Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bonsai z Toskanii - ebook

Data wydania:
31 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bonsai z Toskanii - ebook

Są niczym dwa przeciwległe bieguny, Wschód i Zachód, spokój i wściekłość, duchowość i pragmatyzm, ale czar Toskanii połączy ich na zawsze.

 

Naukowiec Robert Gaddi lada dzień ukończy prace badawcze nad odkryciem, który będzie stanowić wielki przełom w medycynie, jednak niektórzy nie chcą, aby wyniki badań ujrzały światło dzienne. Po tym, jak ktoś włamuje się do pracowni naukowca, jego przyjaciel, a zarazem szef FBI, wynajmuje dla niego osobistą ochronę w osobie filigranowej Lian Zhao, specjalizującej się w sztukach walki.

Robertowi nie podoba się, że musi wszędzie chodzić z niańką o wyglądzie nastolatki, i uprzykrza dziewczynie życie, jak tylko się da. Mimo wszystko ta dziwna młoda osóbka o tajemniczym pochodzeniu rozbudza w nim ciekawość.

Lian nie przejmuje się, że jej klient to zgorzkniały zrzęda, komentującym wszystko z sarkazmem. Dziewczyna jest gotowa z narażeniem własnego życia bronić go przed wszelkim niebezpieczeństwem.

Wszystko wskazuje na to, że nie może być dwóch bardziej różniących się osób we wszechświecie, ale kiedy po kolejnym zamachu są zmuszeni schronić się w starej ufortyfikowanej siedzibie rodu Gaddich, w Toskanii, przymusowe mieszkanie pod jednym dachem w tak urokliwym miejscu rzuca czar na nich oboje.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-293-3
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Pa­ryż, dwa­dzie­ścia dwa lata wcze­śniej

Ka­ru­zela ob­ra­cała się nie­prze­rwa­nie przy we­so­łej ha­ła­śli­wej me­lo­dii. Mała Léa, z oczami błysz­czą­cymi od emo­cji, mocno trzy­ma­jąc się gru­bego drążka z la­kie­ro­wa­nego drewna, sie­działa wy­pro­sto­wana jak struna na żwa­wym żół­tym ru­maku, któ­rego so­bie wy­brała, i wraz z nim raz za ra­zem uno­siła się i opa­dała.

Kiedy mu­zyka uci­chła i ka­ru­zela prze­stała się krę­cić, Léa nie cze­kała, aż nia­nia po­dej­dzie, żeby ją zdjąć z sio­dła. Dziew­czynka nie­dawno skoń­czyła cztery lata i była bar­dzo dumna z tego, że nie jest już ma­lutka i nie po­trze­buje do wszyst­kiego po­mocy zrzę­dli­wej Ma­rie. Go­rzej, że z po­ziomu ziemi nie miała ta­kiego wi­doku jak z grzbietu ko­nika. Choć dzień był zimny, słońce świe­ciło ja­sno na bla­dym li­sto­pa­do­wym nie­bie i w parku ro­iło się od lu­dzi. Do­koła bie­gały roz­krzy­czane dzieci z są­siedz­twa, tak samo do­brze ubrane jak ona, a miała na so­bie ele­gancki an­giel­ski płasz­czyk z koł­nie­rzem i man­kie­tami z wel­wetu, który tak lu­biła.

Léa wspięła się na palce i pró­bo­wała wy­pa­trzyć opie­kunkę w tłu­mie, lecz na próżno – ja­sną główką nie się­gała ota­cza­ją­cym ją do­ro­słym na­wet do pasa. Po­my­ślała, że je­śli tro­chę się od­dali od ciżby kłę­bią­cej się przy ka­ru­zeli, to ła­twiej do­strzeże Ma­rie, dla­tego zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szyła w stronę ławki, na któ­rej jej star­sza opie­kunka sia­dy­wała z in­nymi nia­niami, żeby wspól­nie ob­ma­wiać chle­bo­daw­ców i prze­chwa­lać się do­brym wy­cho­wa­niem po­wie­rzo­nych so­bie dzieci. Gdy jed­nak Léa po­de­szła do ławki, nie było tam ani śladu Ma­rie. „Pew­nie po­szła już po mnie do ka­ru­zeli”, przy­szło jej do głowy. Le­piej by­łoby tam zo­stać i po­cze­kać. W tym mo­men­cie obok dziew­czynki usia­dła ko­bieta w ele­ganc­kim be­żo­wym płasz­czu i apaszce na szyi, bar­dzo po­dob­nej do tych, które no­siła jej cio­cia.

– Wi­taj, ma­leńka, je­steś sama? – za­gad­nęła z przy­ja­znym uśmie­chem.

Stara Ma­rie do znu­dze­nia po­wta­rzała Léi, że nie po­winna roz­ma­wiać z ob­cymi, ale ta miła ciem­no­włosa ko­bieta wy­dała się dziew­czynce jakby zna­joma. Czę­sto wi­dy­wała ją w parku. Uprzejma pani w ni­czym nie przy­po­mi­nała męż­czyzn z opo­wie­ści, któ­rymi lu­biła ją stra­szyć stara Ma­rie – ubra­nych w łach­many po­two­rów z wiel­kim wor­kiem na ple­cach, do któ­rego pa­ko­wali po­rwane dzieci.

– Za­raz przyj­dzie Ma­rie. – Léa od­wza­jem­niła uśmiech.

– Ma­rie… Ach, przy­po­mi­nam so­bie! Mó­wisz o tej star­szej pani z ko­szem peł­nym wa­rzyw?

Dziew­czynka kiw­nęła głową. W dro­dze do parku mi­jały mały wa­rzyw­niak z owo­cami, który za­wsze cu­dow­nie pach­niał, i nia­nia ku­po­wała tam mnó­stwo rze­czy.

– Ja­sne, w ta­kim ra­zie ty mu­sisz być Léa. Ma­rie po­wie­działa mi, że jej tro­chę zimno i że pój­dzie na go­rącą kawę do baru na­prze­ciwko. Pro­siła, że­bym cię przy­pro­wa­dziła, gdy zej­dziesz z ka­ru­zeli. Zdaje się, że dziś mocno do­ku­czały jej stawy. Chodź ze mną. Ma­rie po­wie­działa, że za­mówi dla cie­bie lody. Le­piej się po­śpieszmy, żeby się nie roz­to­piły.

Léi to nie zdzi­wiło. Ma­rie nie­raz uskar­żała się na pa­ry­ski ziąb. Nia­nia oba małe palce u rąk miała po­wy­krę­cane ni­czym la­to­ro­śle, które dziew­czynka setki razy wi­działa w win­ni­cach wo­kół za­meczku swego ojca. Sta­ruszka czę­sto je so­bie ma­so­wała, bar­dzo po­woli – naj­wy­raź­niej przy­no­siło jej to ulgę. Ko­bieta w be­żo­wym płasz­czu wstała z ławki i Léa zro­biła to samo. Kilka se­kund póź­niej szły, trzy­ma­jąc się za ręce i we­soło pa­pla­jąc, w stronę oka­za­łego, po­ma­lo­wa­nego na czarno że­la­znego ogro­dze­nia, któ­rym był oto­czony park.

Wa­szyng­ton, 2013

Drzwi ga­bi­netu otwo­rzyły się gwał­tow­nie i Ro­bert Gaddi, nie ra­cząc pro­sić o po­zwo­le­nie, wpa­ro­wał do środka. Wsparty na swej nie­od­łącz­nej drew­nia­nej la­sce, po­kuś­ty­kał do stołu i opadł ciężko na jedno z krze­seł, wy­cią­ga­jąc przed sobą chorą nogę.

– Już wiesz?

Nie przy­wi­tał się ani sło­wem, jak to miał w zwy­czaju. Dok­to­rowi Gad­diemu to­wa­rzy­skie kon­we­nanse i do­bre ma­niery wy­da­wały się stratą czasu i na­wet nie pró­bo­wał tego ukry­wać.

Ian Do­olan, kie­row­nik pro­jek­tów, po­że­gnał się ze swoim roz­mówcą i odło­żył te­le­fon.

– Dzień do­bry, Ro­ber­cie. Nie, wcale mi nie prze­szka­dzasz, i tak, sam mia­łem do cie­bie za­dzwo­nić – od­rzekł sar­ka­stycz­nie. – A na­wia­sem mó­wiąc, wy­glą­dasz okrop­nie.

– Gówno mnie ob­cho­dzi, jak wy­glą­dam!

Prze­su­nął so­bie dło­nią po szorst­kim pod­bródku, do­ma­ga­ją­cym się po­rząd­nego go­le­nia. Tak na­prawdę nie tylko tego po­trze­bo­wał. Ele­gancka biała ko­szula, którą miał na so­bie, była wy­gnie­ciona, po­pla­miona i bra­ko­wało jej kilku gu­zi­ków; w no­gawce ciem­nych spodni świe­ciła dziura. W do­datku za­pewne nie­wiele wi­dział na jedno oko – opuch­nięte po­wieki zro­biły się trzy razy więk­sze niż nor­mal­nie.

Ro­bert wie­czo­rem był w Ken­nedy Cen­ter na ope­rze Ma­non Le­scaut, a po za­koń­cze­niu spek­ta­klu po­sta­no­wił wstą­pić do swo­jej pra­cowni, żeby wziąć kilka po­trzeb­nych mu do­ku­men­tów, i przy­ła­pał tam na go­rą­cym uczynku dwóch za­kap­tu­rzo­nych osob­ni­ków z za­pa­łem prze­trzą­sa­ją­cych za­ka­marki jego ga­bi­netu. Jego obecny wy­gląd aż nadto wy­raź­nie świad­czył o tym, jak się roz­wi­nęło spo­tka­nie.

– Tak, już wiem. Dzwo­nił do mnie Char­les, przy­je­cha­łem naj­szyb­ciej, jak się dało.

Do­olan od­po­wie­dział wresz­cie na jego py­ta­nie. Pod po­zor­nym spo­ko­jem nie­wąt­pli­wie ukry­wał ner­wo­wość. Ro­bert znał go jesz­cze z cza­sów, gdy obaj stu­dio­wali na Ha­rvar­dzie, i bar­dzo do­brze wie­dział, co ozna­cza bez­wiedne bęb­nie­nie pal­cami po szkla­nym bla­cie.

– Nie mia­łem jesz­cze czasu wstą­pić do miesz­ka­nia i do­pro­wa­dzić się do po­rządku. Wi­dzisz, drogi Ia­nie… – Do­sko­nale wie­dział, że Do­olan nie cierpi, gdy ktoś zwraca się do niego jak do tę­pa­wego dziecka, dla­tego ko­rzy­stał z każ­dej oka­zji, by to wła­śnie ro­bić. – Mu­sia­łem za­cze­kać, aż ci z FBI skoń­czą szpe­rać i wszystko prze­wra­cać tymi swo­imi łap­skami. Chcia­łem się upew­nić, że pra­cow­nia i mój ga­bi­net wyjdą z tego moż­li­wie bez szwanku.

– Cze­goś bra­kuje?

– Oprócz gu­zi­ków przy mo­jej ko­szuli i wi­dze­nia na lewe oko? Nie. Te pa­lanty nie za­brały ni­czego waż­nego. Od ja­kie­goś czasu czu­łem, że coś ta­kiego może się zda­rzyć, i za­cho­wa­łem ostroż­ność.

Do­olan ode­tchnął z ulgą.

– Char­les tu­taj je­dzie. Chce z tobą po­mó­wić.

Jak gdyby wy­wo­łany po imie­niu tylko na to cze­kał, w tym do­kład­nie mo­men­cie roz­le­gło się pu­ka­nie do drew­nia­nych drzwi. Otwo­rzyły się i do ga­bi­netu wszedł kor­pu­lentny męż­czy­zna w śred­nim wieku, ubrany w czarny gar­ni­tur, białą ko­szulę i ciemny kra­wat.

– Za­czę­li­ście beze mnie? – Char­les Cas­sidy, szef ope­ra­cyjny FBI, uniósł jedną z krza­cza­stych brwi, ciem­nych, lecz przy­pró­szo­nych si­wi­zną.

– Nie. Przy­sze­dłeś aku­rat na tańce – od­rzekł Ro­bert, ba­wiąc się rzeź­bioną drew­nianą la­ską, która wy­da­wała się prze­dłu­że­niem jego ciała. Z tego, co opo­wie­dział kie­dyś Do­ola­nowi, wy­ni­kało, że jest to bar­dzo cenny przed­miot z epoki wik­to­riań­skiej, a mimo to wła­ści­ciel pod­czas mó­wie­nia ma­chał la­ską na prawo i lewo, nie przej­mu­jąc się, że raz po raz obija ją o sto­łowe nogi. – Jak wła­śnie wy­ja­śnia­łem Ia­nowi, drogi Char­le­sie, tamci in­truzi nie zdą­żyli wpraw­dzie do­szczęt­nie znisz­czyć pra­cowni, ale twoje chło­paki do­koń­czyły dzieła z za­pa­łem. Wy­sta­wię ci ra­chu­nek.

– Wiem. Jadę pro­sto stam­tąd i mam już ra­port. Nie zna­le­ziono ani jed­nego śladu, który za­słu­gi­wałby na uwagę. Po­wie­dział­bym, że to pro­fe­sjo­na­li­ści. Czy coś zgi­nęło? Wy­daje się, że za­le­żało im ra­czej na wy­wró­ce­niu biura do góry no­gami.

Ro­bert i Char­les też znali się od lat i mimo tak róż­nych za­wo­dów byli do­brymi przy­ja­ciółmi. Moż­liwe, że dok­tor Gaddi nie był naj­sym­pa­tycz­niej­szym fa­ce­tem na świe­cie, ale Cas­sidy do­sko­nale wie­dział, że to je­den z jego naj­lo­jal­niej­szych zna­jo­mych i przy kilku oka­zjach, gdy po­trze­bo­wał po­mocy, tam­ten z miej­sca mu ją za­ofe­ro­wał, nie za­da­jąc zbęd­nych py­tań.

– Zra­bo­wano kilka kom­pu­te­rów, ale nie było w nich żad­nych istot­nych da­nych. Od­kąd za­częły na­pły­wać pierw­sze groźby, sta­łem się bar­dzo ostrożny. Na­wet obecny tu­taj mój szef – ru­chem brody wska­zał Do­olana – nie ma po­ję­cia, gdzie trzy­mam upra­gnione cia­steczko. Je­żeli tych dwóch cym­ba­łów szu­kało ba­dań nad szcze­pionką, po­winni byli przyjść po nie kiedy in­dziej.

– Wła­śnie do­kład­nie to mnie mar­twi, Ro­ber­cie – rzekł Ian Do­olan, nie prze­sta­jąc bęb­nić pal­cami w szklany blat. – Co by się stało z ba­da­niami, gdyby coś ci się przy­da­rzyło? Gra idzie o wielką stawkę. Dzi­siej­sza bójka mo­gła się dla cie­bie skoń­czyć śmier­cią albo śpiączką.

– Może i je­stem ku­lawy, Ia­nie, ale jesz­cze umiem wy­wi­jać pię­ściami, więc nie bój się o mnie. Cho­ciaż od­no­szę wra­że­nie, że tak na­prawdę nie o mnie się bo­isz, co? – Ro­bert mru­gnął do niego żar­to­bli­wie tym ze swo­ich nie­zwy­kłych zło­ci­stych oczu, które było sprawne. Jed­nak na­tych­miast od­zy­skał po­wagę. – Pro­to­kół ba­dań znaj­duje się w bez­piecz­nym miej­scu. Wiesz, że dzia­łamy jak od­działy Al-Ka­idy: moi asy­stenci są her­me­tycz­nymi ko­mór­kami od­po­wie­dzial­nymi tylko przede mną. Je­śli coś mi się przy­da­rzy, w ciągu nie­spełna doby bę­dziesz miał całą do­ku­men­ta­cję na stole.

W ga­bi­ne­cie uro­sła bańka ci­szy, którą po­sta­no­wił prze­kłuć ofi­cer FBI.

– Opo­wiedz mi coś o tych ba­da­niach, Ro­ber­cie. Wy­obra­żam so­bie, że dzi­siej­szy ra­bu­nek nie jest od­po­wie­dzią na wszyst­kie te od­ci­ski, które na­dep­ty­wa­łeś lu­dziom w ostat­nich la­tach…

Ro­bert Gaddi strzep­nął so­bie ręką py­łek z ko­szuli, co w ni­czym nie po­pra­wiło jego nie­świe­żego wy­glądu.

– Do­brze, Char­le­sie. Chyba nie mu­szę ci przy­po­mi­nać, że wszystko, co po­wiem, jest ści­śle tajne, prawda? – Po­cze­kał, aż roz­mówca ski­nie głową, po czym kon­ty­nu­ował: – Jak wiesz, od lat pro­wa­dzimy ba­da­nia nad szcze­pionką na raka… – Mó­wiąc, prze­su­wał opusz­kami pal­ców po wy­rzeź­bio­nych w drew­nie swo­jej la­ski gro­te­sko­wych ma­skach. – Cóż, my­ślę, że tym ra­zem nam się udało. W za­sa­dzie, ści­śle mó­wiąc, nie jest to szcze­pionka, tylko po­spo­lity wi­rus, tak zmo­dy­fi­ko­wany ge­ne­tycz­nie, że po­trafi wy­eli­mi­no­wać na­wet ko­mórki kan­ce­ro­genne oporne na le­cze­nie che­mio- czy ra­dio­te­ra­pią. Działa pre­cy­zyj­nie, jest tani i po­zba­wiony skut­ków ubocz­nych gor­szych niż te, które wy­stę­pują przy ła­god­nej gry­pie.

Char­les Cas­sidy za­gwiz­dał z po­dzi­wem.

– I mó­wisz, że to sku­teczne?

– Na my­szach i przy pew­nego ro­dzaju no­wo­two­rach bar­dzo sku­teczne. – Ko­cie oczy za­iskrzyły się en­tu­zja­zmem. – Roz­po­czę­li­śmy wła­śnie te­sty kli­niczne na lu­dziach i wy­gląda na to, że je­ste­śmy na do­brej dro­dze. Dla­tego po­dej­rze­wam, że w tym tkwi sedno sprawy.

– Ktoś chce ukraść for­mułę, żeby ją opa­ten­to­wać i zgar­nąć kasę, tak? – stwier­dził jego przy­ja­ciel, jakby roz­ma­wiali o sce­na­riu­szu filmu, który oglą­dali już mnó­stwo razy.

– My­ślę, że to tro­chę bar­dziej po­krę­cone. – Ta od­po­wiedź spra­wiła, że roz­mówca spoj­rzał na niego za­sko­czony.

– Bar­dziej po­krę­cone? Co masz na my­śli?

Ro­bert jesz­cze raz wal­nął la­ską w sto­łową nogę.

– Chcę po­wie­dzieć, że moim zda­niem pew­nym lu­dziom za­leży nie tyle na szcze­pionce, ile na tym, żeby rak był nie­ule­czalny. Chcą znisz­czyć szcze­pionkę, za­nim uj­rzy świa­tło dzienne.

Te­raz mina funk­cjo­na­riu­sza FBI wy­ra­żała kom­pletne zdu­mie­nie.

– Dla­czego ko­muś mia­łoby za­le­żeć na czymś ta­kim? To nie ma żad­nego sensu. Rak jest głów­nym po­wo­dem zgo­nów na świe­cie, prawda?

– Ósmym pod wzglę­dem li­czeb­no­ści ofiar, choć ow­szem, cierpi na niego co trze­cia osoba. – Ro­bert prze­su­nął dło­nią przez swoje zmierz­wione czarne włosy. Nie spał tej nocy, był zmę­czony i bo­lało go całe ciało.

– A więc?

– Po­myśl, Char­les. Le­cze­nie jest dro­gie i dłu­go­trwałe, szpi­tale mają całe od­działy on­ko­lo­giczne, są po­trzebne re­zo­nanse ma­gne­tyczne, to­mo­grafy… na­wet pe­ruki dla pa­cjen­tów. Cóż, to kwit­nący biz­nes, w któ­rym ob­roty wy­no­szą mi­liardy do­la­rów rocz­nie. Kto chciałby ukrę­cić łeb ku­rze zno­szą­cej złote jaja?

Jego przy­ja­ciel po­trzą­snął głową.

– Na Boga, Ro­bert! Wiem, że je­steś zgorzk­niały, ale nie mia­łem po­ję­cia, że do tego stop­nia. To, co mó­wisz, jest okropne.

Na­uko­wiec ścią­gnął usta w sar­do­nicz­nym gry­ma­sie.

– Wi­taj w re­al­nym ży­ciu, drogi Char­le­sie: świat, w któ­rym ży­jemy, jest okropny. Moż­liwe, że cza­sami ma­low­ni­czy kra­jo­braz, po­ru­sza­jący utwór mu­zyczny czy uro­dziwa ko­bieta po­zwa­lają nam na chwilę o tym za­po­mnieć, ale pod całą tą piękną po­wierzch­nią za­zwy­czaj kryją się śmierć, de­gra­da­cja i naj­więk­sza zgroza.

Ofi­cer FBI wo­lał nie od­po­wia­dać. Znał nie­które po­wody zgorzk­nie­nia swego przy­ja­ciela i choć go ro­zu­miał, ani tro­chę nie po­dzie­lał jego punktu wi­dze­nia. Char­les Cas­sidy nie za­mie­rzał za­prze­czać, że ży­cie po­trafi być nie­raz okrutne. Nie­mniej aku­rat on od dwu­dzie­stu lat miał tę samą żonę, matkę ich trojga dzieci, i pa­trząc na nią, wciąż czuł ogień. Za­wsze gdy wra­cał do domu po dniu cięż­kiej pracy, ogar­niało go po­czu­cie bło­go­ści i dzię­ko­wał Bogu za otrzy­mane ła­ski.

– Cóż, od­bie­gamy od te­matu, który nas tu przy­wiódł. – Spo­kojny głos Do­olana wy­rwał ich z za­my­śle­nia i Cas­sidy skie­ro­wał całą uwagę na czło­wieka, który do tej pory pra­wie wcale się nie od­zy­wał. – Py­ta­nie brzmi: co te­raz ro­bimy? Ja­kie środki ostroż­no­ści po­win­ni­śmy przed­się­wziąć, żeby to się nie po­wtó­rzyło? Gramy tu o wy­soką stawkę; rząd w ostat­nich la­tach za­in­we­sto­wał w te ba­da­nia wiele mi­lio­nów do­la­rów.

– To prze­cież ja­sne, co mamy ro­bić. – Głos funk­cjo­na­riu­sza FBI za­brzmiał do­no­śnie wśród po­ma­lo­wa­nych na biało ścian ga­bi­netu. – Przede wszyst­kim w tej chwili trzeba chro­nić Ro­berta. Oczy­wi­ste jest, że nie­długo po niego przyjdą.



Trzy dni póź­niej Ro­bert Gaddi sta­wił się w gma­chu J. Ed­gara Ho­overa, miesz­czą­cym główną cen­tralę FBI. Tym ra­zem za­dał so­bie trud i po­rząd­nie za­par­ko­wał swoje ma­se­rati gran­ca­brio; ko­lek­cja man­da­tów za­le­ga­ją­cych w jed­nej z szu­flad jego biurka biła już wszel­kie re­kordy, a ostat­nia za­żarta dys­ku­sja z funk­cjo­na­riu­szem dro­gówki o mało nie skoń­czyła się dla niego aresz­tem.

Cho­ciaż wy­raź­nie ku­lał, wspiął się szybko po ka­mien­nych scho­dach do wej­ścia, wspie­ra­jąc się na nie­od­łącz­nej la­sce.

– Nie może pan wejść! Pan Cas­sidy ma spo­tka­nie!

Nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na pro­te­sty udrę­czo­nej se­kre­tarki, która pró­bo­wała go za­trzy­mać, otwo­rzył drzwi ga­bi­netu z ty­po­wym dla sie­bie im­pe­tem.

– Co ta­kiego waż­nego chcia­łeś mi po­wie­dzieć?

Jak to miał w zwy­czaju, wal­nął pro­sto z mo­stu, nie tra­cąc czasu na po­wi­talne grzecz­no­ści, i jakby był u sie­bie w domu, od razu opadł na je­den z wy­god­nych czar­nych skó­rza­nych fo­teli roz­sta­wio­nych przed ob­szer­nym drew­nia­nym sto­łem w ga­bi­ne­cie przy­ja­ciela. Wy­cią­gnąw­szy przed sie­bie nogę, spo­strzegł parę ma­łych stóp obu­tych w jedne z tych okrop­nych pła­skich pan­to­fli. Bez więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia jego wzrok po­wę­dro­wał w górę po no­gaw­kach ciem­no­brą­zo­wych spodni i pa­su­ją­cego do nich ża­kietu, a kiedy do­tarł do mło­dzień­czej twa­rzy, za­trzy­mał się za­le­d­wie na kilka se­kund. Nie po­świę­ca­jąc wię­cej uwagi oso­bie sie­dzą­cej obok, wró­cił spoj­rze­niem do swego kor­pu­lent­nego przy­ja­ciela, który rów­nież roz­pie­rał się w ogrom­nym er­go­no­micz­nym fo­telu.

– Da­lej, Char­les, czas to pie­niądz!

Cas­sidy z dez­apro­batą po­krę­cił głową.

– Na Boga, Ro­ber­cie! Chciał­bym wie­dzieć, gdzie są twoje ma­niery. Panno Zhao, pro­szę wy­ba­czyć dok­to­rowi Gad­diemu. Ro­ber­cie, przed­sta­wiam ci Lian Zhao, twoją nową agentkę ochrony.

Na­uko­wiec wbił wzrok w przy­ja­ciela, po czym po­now­nie zwró­cił się ku ko­bie­cie, któ­rej przed chwilą nie za­szczy­cił więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem. Nie mo­gąc ukryć zdu­mie­nia, z mocą utkwił zło­ci­ste oczy – cho­ciaż otwie­rał już oboje i nie stra­cił wzroku, skóra po le­wej stro­nie twa­rzy wciąż miała żół­tawo-fio­le­towy od­cień si­nia­ków – w jej nie­mal dzie­cię­cej twa­rzy.

Znio­sła to ba­daw­cze spoj­rze­nie ze spo­ko­jem. Wiel­kie oczy w ko­lo­rze pro­mien­nego wio­sen­nego nieba ob­ser­wo­wały go z uwagą.

– Żar­tu­jesz, co? Mam ją też rano od­pro­wa­dzać do szkoły?

Spo­strzegł, że jego opry­skliwy ko­men­tarz w naj­mniej­szym stop­niu nie wpły­nął na spo­kój tych za­dzi­wia­ją­cych nie­bie­skich oczu, i po­czuł się ura­żony.

– Ro­ber­cie, Ro­ber­cie. Panna Zhao nie jest żadną dziew­czynką. Pra­cuje w jed­nej z naj­lep­szych firm ochro­niar­skich na świe­cie i jest spe­cja­listką od sztuk walki. To ona ochra­niała Sa­man­thę Know­les.

Mimo że na­uko­wiec więk­szą część dnia spę­dzał w la­bo­ra­to­rium i je­dy­nie cza­sami wy­słu­chi­wał wia­do­mo­ści z in­ter­netu, wie­dział, że Char­les mówi o sław­nej pre­zen­terce ze świata mody, któ­rej ja­kiś sza­le­niec re­gu­lar­nie gro­ził śmier­cią. Gaddi czy­tał, że agre­sor był o krok od speł­nie­nia groźby, ale ochrona uda­rem­niła jego atak.

Char­les może so­bie mó­wić, co chce, po­my­ślał dok­tor, jemu sa­memu trudno było jed­nak uwie­rzyć, że ta skrom­nie wy­glą­da­jąca, ubrana w nudne brą­zowe spodnium dziew­czyna o twa­rzy bez śladu ma­ki­jażu, bar­dzo ja­snych wło­sach ze­bra­nych w pro­sty koń­ski ogon, ma­łych dło­niach, dłu­gich pal­cach i krót­kich, nie­po­ma­lo­wa­nych pa­znok­ciach, trzy­ma­jąca ręce na ko­la­nach, a nogi zbyt bli­sko sie­bie, by­łaby w sta­nie sama przejść przez jezd­nię po pa­sach, nie mó­wiąc już o od­par­ciu ataku sza­leńca.

– Lian Zhao – po­wtó­rzył z po­gardą i do­dał uszczy­pli­wie: – Chciał­bym wie­dzieć, po kiego dia­bła po­słu­guje się pani chiń­skim imie­niem i na­zwi­skiem. Za­łożę się, o co pani ze­chce, że nie ma pani w ży­łach ani krzty krwi żół­tej rasy. Czy po to, żeby do­dać wia­ry­god­no­ści tej nie­praw­do­po­dob­nej hi­sto­rii o kró­lo­wej kung-fu?

Dziew­czyna po raz pierw­szy otwo­rzyła usta, żeby od­po­wie­dzieć, a sły­sząc jej głos, po­ważny i słodki za­ra­zem, Ro­bert po­czuł, jak jeżą mu się włosy na karku.

– Moje imię ozna­cza „wy­smu­kłą wierzbę”, a no­szę na­zwi­sko czci­god­nego mi­strza Sza­olin.

– Wy­smu­kła wierzba. Na Boga! – Prze­wró­cił oczami. – Char­les, to ja­kiś żart, prawda?

Wi­dząc minę przy­ja­ciela, pełną nie­chęci i nie­do­wie­rza­nia, Cas­sidy po­wstrzy­mał się od uśmie­chu i od­rzekł śmier­tel­nie se­rio:

– Nie jest to rzecz, z któ­rej można by so­bie żar­to­wać, Ro­ber­cie. Lian zo­staje twoim ochro­nia­rzem. Od tej chwili sta­je­cie się nie­roz­łączni. Bę­dzie miesz­kała w twoim domu, wszę­dzie z tobą jeź­dziła, a na­wet to­wa­rzy­szyła ci w je­ba­nym ki­blu, je­śli to bę­dzie ko­nie­czne. Pani wy­ba­czy, panno Zhao – prze­pro­sił, na­gle zda­jąc so­bie sprawę ze swo­jego słow­nic­twa.

Agentka po­pa­trzyła na niego, nie tra­cąc ani odro­biny spo­koju.

– Naj­le­piej, że­byś na­tych­miast opu­ścił Wa­szyng­ton i schro­nił się w La For­tezzy – kon­ty­nu­ował Cas­sidy. – Znaj­dziesz tam wszystko, czego ci po­trzeba do pro­wa­dze­nia ba­dań, a bę­dziesz le­piej chro­niony. Do­dat­kowo przy­dzielę ci paru lu­dzi; w ten spo­sób twój wło­ski za­me­czek sta­nie się prak­tycz­nie nie do zdo­by­cia.

– Nie ma mowy! – od­parł na­uko­wiec to­nem źle wy­cho­wa­nego dziecka, a jed­no­cze­śnie dło­nią o du­żych, ele­ganc­kich pal­cach prze­su­nął so­bie po nie­sfor­nej czar­nej czu­pry­nie.

– Przy­kro mi, Ro­ber­cie, nie masz in­nego wyj­ścia. Ian Do­olan po­sta­wił sprawę ja­sno: albo zgo­dzisz się na ochronę, albo fun­du­sze prze­zna­czone na twoje ba­da­nia zo­staną dra­stycz­nie zre­du­ko­wane.

Ul­ti­ma­tum spra­wiło, że w dwojgu nie­spo­ty­ka­nie bursz­ty­no­wych oczach za­pło­nęły roz­ża­rzone ogniki. Dok­tor, roz­draż­niony, po­chwy­cił gałkę la­ski i za­krę­cił nią. Wal­nął przy tym dziew­czynę w nogę, ale nie prze­pro­sił. Na­wet nie mru­gnęła i ten brak jej re­ak­cji roz­zło­ścił go jesz­cze bar­dziej. Wście­kły, ze­rwał się z miej­sca i bez po­że­gna­nia po­śpiesz­nie wy­ma­sze­ro­wał z ga­bi­netu, zu­peł­nie nie dba­jąc o to, czy ta dziwna ko­bieta pój­dzie za nim czy zo­sta­nie.

A jed­nak gdy wszedł do windy, gu­zik par­teru zo­stał wci­śnięty pal­cem ko­bie­cej ręki. W środku znaj­do­wało się jesz­cze kilka osób, dla­tego Ro­bert mil­czał ze zmarsz­czo­nym czo­łem i igno­ro­wał swo­jego anioła stróża. Był tak wście­kły, że po wyj­ściu na ulicę przez nie­uwagę we­tknął me­ta­lową koń­cówkę la­ski w kratkę wen­ty­la­cyjną me­tra i stra­cił rów­no­wagę. Pró­bo­wał ją od­zy­skać, opie­ra­jąc cię­żar ciała na nie­spraw­nej no­dze bar­dziej, niż po­wi­nien, i udo prze­szyła mu na wy­lot ostra igła bólu. Za­nim jed­nak noga ugięła się zu­peł­nie, drobna ko­bieta, cały czas idąca u jego boku, bez słowa wzięła go pod ra­mię i mocno pod­trzy­mała, nie po­zwa­la­jąc, by upo­ko­rzony zwa­lił się na chod­nik.

Roz­wście­czony wła­sną nie­zdar­no­ścią, Ro­bert nie mógł nie za­uwa­żyć, jak pew­nie kru­che ko­ści wsu­nięte pod jego ra­mię wy­trzy­mały ten do­dat­kowy cię­żar. Mimo że dla po­stron­nych wy­glą­dała za­pewne na dziew­czynkę pod­trzy­mu­jącą do­ro­słego, stwier­dził w du­chu, że wra­że­nie to jest my­lące, po­nie­waż jego palce nie­chcący mu­snęły przez brzydki brą­zowy ża­kiet małą kształtną pierś.

– W po­rządku?

Znowu ten głos, spo­kojny i słodki, wy­wo­łu­jący wir sprzecz­nych emo­cji w jego wnę­trzu. Ro­bert za­uwa­żył, że jego wła­sna pierś wznosi się i opada w zwięk­szo­nym tem­pie, pod­czas gdy jej od­dech po­zo­stał tak lekki, jakby ko­bieta miała uwie­szony na ra­mie­niu nie pra­wie dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy cię­żar, tylko zwiewny szal.

Nie si­ląc się na po­dzię­ko­wa­nie, od­su­nął się od niej szorstko i sta­nął pew­niej na zdro­wej no­dze, żeby uwol­nić la­skę z me­ta­lo­wej kratki. Na­stęp­nie wci­snął gu­zik na pi­lo­cie od wozu, na co ten od­po­wie­dział mru­gnię­ciem mi­ga­czy, po czym ku­le­jąc wy­raź­niej niż zwy­kle, ob­szedł sa­mo­chód i siadł za kie­row­nicą. Za­nim skoń­czył za­pi­nać pas bez­pie­czeń­stwa, otwo­rzyły się drzwi od strony pa­sa­żera i Lian Zhao sia­dła obok niego.

Ro­bert pro­wa­dził w mil­cze­niu, zmie­rza­jąc do luk­su­so­wego ho­telu, w któ­rym zaj­mo­wał apar­ta­ment, ile­kroć za­trzy­my­wał się w Wa­szyng­to­nie. Nie zniósłby, gdyby ta dziwna młódka za­częła pa­plać bez ładu i składu, jak miały w zwy­czaju ko­biety, z któ­rymi cza­sem się uma­wiał. A jed­nak nie wie­dzieć czemu ci­chość to­wa­rzyszki jesz­cze bar­dziej do­pro­wa­dzała go do szału.

– Co z tobą? Je­steś taka głu­pia, że nie masz o czym roz­ma­wiać?

My­ślał, że mu nie od­po­wie, ale po chwili ode­zwała się spo­koj­nie:

– „Je­śli nie masz nic waż­nego do po­wie­dze­nia, za­cho­waj godne mil­cze­nie”.

Zwró­cił ku niej twarz i wle­pił w nią wzrok ze zdzi­wie­niem, lecz naj­wy­raź­niej nie po­czuła się do­tknięta i na­dal z wi­docz­nym za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dała się uli­com Wa­szyng­tonu, ru­chli­wym w ten ro­bo­czy po­ra­nek. Ro­bert nie był przy­zwy­cza­jony do tego, by go igno­ro­wano. Jego agre­sywna po­stawa za­wsze wy­wo­ły­wała ja­kąś re­ak­cję – na ogół ne­ga­tywną. Każda inna ko­bieta na jej miej­scu wy­buch­nę­łaby w tym mo­men­cie łzami, ale to ni­ja­kie dziew­czątko po­zo­sta­wało nie­wzru­szone, jakby był za­le­d­wie na­przy­krza­jącą się mu­chą, na którą le­piej nie zwra­cać uwagi.

Wkrótce przy­szło mu na ra­tu­nek wła­sne po­czu­cie hu­moru i za­czął do­strze­gać ko­mizm sy­tu­acji.

– Skoro mój nowy ochro­niarz jest kimś w ro­dzaju Kwai Changa, a ja je­stem ma­łym ko­ni­kiem po­lnym… – Nie­bie­skie oczy znów na nim spo­częły, tak samo obo­jętne jak po­przed­nio. – Nie oglą­da­łaś Kung Fu? Pew­nie, że nie, je­steś na to za młoda. Bar­dziej pa­suje ci Spon­ge­Bob. Co, nie oglą­dasz te­le­wi­zji?

– Nie.

Na­gle Ro­berta na­szła chęć do­wie­dze­nia się cze­goś wię­cej o tej dziw­nej isto­cie wy­glą­da­ją­cej na dziew­czynkę, lecz opa­no­wa­niem do­rów­nu­ją­cej sta­rusz­kom.

– Umiesz od­po­wia­dać peł­nymi zda­niami czy znasz je­dy­nie kilka mo­no­sy­lab?

Nic. Jego mil­cząca to­wa­rzyszka pa­trzyła przed sie­bie, za­ab­sor­bo­wana im­po­nu­ją­cym bia­łym obe­li­skiem po­mnika Wa­szyng­tona.

Cho­ciaż Ro­bert przez całą drogę za­da­wał py­ta­nia, nie do­stał żad­nej od­po­wie­dzi i kiedy w końcu za­par­ko­wał ma­se­rati w ho­te­lo­wym ga­rażu, jego wy­bu­chowy tem­pe­ra­ment znów do­pro­wa­dził go na skraj eks­plo­zji. Roz­złosz­czony, wy­siadł z wozu i gwał­tow­nie za­trza­snął drzwi, po czym po­kuś­ty­kał do windy i dziab­nął przy­cisk koń­cem la­ski.

Ani się obej­rzał, jak zo­stał znie­na­cka unie­ru­cho­miony przy ścia­nie. Z za­sko­cze­nia nie zdo­łał za­re­ago­wać. Spu­ścił wzrok na drobną ko­bietę, która le­wym przed­ra­mie­niem na­pie­rała na jego pierś i przy­glą­dała mu się chłodno. Ze zdu­mie­niem pa­trzył, jak dziew­czyna unosi drugą rękę i przy­kłada opuszki pal­ców na wy­so­ko­ści jego serca. De­li­katny kon­takt, który jed­nak oka­zał się znacz­nie sku­tecz­niej­szy, niż gdyby przy­szpi­liła go do ściany setką że­la­znych szpi­kul­ców.

– „Le­piej jest po­ko­nać sie­bie, niż wy­grać ty­siąc bi­tew”. Masz serce pełne gniewu, Ro­ber­cie Gaddi. Nie mo­żesz po­zwa­lać, by gniew przez cie­bie prze­ma­wiał, po­nie­waż w końcu zo­stawi cię głu­chego na wszystko inne niż jego żą­da­nia.

Była to naj­dłuż­sza wy­po­wiedź, jaką od niej usły­szał, od­kąd się po­znali. Zdzi­wił go ta­jem­ni­czy ak­cent po­brzmie­wa­jący w jej sło­wach. Choć do­sko­nale mó­wiła po an­giel­sku, nie była ani An­gielką, ani Ame­ry­kanką. Uważ­nie przyj­rzał się skie­ro­wa­nej ku gó­rze twa­rzy i z za­sko­cze­niem od­krył, że w jej ry­sach nie ma nic po­spo­li­tego. Lian Zhao nie tylko miała wiel­kie oczy, mały zgrabny nos i zmy­słowe usta; bar­dziej niż to jego uwagę przy­cią­gnęły blada skóra, kre­mowa i ak­sa­mitna, po­zba­wiona ja­kich­kol­wiek nie­do­sko­na­ło­ści. Czu­jąc się nie­zręcz­nie, po­ru­szył głową, by prze­rwać ocza­ro­wa­nie, w któ­rym się po­grą­żył, i rzekł opry­skli­wie:

– Mu­sisz ga­dać jak w po­rą­ba­nym fil­mie z Jac­kiem Cha­nem, po­krę­cony dę­bie, czy jak się tam zwiesz?

Znów jedno z tych zbi­ja­ją­cych z tropu nie­bie­skich spoj­rzeń i mil­cze­nie jako je­dyna od­po­wiedź. Na­gle jed­nak ką­ciki jej ust po­woli się unio­sły w nie­spo­dzie­wa­nym uśmie­chu, który za­parł mu dech w piesi.

– Lian, mam na imię Lian.

Cof­nęła się o krok i od­su­nęła od niego. Ro­bert po­czuł, że znów może od­dy­chać nor­mal­nie. Ner­wowo po­luź­nił pal­cem wska­zu­ją­cym koł­nie­rzyk ko­szuli, jakby kra­wat go du­sił, po czym już bez słowa wszedł do windy, a kiedy Lian do niego do­łą­czyła, wci­snął gu­zik. W dro­dze do apar­ta­mentu nie od­ry­wał od niej zło­ci­stych oczu, lecz je­śli się spo­dzie­wał, że dziew­czynę to zde­ner­wuje, to się prze­li­czył.

Gdy przy­byli na miej­sce, otwo­rzył drzwi i za­pro­sił ją do środka.

– Tam jest twoja sy­pial­nia. – Wska­zał nie­duży po­koik. – Nie­stety, to bar­dzo mały apar­ta­ment, bę­dziemy zmu­szeni ko­rzy­stać z jed­nej ła­zienki, a ja nie je­stem przy­zwy­cza­jony dzie­lić z kimś miesz­ka­nia. Nie chcę wi­dzieć maj­tek su­szą­cych się na wie­szaku od ręcz­ni­ków ani szmi­nek na umy­walce, zro­zu­miano?

Zo­ba­czył, że dziew­czyna kła­dzie na łóżku sfa­ty­go­wany czarny ple­cak, który no­siła przez cały ra­nek. Bez za­sta­no­wie­nia za­dał ko­lejne py­ta­nie:

– To cały twój ba­gaż?

Po­twier­dziła nie­mal nie­do­strze­gal­nym ru­chem głowy, po czym usia­dła na ma­te­racu wą­skiego łóżka sto­ją­cego pod oknem i ro­zej­rzała się z cie­ka­wo­ścią.

– Mam na­dzieję, że za­pa­ko­wa­łaś coś nie aż tak pa­skud­nego jak ten gar­ni­tur i buty, które masz na so­bie. Dla ta­kiego wraż­li­wego fa­ceta jak ja brak piękna jest strasz­liwą ob­razą. Je­śli więc za­mie­rzasz na służ­bie przy mnie ubie­rać się jak dzi­wo­ląg, z góry za­zna­czam, że na to nie po­zwolę.

– Ubra­nie nie jest ważne.

Sar­ka­stycz­nie uniósł brew.

– Za­sta­na­wiam się, z ja­kiej cho­inki się urwa­łaś. Pierw­szy raz sły­szę, żeby ko­bieta mó­wiła coś ta­kiego. Ale okej, może ra­czej po­wi­nie­nem się za­sta­na­wiać, czy fak­tycz­nie je­steś ko­bietą. Ile masz lat?

Lian wy­da­wała się od­porna na jego hu­mory i tym ra­zem nie wstrzy­my­wała się z od­po­wie­dzią.

– Dwa­dzie­ścia sześć, chyba.

– Chyba? – Nie wy­glą­dała na­wet na peł­no­let­nią i ta enig­ma­tyczna od­po­wiedź po­now­nie wzbu­dziła w Ro­ber­cie cie­ka­wość.

– Mistrz Cheng ob­li­czył mój wiek na pod­sta­wie mo­jego wzro­stu i wiel­ko­ści ko­ści nad­garstka.

U czło­wieka o tak do­cie­kli­wym umy­śle jak on tego ro­dzaju od­po­wiedź mo­gła wzbu­dzić tylko jesz­cze więk­szą chęć do­tar­cia do sedna sprawy.

– A twoi ro­dzice?

Unio­sła ręce dłońmi skie­ro­wa­nymi w górę. No oczy­wi­ście, po­my­ślał Ro­bert, znu­żony. Gdyby tej ko­bie­cie pła­cili za każde wy­po­wie­dziane słowo, by­łaby biedna jak mysz ko­ścielna. Było ja­sne, że nie bę­dzie współ­pra­co­wała, wo­bec czego po­sta­no­wił dać jej spo­kój. Na ra­zie.

– Le­piej prze­nieś swoje pre­cjoza do mo­jej szafy – rzekł sar­ka­stycz­nie. – Po­pra­cuję chwilę na lap­to­pie. Po­tem pój­dziemy coś zjeść.

Od­wró­cił się i wy­szedł, trza­ska­jąc drzwiami.

Lian wstała i za­częła opróż­niać ple­cak, swoje nie­liczne rze­czy umiesz­cza­jąc w sza­fie. Jako ostatni z jed­nej z bocz­nych kie­szeni wy­jęła naj­cen­niej­szy przed­miot – mala, czyli bud­dyj­ski sznur mo­dli­tewny o stu ośmiu drew­nia­nych pa­cior­kach, po­da­ro­wany jej przez mi­strza, kiedy się z nią że­gnał przed sze­ścioma laty – i po­ło­żyła go z czcią na noc­nym sto­liku.

Po­tem usia­dła na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami i ple­cami wy­pro­sto­wa­nymi jak struna. Oparła grzbiety dłoni na ko­la­nach i pró­bo­wała me­dy­to­wać, lecz ob­raz peł­nych zło­ści nie­zwy­kłych zło­ci­stych oczu nie po­zwa­lał jej się sku­pić. Wo­bec tego skie­ro­wała my­śli na po­zna­nego dzi­siaj męż­czy­znę: Ro­berta Gad­diego, czło­wieka, któ­rego miała ochra­niać z po­świę­ce­niem ży­cia, a który naj­wy­raź­niej da­rzył ją nie­na­wi­ścią. Za­sta­na­wiała się, czy go­rycz wrząca w jego wnę­trzu bie­rze się z tego, że jest ku­lawy. Coś jej jed­nak pod­po­wia­dało, że nie to jest przy­czyną.

Gdyby tu była po­przed­nia chro­niona przez nią osoba, Sa­man­tha Know­les, na pewno z cho­ro­bliwą cie­ka­wo­ścią za­py­ta­łaby, czy Lian uważa go za przy­stoj­nego. Py­ta­nie to za­da­wała za każ­dym ra­zem, kiedy po­ka­zy­wała jej ko­lej­nego przed­sta­wi­ciela płci mę­skiej, i Lian wie­działa, że jej nie­od­mienna wy­mi­ja­jąca od­po­wiedź: „Piękno kryje się w naj­więk­szej głębi czło­wieka”, do­pro­wa­dzi Sa­man­thę do szału.

Pró­bo­wała po­my­śleć o pierw­szym wra­że­niu, ja­kie zro­bił na niej Ro­bert Gaddi, gdy go po­znała przed kil­koma go­dzi­nami. Był wy­soki i do­brze zbu­do­wany. Cho­ciaż ku­lawy, Lian za­uwa­żyła pod jego ko­szulą twarde mię­śnie, więc za­pewne upra­wiał ja­kiś sport, żeby nie stra­cić formy. Na tle ciem­nych wło­sów i śnia­dej skóry wy­raź­nie się od­zna­czały te nie­zwy­kłe tę­czówki w ko­lo­rze bursz­tynu. Lian ni­gdy do­tąd nie wi­działa ta­kich oczu. Gdy się od­wró­cił, żeby na nią po­pa­trzeć w sie­dzi­bie FBI, od­nio­sła nie­sa­mo­wite wra­że­nie, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­znała, bar­dzo po­do­bne do jed­nego z tych alar­mu­ją­cych sy­gna­łów, które mistrz Cheng na­uczył ją wy­kry­wać i które z miej­sca wzbu­dzały jej czuj­ność. Po la­tach nie­ustan­nych ćwi­czeń Lian cał­ko­wi­cie ufała swej in­tu­icji, a ta w tej chwili ostrze­gała, że czło­wiek, dla któ­rego za­częła pra­co­wać, sta­nowi dla niej ja­kie­goś ro­dzaju za­gro­że­nie. Le­piej nie tra­cić czuj­no­ści, po­my­ślała. Ist­niało słowo, które do­sko­nale de­fi­nio­wało Ro­berta Gad­diego: nie­bez­pie­czeń­stwo.



Kilka go­dzin póź­niej, sie­dząc z nią twa­rzą w twarz w uro­czej fran­cu­skiej re­stau­ra­cji usy­tu­owa­nej kilka prze­cznic od ho­telu, Ro­bert bez­ce­re­mo­nial­nie przy­glą­dał się Lian z taką uwagą, jakby to było DNA jed­nego z wi­ru­sów, które ba­dał pod mi­kro­sko­pem. Wła­śnie za­mó­wił cha­blis vau­désir i miał na­lać tro­chę do jej kie­liszka, gdy szyb­kim ru­chem za­kryła dło­nią szkło.

– Nie piję al­ko­holu.

Zło­ci­ste oczy za­iskrzyły się pod zmarsz­czo­nymi czar­nymi brwiami z groź­nym bły­skiem, kiedy Ro­bert na­peł­niał wła­sny kie­li­szek.

– Nie pi­jesz al­ko­holu, nie mó­wisz, kosz­mar­nie się ubie­rasz. Jak ja­kaś cho­lerna mniszka! – rzu­cił opry­skli­wie, gło­śno sta­wia­jąc bu­telkę na stole.

Lian z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem wbiła w niego wiel­kie nie­bie­skie oczy, prze­krzy­wiła głowę de­li­kat­nym ru­chem, który przy­po­mi­nał mu ptaszka cze­ka­ją­cego na okru­chy, i po­wie­działa bar­dzo po­waż­nie:

– Mniszka i cho­lerna… te słowa do sie­bie nie pa­sują. Czy tak się mówi?

Na­gle jej roz­mówca od­chy­lił się w krze­śle i wy­buch­nął śmie­chem, uka­zu­jąc białe uzę­bie­nie i Lian przy­po­mniała so­bie te pełne bla­sku pro­mie­nie sło­neczne, które umiały się prze­bić przez naj­gęst­sze chmury w szary dzień.

W tym mo­men­cie do ich sto­lika pod­szedł szef kuchni. Znał Ro­berta od kilku lat i po­le­ca­jąc mu da­nia spoza karty, roz­ga­dał się po fran­cu­sku, na co na­uko­wiec od­po­wie­dział swo­bod­nie w tym sa­mym ję­zyku. Po­tem zwró­cił się do swej mło­dej to­wa­rzyszki, żeby jej prze­tłu­ma­czyć, ale ku jego za­sko­cze­niu od­parła płynną fran­cusz­czy­zną, że nie trzeba, po­nie­waż wszystko do­sko­nale zro­zu­miała. Za­chwy­cony ku­charz po­roz­ma­wiał z nią jesz­cze przez chwilę, po czym za­no­to­wał za­mó­wie­nie i od­da­lił się w pod­sko­kach.

– Ile znasz ję­zy­ków?

Lian wes­tchnęła. Nie lu­biła mó­wić o so­bie. Nie­mniej było ja­sne, że ten czło­wiek nie prze­sta­nie jej wy­py­ty­wać, więc zre­zy­gno­wana, po­sta­no­wiła od­po­wie­dzieć.

– Znam stan­dar­dowy ję­zyk chiń­ski, to jest man­da­ryń­ski, ha­nyu, a także ję­zyk wu i kan­toń­ski. Pe­wien Ame­ry­ka­nin, który skła­dał śluby w na­szej świą­tyni, uczył nas swo­jego ję­zyka, je­śli ktoś był za­in­te­re­so­wany. A pew­nego dnia od­kry­łam, że mó­wię też po fran­cu­sku.

Za­in­try­go­wała Ro­berta tak, że nie po­sia­dał się ze zdu­mie­nia. Od­cze­kał nie­cier­pli­wie, aż kel­ner po­łoży na stole ta­le­rze z za­mó­wio­nymi da­niami, po czym za­raz wró­cił do wy­py­ty­wa­nia.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć? Jak to: pew­nego dnia od­kry­łaś, że mó­wisz po fran­cu­sku? Nikt nie uczy się ję­zyka ot tak, z po­wie­trza.

Lian wzru­szyła ra­mio­nami i za­częła jeść sa­łatkę – je­dyne, co za­mó­wiła. Rzu­cił jej gniewne spoj­rze­nie.

– Mo­gła­byś tak ła­ska­wie prze­stać ota­czać się aurą ta­jem­ni­czo­ści i mó­wić bar­dziej kon­kret­nie? – Wbił wi­de­lec w śli­maka i pod­su­nął go jej pod nos. – Chcesz spró­bo­wać?

Od­wró­ciła twarz.

– Nie ja­dam mięsa.

Ro­bert znowu prze­wró­cił oczami.

– O co cho­dzi? Re­li­gia ci za­bra­nia?

– To jedno z dzie­się­ciu przy­ka­zań ko­deksu mo­ral­nego szkoły Sza­olin: nie jeść mięsa ani nie pić wina.

– A ten twój fran­cu­ski? – Ro­bert umiał być na­prawdę uparty, je­śli tego chciał.

Lian fuk­nęła ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Nie wiem, skąd znam ten ję­zyk, na­prawdę. Kilka lat temu ochra­nia­łam w Ka­na­dzie śpie­waka fran­cu­skiego po­cho­dze­nia i uświa­do­mi­łam so­bie, że do­sko­nale ro­zu­miem, co mówi, i mogę z nim roz­ma­wiać, ale nie umiem czy­tać. A te­raz, Ro­ber­cie Gaddi, może był­byś ła­skaw da­ro­wać so­bie na chwilę py­ta­nia, że­bym mo­gła zjeść w spo­koju?

– Pa­mię­taj, że je­stem twoim sze­fem, nie po­zwa­laj so­bie na im­per­ty­nen­cję, bo cię zwol­nię!

Na jego groźbę od­po­wie­działa tylko jed­nym z tych nie­bie­skich nie­prze­nik­nio­nych spoj­rzeń i da­lej spo­koj­nie żuła kęs. Przez kilka mi­nut na­uko­wiec zaj­mo­wał się swoim ta­le­rzem ze śli­ma­kami, lecz za­raz znowu wró­cił do ataku. Od dawna nikt go tak nie za­in­try­go­wał. Nor­mal­nie jego za­in­te­re­so­wa­nie wzbu­dzały tylko sprawy zwią­zane z pracą, a jed­nak Lian Zhao, ta mą­dra i za­ra­zem od­py­cha­jąca sta­ruszka o twa­rzy dziew­czynki, oka­zała się wy­jąt­kowo za­gad­kowa.

– Niech bę­dzie, że uro­dzi­łaś się w Chi­nach. Tylko co do tego ustą­pię, po­nie­waż nie uwa­żam, żeby któ­re­kol­wiek z two­ich ro­dzi­ców było rasy żół­tej. Wy­star­cza­jąco znam się na ge­ne­tyce, wierz mi – do­dał w za­du­fa­niu, roz­pie­ra­jąc się na krze­śle i nie spusz­cza­jąc z niej wzroku.

– Nie wiem, czy się tam uro­dzi­łam.

– Cho­lera ja­sna! Mo­żesz choć raz udzie­lić mi od­po­wie­dzi jak pan Bóg przy­ka­zał? – Zi­ry­to­wany, wal­nął w stół obiema dłońmi, lecz jego roz­mów­czyni pa­trzyła na niego nie­wzru­szona.

– Nie wiem, gdzie się uro­dzi­łam – rze­kła w końcu. – Nie mam wspo­mnień z pierw­szych lat ży­cia. Mistrz Cheng zna­lazł mnie, kiedy ja­dłam ze­psute owoce, które zbie­ra­łam z ziemi na targu w Lu­oy­angu. Wy­glą­dało na to, że od paru dni włó­czy­łam się po uli­cach i spa­łam sku­lona w ja­kimś brud­nym za­ułku. Od tam­tego czasu moją ro­dziną byli mnisi i ucznio­wie z klasz­toru Sza­olin. Przy­naj­mniej tyle mi wia­domo. Za­do­wo­lony, Ro­ber­cie Gaddi?

Nie od­po­wie­dział. Po raz pierw­szy w ży­ciu za­bra­kło mu słów. Aku­rat w tym mo­men­cie po­ja­wił się kel­ner, by za­brać na­czy­nia z pierw­szego da­nia, i Ro­bert uparł się, żeby Lian za­mó­wiła de­ser, pod­czas gdy on bę­dzie jadł dru­gie da­nie. Choć pro­te­sto­wała, ka­zał przy­nieść dla niej na­le­śniki z cze­ko­ladą i śmie­tanką. Roz­ba­wiła go jej mina, za­sko­czona wy­śmie­ni­tym sma­kiem, kiedy dziew­czyna pod­nio­sła wi­de­lec do ust.

– Smaczne, co?

Za całą od­po­wiedź nie­bie­skie tę­czówki roz­pro­mie­niły się szczę­ściem i przez kilka se­kund na­uko­wiec wi­dział za­rys osoby kry­ją­cej się za tą pra­wie nie­prze­nik­nioną za­słoną sa­mo­kon­troli.

„No, no – po­wie­dział so­bie w du­chu. – Panna Zhao to jedna wielka za­gadka”.

A je­śli ist­niało na tym świe­cie coś, czemu Ro­bert Gaddi nie po­tra­fił się oprzeć, było to po­rządne wy­zwa­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: