdowała się przy Esperanza, jeszcze osiem przecznic dalej. Asfalt i cieliste tynki. Przypomnienie obrazów, które przed chwilą widziałem w telewizji. Przy krawężniku stały zaparkowane trzy autobusy szkolne oraz karetka pogotowia i kilka wozów reporterskich. Główny budynek był rozłożysty, z szarym dachem, otoczony sięgającym pasa żywopłotem. Drzwi frontowe pomalowano na pomarańczowo, w odcieniu dyni. Strzegło ich dwóch policjantów, za żółtą taśmą do odgradzania miejsca zbrodni. Znowu saluty z prezentacją linii papilarnych, niechętne spojrzenia i potwierdzanie przez radio, aż w końcu otwarto spiętą łańcuchem bramę prowadzącą na boisko szkolne i kazano mi pojechać za budynek.
Po drodze zauważyłem jeszcze jedną taśmę, otaczającą niewielki budynek, który wyglądał jak szopa, o oknach wypełnionych siatką, jakieś siedemdziesiąt stóp od głównego gmachu. Na drzwiach widniała tabliczka: SPRZĘT. Technicy kryminalni klęczeli i pochylali się, mierzyli, drapali, cykali zdjęcia, zupełnie przemoczeni. Za nimi rozpościerało się pociemniałe od deszczu boisko szkolne. Puste, jeśli nie liczyć odległych regularnych kształtów placu zabaw imitującego dżunglę. Samotna reporterka w czerwonym prochowcu kryła się pod swoim parasolem wraz z wysokim, młodym policjantem. To, co się między nimi działo, bardziej wyglądało na flirt niż przekazywanie informacji. Gdy ich mijałem przerwali na chwilę wystarczająco długą, żeby zdecydować, że nie jestem wart uwagi. Nie dostrzegli we mnie nic ciekawego ani niebezpiecznego.
Tylne drzwi były zrobione z przyciemnianego podwójnego szkła i prowadziły do nich trzy betonowe stopnie. Drzwi otworzyły się z impetem i wyszedł Milo w pikowanym, oliwkowobrązowym bezrękawniku zarzuconym na sportową kurtkę w kratę. Te wszystkie warstwy ubrania oraz nadwaga, która go prześladowała, odkąd zastąpił alkohol jedzeniem sprawiały, że wyglądał potężnie, niedźwiedziowato. Nie zauważył mnie, patrzył na boisko i szorował dłońmi po swojej guzkowatej twarzy, jakby ją mył bez użycia wody. Miał gołą głowę, czarne włosy mokre i przyklejone do czaszki. Wyglądał jak ranne dzikie zwierzę.
– Cześć – powiedziałem. Spojrzał ostro, jakby został gwałtownie wyrwany ze snu. Jego zielone oczy rozbłysły jak światła uliczne. Zszedł ze schodów. Bezrękawnik miał wielkie, drewniane, owalne guziki, które podskakiwały, gdy Milo się poruszał. Krawat z szarego, sztucznego jedwabiu, z czarnymi plamkami od wody, przekrzywił mu się na brzuchu.
Zaproponowałem, żeby skrył się pod moim parasolem. Niewiele go osłonił.
– Miałeś jakieś problemy z wjazdem?
– Nie – odparłem. – Ale ma takie problemy grupa matek. Przydałoby się wam trochę więcej ludzkich uczuć. Możesz przyjąć tę uwagę jako moją wstępną ocenę sytuacji.
Obydwu nas zdziwił gniew brzmiący w moim głosie. Milo zmarszczył brwi. Jego blada twarz wyglądała trupio w cieniu parasola, dzioby na policzkach wystawały jak obrzeża dziurek po przekłuciu kartki papieru.
Rozejrzał się, zauważył policjanta, który rozmawiał z reporterką i kiwnął na niego. Kiedy policjant nie odpowiedział, Milo zaklął i z przygarbionymi ramionami ruszył ciężko przed siebie, jak napastnik futbolowy, który atakuje.
Chwilę później policjant spiesznie opuszczał boisko.
Milo wrócił dysząc.
– Zrobione. Mamuśki już jadą i to pod eskortą policji.
– Uroki władzy.
– Tak. Możesz się do mnie zwracać per Generalissimo.
Ruszyliśmy z powrotem do budynku.
– O jaką liczbę dzieci chodzi? – spytałem.
– Kilkaset. Od przedszkola do szóstej klasy. Zebraliśmy je wszystkie w sali gimnastycznej, pielęgniarze sprawdzali, czy któreś nie doznało szoku – dzięki Bogu, nie. Nauczyciele odprowadzili je z powrotem do klas i próbują robić co w ich mocy, dopóki nie otrzymają od ciebie jakichś wskazówek.
– Myślałem, że kuratorium zatrudnia odpowiednie osoby, które wiedzą, jak sobie radzić w sytuacjach kryzysowych.
– Dyrektorka twierdzi, że akurat ta szkoła ma problemy z wyegzekwowaniem pomocy od kuratorium. Oczywiście od razu ty mi przyszedłeś na myśl.
Doszliśmy do zadaszonych schodów, Milo zatrzymał się i położył mi na ramieniu ciężką dłoń.
– Dzięki, że przyjechałeś, Alex. Zrobił się cholerny bałagan. Pomyślałem, że nikt nie poradzi sobie z tym lepiej od ciebie. Nie wiem, jakie masz plany, ani czy ci będą w stanie zapłacić, ale gdybyś chociaż mógł im powiedzieć od czego zacząć – odchrząknął i znowu potarł twarz.
– Powiedz mi, co się stało? – Zapytałem.
– Wygląda na to, że podejrzany dostał się na teren szkolny jeszcze przed otwarciem szkoły. Albo przeskoczył przez płot, albo po prostu wszedł – niektóre furtki nie były zamknięte na klucz. Schował się w szopie, w której mieści się magazyn, zabezpieczonej małą kłódeczką i tam pozostał.
– Nikt nie korzysta z tej szopy?
Potrząsnął głową.
– Jest pusta. Kiedyś trzymano w niej sprzęt sportowy. Teraz przechowują go w głównym budynku. Podejrzany siedział tam aż do wczesnego popołudnia, kiedy wszystkie dzieciaki zaczęły się rozchodzić do domów. O dwunastej trzydzieści pojawili się Latch i Massengil ze swoimi ludźmi i właśnie wtedy zaczęła się strzelanina. Nauczyciele usiłowali zagonić dzieci z powrotem do budynku, ale naprawdę wyglądało to jak zamieszki uliczne. Zbiorowa histeria. Wszyscy się na siebie przewracali.
Spojrzałem za siebie, na szopę.
– W telewizji podali, że nikt nie został ranny.
– Tylko podejrzany. Więcej niż ranny.
– Komandosi?
– Było po wszystkim, zanim komandosi tu dotarli. Sprawę załatwił jeden z ludzi Latcha. Facet o nazwisku Ahlward. Gdy wszyscy inni szukali jakiegoś schronienia, on rzucił się do szopy, kopniakiem rozwalił drzwi i zabawił się w Rambo.
– Ochroniarz?
– Jeszcze nie jestem pewien, jaką pełni funkcję.
– Ale był uzbrojony?
– Wielu ludzi ze świata polityki jest uzbrojonych.
Weszliśmy po schodach. Znowu obejrzałem się na szopę. Z jednego z przesłoniętych drucianą siatką okien roztaczał się niczym nie zakłócany widok na główny budynek.
– Nadaje się na strzelnicę – stwierdziłem. – Snajper był krótkowidzem?
Stęknął i otworzył drzwi szkoły. Wewnątrz było ciepło jak w piecu.
Powietrze ostre od zmieszanych zapachów kredy, kurzu i wilgotnej gumy.
– Tędy – powiedział skręcając w lewo i prowadząc mnie jasno oświetlonym korytarzem. Na ścianach wisiały prace dzieci wykonane plakatówkami i kredkami oraz plakaty na temat zdrowia i bezpieczeństwa. Wszystkie przedstawiały radosne, podobne do ludzi zwierzaki. Linoleum miało gliniasty kolor i widać było na nim błotniste ślady butów. Kilku policjantów stało na warcie. Skłonili się Milowi sztywnym skinięciem.
– W wiadomościach podali, że Latch i Massengil mieli prowadzić debatę przed kamerami – powiedziałem.
– Niezupełnie. Massengil miał na myśli swoją osobistą konferencję prasową. Chciał wygłosić mowę na temat rządu, który wtrąca się w życie rodzinne i wykorzystać szkołę jako tło. Chodziło o tę sprawę z dowożeniem autobusami.
– Szkoła wiedziała o jego planach?
– Nie. Nikt tutaj nie miał pojęcia, że ma przyjechać. Ale dowiedzieli się o tym ludzie Latcha i Latch sam zdecydował się przybyć i stawić mu czoło. Improwizowana debata.
– W rezultacie kamerzystom trafił się lepszy materiał – zauważyłem.
Drzwi wzdłuż korytarza były pomalowane na taki sam, pomarańczowy kolor o odcieniu dyni, wszystkie pozamykane. Gdy je mijaliśmy, przedzierały się przez nie różne stłumione głosy.
– Sądzisz, że prawdziwym celem miał być Latch albo Massengil? – spytałem.
– Jeszcze nie wiem. Domysły, że chodzi o zamach polityczny, ściągnęły tu natychmiast chłopaków z brygady antyterrorystycznej. W tej chwili przesłuchują obydwie ekipy. Dopóki nie zostanie wykluczony wątek polityczny, oni zajmują się sprawą – to znaczy, ja zbieram informacje i wszystko przekazuję im, a oni je segregują, po czym odmawiają mi dostępu do materiału twierdząc, że są to dane zastrzeżone. Uroki władzy, he, he. – Roześmiał się tubalnie. _ Na domiar złego przed chwilą dzwonili z FBI w Westwood. Chcą wiedzieć wszystko o wszystkim i straszą mnie, że przydzielą jednego ze swoich ludzi jako konsultanta.
Zanucił kilka taktów utworu _Wprowadźcie błaznów_ i wydłużył krok.
– Z drugiej strony, jeśli to zwyczajny południowokalifornijski morderca psychopata, który strzelał do niewinnych dzieci, tych partaczy będzie to gówno obchodzić, ponieważ psychol nie żyje – sprawa nie nadaje się do prasy – a ja będę miał masę papierkowej roboty. Uroki władzy.
Zatrzymał się przed drzwiami z napisem: DYREKTOR, przekręcił klamkę i popchnął drzwi. Weszliśmy do sekretariatu. Dwa proste, dębowe krzesła i biurko sekretarki, za którym nikt nie siedział. Na prawo od biurka znajdowały się drzwi z brązową, plastykową wizytówką i z białym napisem: LINDA OVERSTREET, DYR. DO SPRAW KSZTAŁC. Milo zapukał i otworzył drzwi nie czekając na odpowiedź.
Biurko w gabinecie było przesunięte pod ścianę, a powstałą w ten sposób, otwartą przestrzeń zajmowała kanapa w kształcie litery „L”, ława z kafelkowym blatem i dwa miękkie fotele. W narożnikach stały rośliny w ceramicznych doniczkach. Obok biurka znajdowała się etażerka, wypełniona szczelnie książkami, szmacianymi lalkami, układankami i grami planszowymi. Na ścianach wisiały oprawione w ramki akwarele przedstawiające irysy i lilie.
Z kanapy podniosła się jakaś kobieta i powiedziała:
– Detektywie Sturgis, witam ponownie.
Nie wiem dlaczego oczekiwałem, że będzie to ktoś w średnim wieku. Miała z górą trzydzieści lat. Wysoka – pięć stóp i osiem albo dziewięć cali – długie nogi, duży biust, szczupła, ale o silnych ramionach, szerokich biodrach i wąskiej talii. Twarz miała pociągłą, bardzo ładną, o czystej, jasnej cerze, zaróżowionych policzkach i delikatnych rysach. Gęsta czupryna blond włosów sięgała ramion. Szerokie usta i mocno zarysowany kwadratowy podbródek nadawały jej wyrazu zdecydowania. Ubrana w grafitowy sweter z luźnym golfem, wpuszczony w płócienną spódnicę sięgającą kolan, była prawie bez makijażu, pomalowała tylko delikatnym cieniem powieki. Jedyną biżuterię stanowiła para kwadratowych, czarnych kolczyków.
– Jak obiecałem – odezwał się do niej Milo. – Doktor Alex Delaware. Alex, doktor Overstreet, tutejsza szefowa.
Obdarzyła go krótkim uśmiechem i odwróciła się w moją stronę. Z racji jej wzrostu i obcasów, nasz wzrok znalazł się niemal na jednej linii. Jej oczy były wielkie i okrągłe, otoczone długimi, niemal białymi rzęsami. Tęczówki miały delikatny odcień brązu. Jej zdecydowane spojrzenie ściągnęło i przytrzymało moją uwagę.
– Miło mi pana poznać, doktorze Delaware – odezwała się miłym głosem z południowym, nosowym akcentem. Podała mi miękko, bez uścisku, szczupłą rękę o długich palcach. Zastanowiłem się, jak ktoś o tak uległych dłoniach i głosie zawodniczki z konkursu piękności, może pełnić kierownicze stanowisko.
– Dziękuję, że pan przyjechał tak szybko – powiedziała. – Ależ koszmar.
– Doktorowie wybaczą – przerwał Milo i ruszył do drzwi.
– Do zobaczenia – rzuciłem w jego stronę.
Zasalutował.
Gdy już wyszedł, odezwała się:
– Miły i uprzejmy człowiek – jakby szykowała się do obrony tej tezy. Przytaknąłem.
– Z początku dzieci się go bały – powiedziała. – Przerażała je tusza Mila. Ale naprawdę miał do nich świetne podejście. Jak dobry ojciec.
Uśmiechnąłem się, słysząc to.
Jej rumieńce stały się bardziej intensywne.
– No to zabierzmy się do pracy. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby pomóc tym dzieciom.
Wzięła z biurka notes i ołówek. Usiadłem na krótszej części kanapy w kształcie „L”, ona usadowiła się prostopadle do mnie i skrzyżowała nogi.
– Czy u któregoś z nich wystąpiła histeria, kłopoty z oddychaniem, nadmierne reakcje lękowe, nie kontrolowany płacz?
– Nie. Z początku były łzy, ale teraz dzieci się uspokoiły. Przynajmniej, gdy sprawdzałam ostatnio, wydawały mi się spokojne – aż dziwne. Wprowadziliśmy je z powrotem do klas i nauczyciele mają mnie powiadomić, gdyby coś się działo. Przez ostatnią godzinę nie było żadnych wezwań, więc chyba brak wiadomości jest dobrą wiadomością.
– A co z symptomami fizycznymi – wymioty, utrata kontroli nad zwieraczami?
– W niższych klasach kilkoro dzieci posikało się w majtki. Nauczyciele zajęli się tym dyskretnie.
– A jakieś oznaki szoku?
– Nie. Pielęgniarze już to sprawdzali. Stwierdzili, że wszystko jest w porządku. „Zadziwiająco w porządku” – cytat i koniec cytatu. Czy to normalne? Że wyglądają tak dobrze?
– Ile rozumieją z tego, co tu zaszło? – spytałem.
– Co ma pan na myśli? – zapytała zdziwiona.
– Czy ktoś usiadł z nimi i wyjaśnił im, że strzelał snajper?
– Robią to w tej chwili nauczyciele. Ale dzieci chyba wiedzą, co się stało. Słyszały strzelaninę, widziały, jak policja zapełnia boisko. – Jej twarz stężała ze złości.
– O co chodzi – spytałem?
– Jak ktoś mógł im to zrobić? – odparła. Po tym wszystkim, co przeszły. Może właśnie dlatego tak dobrze dają sobie z tym radę. Są przyzwyczajone, że się je nienawidzi.
– Chodzi o to dowożenie autobusami?
– Właśnie o to dowożenie autobusami. Całe zamieszanie wynikło właśnie stąd. To było diabelskie rozwiązanie.
– Przez Massengila?
– Wcale nie pomógł. Ale oczywiście reprezentuje swoich wyborców. Ocean Heights uważa się za ostatni bastion powszechnego, anglosaskiego ładu. Jeszcze do niedawna lokalne problemy w szkolnictwie sprowadzały się do kontrowersji, czy na połączonym ze sprzedażą wypieków balu szkolnym powinny znaleźć się ciasteczka czekoladowe czy owsiane. I dobrze, ale czasami głos zabiera bezlitosne życie.
Zabębniła palcami i powiedziała:
– Gdy pan przybył, zauważył pan jak duże jest boisko?
Nie zauważyłem, ale skinąłem głową.
– Jak na takie małe osiedle, to ogromny teren, ponieważ trzydzieści pięć lat temu, gdy budowano szkołę, ziemia była tania, Ocean Heights miało przeżyć hossę i ktoś pewnie otrzymał intratny kontrakt budowlany. Ale hossa nigdy nie nadeszła i szkoła nigdy nie wykorzystała w pełni swojego potencjału. Do momentu cięć budżetowych w latach siedemdziesiątych, nikt nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Któż by się skarżył na niewielkie klasy? Ale kurczyły się finanse i kuratorium zaczęło robić wyliczenia, zastanawiać się nad wydajnym rozplanowaniem budżetu i tym podobnymi dobrodziejstwami. W większości białych szkół było coraz mniej dzieci, ale szkoła Hale’a stała się prawdziwą szkołą-widmem. Dorosły dzieci pierwszych mieszkańców. Domy stały się tak drogie, że sprowadzało się tu niewiele rodzin z małymi dziećmi. Ci, którzy mogli sobie pozwolić, żeby tu mieszkać, posyłali dzieci do szkół prywatnych. Skutek był taki, że mieliśmy miejsce dla dziewięciuset dzieci, a uczęszczało zaledwie osiemdziesiąt sześć osób. Jednocześnie, po wschodniej stronie miasta zapanowało szaleństwo – pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób w klasie. Dzieci siedziały na podłodze. Wydawało się logiczne działanie, jakie kuratorium określa mianem „modulowanej redystrybucji”. Magiczne słowo. Ale zupełnie dobrowolna i jednokierunkowa. Dzieciaki ze śródmieścia będą dowożone, ale tutejsze zostaną na miejscu.
– Od jak dawna się to dzieje?
– Drugi rok. Setka dzieci w pierwszym semestrze. Jeszcze jedna setka w drugim. Nawet mimo tego, szkoła nadal wyglądała jak widmo. Ale miejscowym zrobiło się ciasno. Sześćdziesiąt osób z osiemdziesięciu sześciu miejscowych uczniów natychmiast przeniesiono do szkół prywatnych. Pozostali odeszli w połowie semestru. Jakbyśmy sprowadzili zarazę. – Pokręciła głową. – Rozumiem, że ludzie chcą się odizolować, na tym opiera się idea szkoły osiedlowej. Wiem, że musieli poczuć, że ich status został zagrożony. Ale to nie tłumaczy okropnej atmosfery, jaka wokół tego powstała. Ci rzekomo dorośli stali za bramą, wymachiwali plakietkami i ubliżali dzieciakom. Wołali do nich brudasy, asfalty. Plugastwo.
– Widziałem w telewizji. To było przykre.
– W czasie wakacji letnich miały miejsce akty wandalizmu – rasistowskie napisy na murach, potłuczone okna. Chciałam sprowadzić z kuratorium psychologów, kogoś, kto by porozmawiał z mieszkańcami osiedla, zanim zacznie się nowy rok szkolny, ale przysyłali mi tylko pisma i wytyczne. Traktują szkołę Hale’a jak pasierba, którego muszą karmić, ale nie chcą uznać.
– Jak dzieci zareagowały na tę wrogość?
– Właściwie bardzo dobrze. Dzięki Bogu są bardzo odporne. Spotykałam się regularnie z każdą klasą i mówiłam im o tolerancji, o szacunku dla różnic pomiędzy ludźmi, o prawie do wolności słowa, nawet jeśli to słowo jest nieprzyjemne. Kazałam nauczycielom przeprowadzać zabawy i inne działania edukacyjne, mające na celu przekonanie dzieci o własnej wartości. Wpajaliśmy im, jakie są dobre. Jakie odważne. Nie jestem psychologiem, ale miałam psychologię na studiach i sądzę, że wykonałam nie najgorszą robotę.
– Sądzę, że w odpowiedni sposób podeszła pani do sprawy. Może właśnie dlatego teraz dobrze sobie radzą z tym, co zaszło.
Machnęła dłonią słysząc komplement i oczy jej zwilgotniały.
– To nie znaczy, że wszystko było idealnie. Czuły ją – tę nienawiść. Z pewnością. Kilka rodzin natychmiast zabrało stąd swoje dzieci z powrotem do śródmieścia, ale większość nie ustąpiła i po jakimś czasie wydawało się, że sprawa trochę przycichła. Uważałam ten semestr za naprawdę udany. Miałam nadzieję, że mieszkańców Ocean Heights w końcu oświeciło, że te małe dzieci nie zgwałcą ich córek i nie skradną bydła. A może im się znudziło – to miejsce jest stolicą nudy. Głowę zaprzątają im jedynie przybrzeżne odwierty naftowe w promieniu pięćdziesięciu mil i wszystko, co ma związek z planowaniem krajobrazowym. Więc pilnowałam, żeby nasz żywopłot był równo przystrzyżony – uśmiechnęła się gorzko. – Zaczynałam sądzić, że w końcu będziemy się mogli skupić na kształceniu. No i pojawia się Massengil i wszystko przewraca do góry nogami – zawsze coś do nas miał. Może dlatego, że jest miejscowy. Mieszka w Sacramento, ale ma tutaj dom z powodów prawnych. Najwyraźniej traktuje nas jak osobistą zniewagę.
Uderzyła pięścią w dłoń. Oczy jej błyszczały. Zmieniłem zdanie co do jej możliwości radzenia sobie na kierowniczym stanowisku.
– Palant – powiedziała. – Gdybym wiedziała, że sobie na dzisiaj zaplanował cyrkowe przedstawienie, tobym...
Zmarszczyła brwi i postukała ołówkiem w swój nadgarstek.
– To co? – spytałem.
Zawahała się i znów uśmiechnęła smutno.
– Miałam zamiar powiedzieć, że bym go przywitała przy bramie z załadowaną bronią.ROZDZIAŁ CZWARTY
Restauracja była ponura i wbrew zamierzeniom właścicieli parodiowała jedynie angielski styl. Zbiór cynowych kufli i herbów szlacheckich na chropowatych, ciemnobrunatnych ścianach, tarcze do rzucania strzałkami w sali o nazwie „Ye Olde Pub Room”, masa starych belek na suficie, łojowaty, słodki zapach suszonego mięsa. Przypominająca katakumby gmatwanina małych sal jadalnych. Pełen szacunku kelner dopilnował, żeby w naszej nie było poza nami nikogo.
Milo spojrzał sponad swojego steku, odłożył nóż, wyjął coś z kieszeni kurtki i przesunął po stole.
Kawałek białego papieru, podwójnie złożony. Na środku widniała fotokopia prawa jazdy.
Zdjęcie było ciemne i zamazane. Młoda twarz kobieca, owalna, bez uśmiechu. Słabo zarysowany podbródek. Chuda szyja. Biała bluzka. Ciemne, proste włosy, krótko przystrzyżone. Równo przycięta grzywka ponad łukami brwiowymi.
Szukałem czegoś w tych rysach – jakiegoś zwiastuna przemocy. Oczy posępne. O ciężkich powiekach. Płytkie, jak kałuże po deszczu. Lekko przytępiony wzrok. Ale to mogło być skutkiem kiepskiej jakości odbitki albo zmęczenia wywołanego czekaniem w kolejce w wydziale komunikacji. Poza tym nic. Przeciętność. Twarz, na którą nie zwraca się uwagi.
Przeczytałem dane na prawie jazdy:
HOLLY LYNN BURDEN
1723 JUBILO DR
OCEAN HEIGHTS CA 90070
PŁEĆ: K. WŁOSY: BRĄZ. OCZY: NIEB.
WZROST: 5 ST. 05 CALI. WAGA: 115 FUNTÓW
DATA UR: 12.12.1968
ZNAKI SZCZ: OKULARY KOREKC.
– Miejscowa dziewczyna – powiedziałem.
– Tak. Mieszkała zaledwie pięć przecznic od szkoły.
– Jubilo Drive. To po hiszpańsku „radosny”. A jeśli się nie mylę Esperanza oznacza „nadzieję”.
– Szóstka z plusem, Sherlocku. Zauważyłeś wzorzec. Ulica tuż obok Jubilo nazywa się Belleza Court. „Piękno”. Jakiś optymistyczny urbanista.
– Do tego miłośnik hiszpańskiego – powiedziałem. – Pewnie mieszkańcy nie podzielają tego ducha w nazewnictwie.
– Niekoniecznie – zaprotestował. – Nazwy ulic to jedna sprawa. A to, że Latynos chce poślubić kogoś z ich rodziny, to inna.
Przyjrzałem się jeszcze raz fotografii, ponownie przeczytałem dane.
– Co o niej wiesz?
– To, co widzisz. Frisk powiedział, że WAT sprawdzi notowanych – przejrzy ich kartoteki, może będzie tam jej nazwisko. Gdy nas zostawił, właśnie jechał do jej domu.
– Dziewiętnaście lat – powiedziałem i oddałem mu kartkę. Złożył ją z powrotem i schował.
– Zapomnij, że to widziałeś, Alex. Nawet ja nie powinienem mieć tej fotokopii.
– Dlaczego?
– To oficjalny dokument WAT-u.
– Jak go zdobyłeś?
Wzruszył ramionami i zaczął kroić swój stek.
– Kiedy chłopak od odcisków palców skończył już swoją pracę, Frisk przeznaczył jedno z pomieszczeń na „centrum zbierania danych”. Tam zgromadził wszystkie materiały dowodowe. Akurat tam wpadłem, gdy Frisk poszedł się wysiusiać. I akurat stała tam kserokopiarka, która szeptała: „Włącz mnie, człowieku”. Wiesz, że nigdy nie potrafiłem postępować delikatnie.
– A skąd takie obsesyjne trzymanie wszystkiego w sekrecie, Milo? Skoro Frisk podał ci jej nazwisko, sam mógłbyś zdobyć jej prawo jazdy. Nawet ja mógłbym je zdobyć.
– Tak właśnie pracuje WAT. To dlatego, że zbyt wiele czasu spędzają plącząc się po Waszyngtonie. Wydział ich tam wysyła. I wysyła ich też do siedziby FBI w Quantico. Na seminaria. Tam się bratają z tymi pomyleńcami. Przez to nic im nie można zrobić. Ale zasady są zasadami – nie ma sensu się wyrywać, jak nic się z tego nie ma. Poza tym wkrótce to się zmieni. Jest tylko kwestią czasu, kiedy cała sprawa zostanie podana do wiadomości publicznej.
– Ile czasu?
– Jeśli w jakiejś kartotece nie pojawi się coś ciekawego o nieżyjącej pannie Burden, Frisk planuje podanie jej nazwiska mediom jutro, około południa. Kiedy tylko to zrobi, możesz powiedzieć twoim dzieciom, że ta straszna osoba wygląda jak ich dobroduszna niania z sąsiedztwa.
– Jak ma zamiar przez ten czas zwodzić media?
– Jak zawsze w takich wypadkach – będzie kłamał. „Przykro mi, drogie panie i panowie, ale autopsja nie daje jeszcze podstaw do pełnej identyfikacji”. Co niewiele mija się z prawdą – dostała kilka kulek w twarz. Choć i tak nie ma wątpliwości, że to ta sama twarz, co na prawie jazdy.
Wyobraziłem sobie to młode, dobrotliwe lico, opuchnięte, podziurawione, krwawiące. Odepchnąłem natychmiast ten obraz z myśli i powiedziałem:
– W każdym razie południe mi pasuje. O pierwszej mam się spotkać z dziećmi.
– Świetnie. Ale jeśli z jakiś powodów Frisk nie poda tej informacji do publicznej wiadomości, ty też nic nie mów, dobrze? To dopiero sam początek, a już mam dosyć kłopotów bez przecieków i to pochodzących ode mnie.
– Jakich kłopotów?
– Takich jak zwykle. – Jego mina mówiła: Zmień temat.
Przez chwilę zajęliśmy się jedzeniem. Moje myśli wciąż wracały do zdjęcia w prawie jazdy.
– Dziewczyna-snajper – powiedziałem. – Trudno w to uwierzyć.
– Emancypacja, Alex – odparł z pełnymi ustami. – Próbują nam dorównać, nawet w draństwie.
– To mają przed sobą jeszcze długą drogę – stwierdziłem. – Przypomniałem sobie więzienie okręgowe – kiedy odwiedziłem w nim Jameya Cadmusa na oddziale dla agresywnych psycholi. Zrobił na mnie wrażenie fakt, że mieli dwadzieścia sal dla mężczyzn i tylko dwie wyodrębnione dla kobiet, przy czym te dwie rzadko były wykorzystywane przez kobiety. Jaki odsetek przestępstw kryminalnych popełniają kobiety?
– Poniżej dziesięciu procent – odparł. – Ale statystyki robią się ciekawe, jeśli przeanalizujesz wiek tych kobiet. Czyny kryminalne popełnione w wieku poniżej osiemnastu lat. Wskaźnik dla mężczyzn jest wciąż znacznie wyższy niż dla kobiet, ale generalnie w przypadku mężczyzn jest tendencja spadkowa, a w przypadku kobiet wzrasta. Ta różnica się zaciera. Nawet pomijając cyfry, widać, że coś się zmienia, Alex. Na ulicach. To się czuje – zmieniają się wzorce zachowań. Może dziewczyny z bandy Mansona przełamały pierwsze lody – nie wiem... Squeaky i ta druga strzelały do Forda, te łajdaczki w południowym Los Angeles. Teraz gangi zaczęły wykorzystywać dziewczyny jako strzelców... Uważają, że sądy będą łagodniejsze dla psychopatów w spódnicach i mają rację. Jak na razie. Coraz częściej Bonnie chce stać się Clydem.
Odkroił wielki kawał steku i wsadził go sobie do ust.
– Do diabła – zaklął przeżuwając. – Najokropniejszą rzecz widziałem w tym roku w Mar Vista. Jakaś stenotypistka załatwiła swojego chłopaka chińskim toporkiem kuchennym. Zdradliwy kochanek gotów do smażenia. Dla wybrednego smakosza.
Spojrzałem na stek na moim widelcu i odłożyłem go.
– _Bon appetit_ – powiedział.
– Dzięki.
– Oczywiście jeszcze trochę potrwa, zanim nadgonią zaległości – przyznał. – My mamy za sobą tysiące lat doświadczenia. Dzięki testosteronowi. Ale one się nie poddają – cała ta cholerna kultura ulega zmianie. Damskie zapasy, dziewczyny, które podnoszą ciężary, szpikują się sterydami, mówią wulgarnie. Słyszałeś wcześniej, żeby dziewczyny napadały na kierowców ciężarówek na autostradach? Mają ochotę sobie pobrykać, chłopie.
Zrobiłem następne podejście do swojego steku.
– Świetny, co? – spytał, wkładając do ust następny kęs.
– Świetny.
– Z prywatnego uboju. Szefostwo mnie zna. – Poklepał się po brzuchu. – I mnie uwielbia. Wysokie napiwki, a za to ten niebiański cholesterol.
Zanurzył kawałek mięsa w sosie.
– Nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko płci pięknej. Po prostu dzielę się z tobą swoimi spostrzeżeniami.
– Wiem.
– Tak, ale rozumiesz, czasami ludzie wyciągają różne wnioski.
– Na razie wyciągnąłem wniosek, że nie warto przestrzegać postu.
Połknął następny, gigantyczny kawał steku. Mięso było nie dopieczone i krwawy sok pociekł mu po brodzie. Otarł go.
– Mówiłem ci, że miałem kiedyś dziewczynę?
– Nie.
– Poważnie. W liceum.
– Nie dziwię się.
– Nie? A czy ciebie w ogóle cokolwiek może zdziwić?
– Może uczciwy polityk.
Zaśmiał się gardłowym śmiechem.
– Racja. Jeśli jakiś się trafi, to należałoby go umieścić w klatce obok kondora.
– Na co tyle zachodu?
Roześmiał się znowu.
– Czy są jakieś poszlaki, że ta dziewczyna, Holly Burden, celowała do Latcha albo do Massengila?
– Taki rodzaj demokracji uczestniczącej?
– Pytam poważnie, Milo. Gdybym mógł powiedzieć dzieciom, że to nie one były celem, to ułatwiłoby mi zadanie.
– A więc, na Boga, powiedz im tak.
– Nie – odparłem. – Mogę im coś podobnego powiedzieć, pod warunkiem, że to będzie prawda.
– No więc, przykro mi – powiedział. – Nie mogę cię o niczym zapewnić. Nie pozostawiła żadnego przesłania politycznego. Jak na razie nie dzwonili żadni jej poplecznicy z wyrazami poparcia, a Frisk stwierdził, że jej nazwiska nie było na jego liście ewentualnych podejrzanych, chociaż, jak powiedziałem, sprawdzą to dokładnie w komputerze. Może znajdzie coś u niej w domu – jakiś pamiętnik czy manifest świra. Na razie mamy martwą dziewczynę i masę znaków zapytania.
Zastanowił się chwilę.
– Jeśli mierzyła do któregoś z nich, to moim zdaniem do Massengila. Zdaje się, że nikt oprócz ludzi z bezpośredniego otoczenia Latcha nie wiedział, że ich lider tam będzie.
– Prasa wiedziała.
– Nie. Tylko o Massengilu. Tyle się dowiedziałem z rozmów z dziennikarzami. Zostali zaproszeni dziś rano przez ekipę Massengila. To miało być tylko jego wystąpienie. Latch nie podał do wiadomości, że ma zamiar przyjechać. Chciał zaskoczyć przeciwnika.
– Skąd Latch się dowiedział, że Massengil tam będzie?
– Skoro już prasa o tym wiedziała, to każdy łatwo mógł się dowiedzieć, prawda?
– Każdy? – spytałem.
– Każdy z branży. Frisk dokładnie wykonuje swoją robotę, na pewno sprawdzi, czy było to możliwe w jej przypadku. Może kiedyś pracowała dla Massengila... albo dla Latcha. Albo znała kogoś, kto dla nich pracował. Nikomu z obydwu ekip nie było znane jej nazwisko, ale mogła działać na niższym szczeblu – adresować koperty albo coś w tym rodzaju. Jakaś cicha, szara myszka, na którą nikt nie zwraca uwagi i którą wszyscy traktują jak gówno. Jakiś czas to toleruje, potem odchodzi. Nikt nie zauważa, że już nie pracuje. A w niej zaczyna się tlić myśl o zemście. To pasuje do portretu masowego mordercy. Z drugiej jednak strony wątek polityczny może być przypadkowy – może Latch i Massengil nie mieli z tym nic wspólnego. Może chciała jedynie zabić parę dzieciaków i napatoczył jej się grubszy łup.
– Miejscowa, niegrzeczna dziewczyna – powiedziałem. – Ciekaw jestem, czy też chodziła do szkoły Hale’a.
– Zemsta za złe świadectwo?
– A przychodzi ci do głowy coś sensowniejszego?
– W gruncie rzeczy nie – odparł. – Jak na razie jest to przestępstwo w zasadzie bezsensowne – jakby inne miały jakiś sens.
– Czy dziennikarze byli tam, gdy zaczęła się strzelanina?
– Nie. Konferencję prasową zwołano dopiero na pierwszą. Massengil pojawił się pół godziny wcześniej, chodził po podwórku i „czynił obserwacje”. Latch dołączył do niego kilka minut później.
– Jeśli Latch chciał utrzeć nosa Massengilowi, dlaczego nie pojawił się, kiedy już przybyły media? – spytałem. – Żeby zapewnić sobie dramatyczne wejście.
– Też się nad tym zastanawialiśmy. Według. Friska, wyjaśnienie Latcha było takie, że miał na celu nie konfrontację z Massengilem, ale ostrzeżenie go. Dawał Massengilowi szansę odwołania całej sprawy, przed przybyciem kamer.
– Święty Gordon.
– Właśnie, a ja jestem Matka Teresa. Mnie się zdaje, że naprawdę chciał sprowokować Massengila, zdenerwować go. O Massengilu panuje opinia, że łatwo daje się wyprowadzić z równowagi. Kilka lat temu wdał się w bójkę z innym politykiem, lubi pyskować dziennikarzom, którzy zadają kłopotliwe pytania, brać się za łby. Latch pewnie doszedł do wniosku, że przez pół godziny, zanim pojawią się media, doprowadzi tego faceta do apopleksji. I Massengil wyjdzie na strasznego drania. Wtedy zaczęła się strzelanina i odwróciła uwagę od toczących się między nimi rozgrywek.
– Jedno z dzieci powiedziało mi, że to brzmiało jak wojna – powiedziałem.
– A co on może o tym wiedzieć?
– Ona. Jest z Kambodży.
– Aha. Coś ci powiem, nasza Holly nie była wzorem wojownika. Ten karabin to był remington siedemset classic. Samopowtarzalny, z celownikiem. Dziewięć funtów – jeden z najcięższych produkowanych. Bardzo silny. To nie jest broń dla dziewcząt. To nie jest tak, że podnosisz takie coś, bum i już ci się wydaje, że trafiłeś w cel.
– Nawet z celownikiem?
– Problem nie polega na celowaniu i mierzeniu. Problemem jest utrzymanie tej cholernej zabawki. Według prawa jazdy ważyła poniżej stu dwudziestu funtów. I nie przybyła na wadze od czasu, gdy wydawano jej prawo jazdy. Widziałem ciało – chudzinka, żadnych mięśni. Jeśli nie miała ogromnego doświadczenia, podobny skutek mogła osiągnąć przywlekając armatę i próbując strzelać do myszy. Kobiety nieźle strzelają, ale podchodzą na niewielką odległość i używają wygodnego, niewielkiego pistoletu. Oczywiście pistolet nie na wiele by się zdał w sytuacji, gdy trzeba strzelać z dużej odległości.
– W prawie jazdy była też wzmianka o okularach korekcyjnych. Miała je na sobie?
– Tak. Pocisk przeleciał przez jedną z soczewek, szkło wbiło się prosto w oko. Jak szrapnel.
– Ile razy zdążyła strzelić, zanim Ahlward wpadł do szopy?
– Zużyła trzy z sześciu naboi. Chociaż jak się posłucha nauczycieli i dzieci, to się odnosi wrażenie, że miała karabin maszynowy; że to było prawdziwe bombardowanie. Ale takie są właśnie efekty paniki; wyolbrzymianie spraw. Poza tym część strzałów, które słyszeli, to te, które Ahlward oddał do niej – wsadził jej osiem kulek.
– Profesjonalista pełną gębą – powiedziałem, przypominając sobie spokój rudzielca. – Były gliniarz?
– Nie. Frisk mówił, że to jakiś były komandos.
– Twardy gość, wyjątkowy wśród ludzi zatrudnianych przez Latcha.
– Nie, jeśli przyjąć, że Latch jest pragmatykiem. Jak to stare hasło z nalepek na zderzaki, które kiedyś wisiały na co drugiej szafce na uniwersytecie? „Okradziono cię? Zwróć się do hipisa”. Latch afiszuje się swoją postawą pełną miłości i zrozumienia, ale jeśli chodzi o ochronę własnego tyłka, zatrudnia odpowiednich ludzi.
– W jaki sposób Ahlward dostał się do szopy?
– Przez tylne drzwi, tak samo jak HollyBurden. Nie zamknęła ich. Mówiłem ci, że nie była profesjonalistką. Pobiegł na tył, wpadł do środka i bum.
Znowu przyszło mi na myśl zdjęcie z prawa jazdy. Miazga krwi i szkła na otępiałej twarzy.
– Co jest? – spytał Milo.
– Nic.
– Proszę, proszę. Żal ci jej, co?
– Niezupełnie.
– Niezupełnie? – Mlasnął językiem. – Chryste, Alex, uważasz, że nie mam serca? Myślałem, że przemówiłem ci do rozumu.
– To wszystko przedstawia się żałośnie, Milo. Dziewczyna, zaczajona z karabinem, którego nie jest w stanie utrzymać. Bóg wie, jakie myśli kotłowały jej się w głowie.
– Więc?
– Więc po prostu wydaje mi się, że lepiej by się stało, gdyby nasza groźna przestępczyni okazała się nieco groźniejsza.
Odłożył widelec i spojrzał na mnie.
– Jasne, mogła być strasznie groźna. Bardzo żałujemy, że nie była potwornie groźna. Wyobraź sobie kilka celnych strzałów... kilkoro tych maluchów podziurawionych kulami z karabinu...
– W porządku – powiedziałem. – Rozumiem, o co ci chodzi.
To dobrze – powiedział mnąc serwetkę. – I zapamiętaj sobie. W takich sytuacjach trzeba odpowiednio wartościować sprawy. A teraz, co byś powiedział na jakiś deser?