- W empik go
Bonsai z Toskanii - ebook
Bonsai z Toskanii - ebook
Są niczym dwa przeciwległe bieguny, Wschód i Zachód, spokój i wściekłość, duchowość i pragmatyzm, ale czar Toskanii połączy ich na zawsze.
Naukowiec Robert Gaddi lada dzień ukończy prace badawcze nad odkryciem, który będzie stanowić wielki przełom w medycynie, jednak niektórzy nie chcą, aby wyniki badań ujrzały światło dzienne. Po tym, jak ktoś włamuje się do pracowni naukowca, jego przyjaciel, a zarazem szef FBI, wynajmuje dla niego osobistą ochronę w osobie filigranowej Lian Zhao, specjalizującej się w sztukach walki.
Robertowi nie podoba się, że musi wszędzie chodzić z niańką o wyglądzie nastolatki, i uprzykrza dziewczynie życie, jak tylko się da. Mimo wszystko ta dziwna młoda osóbka o tajemniczym pochodzeniu rozbudza w nim ciekawość.
Lian nie przejmuje się, że jej klient to zgorzkniały zrzęda, komentującym wszystko z sarkazmem. Dziewczyna jest gotowa z narażeniem własnego życia bronić go przed wszelkim niebezpieczeństwem.
Wszystko wskazuje na to, że nie może być dwóch bardziej różniących się osób we wszechświecie, ale kiedy po kolejnym zamachu są zmuszeni schronić się w starej ufortyfikowanej siedzibie rodu Gaddich, w Toskanii, przymusowe mieszkanie pod jednym dachem w tak urokliwym miejscu rzuca czar na nich oboje.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-293-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paryż, dwadzieścia dwa lata wcześniej
Karuzela obracała się nieprzerwanie przy wesołej hałaśliwej melodii. Mała Léa, z oczami błyszczącymi od emocji, mocno trzymając się grubego drążka z lakierowanego drewna, siedziała wyprostowana jak struna na żwawym żółtym rumaku, którego sobie wybrała, i wraz z nim raz za razem unosiła się i opadała.
Kiedy muzyka ucichła i karuzela przestała się kręcić, Léa nie czekała, aż niania podejdzie, żeby ją zdjąć z siodła. Dziewczynka niedawno skończyła cztery lata i była bardzo dumna z tego, że nie jest już malutka i nie potrzebuje do wszystkiego pomocy zrzędliwej Marie. Gorzej, że z poziomu ziemi nie miała takiego widoku jak z grzbietu konika. Choć dzień był zimny, słońce świeciło jasno na bladym listopadowym niebie i w parku roiło się od ludzi. Dokoła biegały rozkrzyczane dzieci z sąsiedztwa, tak samo dobrze ubrane jak ona, a miała na sobie elegancki angielski płaszczyk z kołnierzem i mankietami z welwetu, który tak lubiła.
Léa wspięła się na palce i próbowała wypatrzyć opiekunkę w tłumie, lecz na próżno – jasną główką nie sięgała otaczającym ją dorosłym nawet do pasa. Pomyślała, że jeśli trochę się oddali od ciżby kłębiącej się przy karuzeli, to łatwiej dostrzeże Marie, dlatego zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę ławki, na której jej starsza opiekunka siadywała z innymi nianiami, żeby wspólnie obmawiać chlebodawców i przechwalać się dobrym wychowaniem powierzonych sobie dzieci. Gdy jednak Léa podeszła do ławki, nie było tam ani śladu Marie. „Pewnie poszła już po mnie do karuzeli”, przyszło jej do głowy. Lepiej byłoby tam zostać i poczekać. W tym momencie obok dziewczynki usiadła kobieta w eleganckim beżowym płaszczu i apaszce na szyi, bardzo podobnej do tych, które nosiła jej ciocia.
– Witaj, maleńka, jesteś sama? – zagadnęła z przyjaznym uśmiechem.
Stara Marie do znudzenia powtarzała Léi, że nie powinna rozmawiać z obcymi, ale ta miła ciemnowłosa kobieta wydała się dziewczynce jakby znajoma. Często widywała ją w parku. Uprzejma pani w niczym nie przypominała mężczyzn z opowieści, którymi lubiła ją straszyć stara Marie – ubranych w łachmany potworów z wielkim workiem na plecach, do którego pakowali porwane dzieci.
– Zaraz przyjdzie Marie. – Léa odwzajemniła uśmiech.
– Marie… Ach, przypominam sobie! Mówisz o tej starszej pani z koszem pełnym warzyw?
Dziewczynka kiwnęła głową. W drodze do parku mijały mały warzywniak z owocami, który zawsze cudownie pachniał, i niania kupowała tam mnóstwo rzeczy.
– Jasne, w takim razie ty musisz być Léa. Marie powiedziała mi, że jej trochę zimno i że pójdzie na gorącą kawę do baru naprzeciwko. Prosiła, żebym cię przyprowadziła, gdy zejdziesz z karuzeli. Zdaje się, że dziś mocno dokuczały jej stawy. Chodź ze mną. Marie powiedziała, że zamówi dla ciebie lody. Lepiej się pośpieszmy, żeby się nie roztopiły.
Léi to nie zdziwiło. Marie nieraz uskarżała się na paryski ziąb. Niania oba małe palce u rąk miała powykręcane niczym latorośle, które dziewczynka setki razy widziała w winnicach wokół zameczku swego ojca. Staruszka często je sobie masowała, bardzo powoli – najwyraźniej przynosiło jej to ulgę. Kobieta w beżowym płaszczu wstała z ławki i Léa zrobiła to samo. Kilka sekund później szły, trzymając się za ręce i wesoło paplając, w stronę okazałego, pomalowanego na czarno żelaznego ogrodzenia, którym był otoczony park.
Waszyngton, 2013
Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i Robert Gaddi, nie racząc prosić o pozwolenie, wparował do środka. Wsparty na swej nieodłącznej drewnianej lasce, pokuśtykał do stołu i opadł ciężko na jedno z krzeseł, wyciągając przed sobą chorą nogę.
– Już wiesz?
Nie przywitał się ani słowem, jak to miał w zwyczaju. Doktorowi Gaddiemu towarzyskie konwenanse i dobre maniery wydawały się stratą czasu i nawet nie próbował tego ukrywać.
Ian Doolan, kierownik projektów, pożegnał się ze swoim rozmówcą i odłożył telefon.
– Dzień dobry, Robercie. Nie, wcale mi nie przeszkadzasz, i tak, sam miałem do ciebie zadzwonić – odrzekł sarkastycznie. – A nawiasem mówiąc, wyglądasz okropnie.
– Gówno mnie obchodzi, jak wyglądam!
Przesunął sobie dłonią po szorstkim podbródku, domagającym się porządnego golenia. Tak naprawdę nie tylko tego potrzebował. Elegancka biała koszula, którą miał na sobie, była wygnieciona, poplamiona i brakowało jej kilku guzików; w nogawce ciemnych spodni świeciła dziura. W dodatku zapewne niewiele widział na jedno oko – opuchnięte powieki zrobiły się trzy razy większe niż normalnie.
Robert wieczorem był w Kennedy Center na operze Manon Lescaut, a po zakończeniu spektaklu postanowił wstąpić do swojej pracowni, żeby wziąć kilka potrzebnych mu dokumentów, i przyłapał tam na gorącym uczynku dwóch zakapturzonych osobników z zapałem przetrząsających zakamarki jego gabinetu. Jego obecny wygląd aż nadto wyraźnie świadczył o tym, jak się rozwinęło spotkanie.
– Tak, już wiem. Dzwonił do mnie Charles, przyjechałem najszybciej, jak się dało.
Doolan odpowiedział wreszcie na jego pytanie. Pod pozornym spokojem niewątpliwie ukrywał nerwowość. Robert znał go jeszcze z czasów, gdy obaj studiowali na Harvardzie, i bardzo dobrze wiedział, co oznacza bezwiedne bębnienie palcami po szklanym blacie.
– Nie miałem jeszcze czasu wstąpić do mieszkania i doprowadzić się do porządku. Widzisz, drogi Ianie… – Doskonale wiedział, że Doolan nie cierpi, gdy ktoś zwraca się do niego jak do tępawego dziecka, dlatego korzystał z każdej okazji, by to właśnie robić. – Musiałem zaczekać, aż ci z FBI skończą szperać i wszystko przewracać tymi swoimi łapskami. Chciałem się upewnić, że pracownia i mój gabinet wyjdą z tego możliwie bez szwanku.
– Czegoś brakuje?
– Oprócz guzików przy mojej koszuli i widzenia na lewe oko? Nie. Te palanty nie zabrały niczego ważnego. Od jakiegoś czasu czułem, że coś takiego może się zdarzyć, i zachowałem ostrożność.
Doolan odetchnął z ulgą.
– Charles tutaj jedzie. Chce z tobą pomówić.
Jak gdyby wywołany po imieniu tylko na to czekał, w tym dokładnie momencie rozległo się pukanie do drewnianych drzwi. Otworzyły się i do gabinetu wszedł korpulentny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny garnitur, białą koszulę i ciemny krawat.
– Zaczęliście beze mnie? – Charles Cassidy, szef operacyjny FBI, uniósł jedną z krzaczastych brwi, ciemnych, lecz przyprószonych siwizną.
– Nie. Przyszedłeś akurat na tańce – odrzekł Robert, bawiąc się rzeźbioną drewnianą laską, która wydawała się przedłużeniem jego ciała. Z tego, co opowiedział kiedyś Doolanowi, wynikało, że jest to bardzo cenny przedmiot z epoki wiktoriańskiej, a mimo to właściciel podczas mówienia machał laską na prawo i lewo, nie przejmując się, że raz po raz obija ją o stołowe nogi. – Jak właśnie wyjaśniałem Ianowi, drogi Charlesie, tamci intruzi nie zdążyli wprawdzie doszczętnie zniszczyć pracowni, ale twoje chłopaki dokończyły dzieła z zapałem. Wystawię ci rachunek.
– Wiem. Jadę prosto stamtąd i mam już raport. Nie znaleziono ani jednego śladu, który zasługiwałby na uwagę. Powiedziałbym, że to profesjonaliści. Czy coś zginęło? Wydaje się, że zależało im raczej na wywróceniu biura do góry nogami.
Robert i Charles też znali się od lat i mimo tak różnych zawodów byli dobrymi przyjaciółmi. Możliwe, że doktor Gaddi nie był najsympatyczniejszym facetem na świecie, ale Cassidy doskonale wiedział, że to jeden z jego najlojalniejszych znajomych i przy kilku okazjach, gdy potrzebował pomocy, tamten z miejsca mu ją zaoferował, nie zadając zbędnych pytań.
– Zrabowano kilka komputerów, ale nie było w nich żadnych istotnych danych. Odkąd zaczęły napływać pierwsze groźby, stałem się bardzo ostrożny. Nawet obecny tutaj mój szef – ruchem brody wskazał Doolana – nie ma pojęcia, gdzie trzymam upragnione ciasteczko. Jeżeli tych dwóch cymbałów szukało badań nad szczepionką, powinni byli przyjść po nie kiedy indziej.
– Właśnie dokładnie to mnie martwi, Robercie – rzekł Ian Doolan, nie przestając bębnić palcami w szklany blat. – Co by się stało z badaniami, gdyby coś ci się przydarzyło? Gra idzie o wielką stawkę. Dzisiejsza bójka mogła się dla ciebie skończyć śmiercią albo śpiączką.
– Może i jestem kulawy, Ianie, ale jeszcze umiem wywijać pięściami, więc nie bój się o mnie. Chociaż odnoszę wrażenie, że tak naprawdę nie o mnie się boisz, co? – Robert mrugnął do niego żartobliwie tym ze swoich niezwykłych złocistych oczu, które było sprawne. Jednak natychmiast odzyskał powagę. – Protokół badań znajduje się w bezpiecznym miejscu. Wiesz, że działamy jak oddziały Al-Kaidy: moi asystenci są hermetycznymi komórkami odpowiedzialnymi tylko przede mną. Jeśli coś mi się przydarzy, w ciągu niespełna doby będziesz miał całą dokumentację na stole.
W gabinecie urosła bańka ciszy, którą postanowił przekłuć oficer FBI.
– Opowiedz mi coś o tych badaniach, Robercie. Wyobrażam sobie, że dzisiejszy rabunek nie jest odpowiedzią na wszystkie te odciski, które nadeptywałeś ludziom w ostatnich latach…
Robert Gaddi strzepnął sobie ręką pyłek z koszuli, co w niczym nie poprawiło jego nieświeżego wyglądu.
– Dobrze, Charlesie. Chyba nie muszę ci przypominać, że wszystko, co powiem, jest ściśle tajne, prawda? – Poczekał, aż rozmówca skinie głową, po czym kontynuował: – Jak wiesz, od lat prowadzimy badania nad szczepionką na raka… – Mówiąc, przesuwał opuszkami palców po wyrzeźbionych w drewnie swojej laski groteskowych maskach. – Cóż, myślę, że tym razem nam się udało. W zasadzie, ściśle mówiąc, nie jest to szczepionka, tylko pospolity wirus, tak zmodyfikowany genetycznie, że potrafi wyeliminować nawet komórki kancerogenne oporne na leczenie chemio- czy radioterapią. Działa precyzyjnie, jest tani i pozbawiony skutków ubocznych gorszych niż te, które występują przy łagodnej grypie.
Charles Cassidy zagwizdał z podziwem.
– I mówisz, że to skuteczne?
– Na myszach i przy pewnego rodzaju nowotworach bardzo skuteczne. – Kocie oczy zaiskrzyły się entuzjazmem. – Rozpoczęliśmy właśnie testy kliniczne na ludziach i wygląda na to, że jesteśmy na dobrej drodze. Dlatego podejrzewam, że w tym tkwi sedno sprawy.
– Ktoś chce ukraść formułę, żeby ją opatentować i zgarnąć kasę, tak? – stwierdził jego przyjaciel, jakby rozmawiali o scenariuszu filmu, który oglądali już mnóstwo razy.
– Myślę, że to trochę bardziej pokręcone. – Ta odpowiedź sprawiła, że rozmówca spojrzał na niego zaskoczony.
– Bardziej pokręcone? Co masz na myśli?
Robert jeszcze raz walnął laską w stołową nogę.
– Chcę powiedzieć, że moim zdaniem pewnym ludziom zależy nie tyle na szczepionce, ile na tym, żeby rak był nieuleczalny. Chcą zniszczyć szczepionkę, zanim ujrzy światło dzienne.
Teraz mina funkcjonariusza FBI wyrażała kompletne zdumienie.
– Dlaczego komuś miałoby zależeć na czymś takim? To nie ma żadnego sensu. Rak jest głównym powodem zgonów na świecie, prawda?
– Ósmym pod względem liczebności ofiar, choć owszem, cierpi na niego co trzecia osoba. – Robert przesunął dłonią przez swoje zmierzwione czarne włosy. Nie spał tej nocy, był zmęczony i bolało go całe ciało.
– A więc?
– Pomyśl, Charles. Leczenie jest drogie i długotrwałe, szpitale mają całe oddziały onkologiczne, są potrzebne rezonanse magnetyczne, tomografy… nawet peruki dla pacjentów. Cóż, to kwitnący biznes, w którym obroty wynoszą miliardy dolarów rocznie. Kto chciałby ukręcić łeb kurze znoszącej złote jaja?
Jego przyjaciel potrząsnął głową.
– Na Boga, Robert! Wiem, że jesteś zgorzkniały, ale nie miałem pojęcia, że do tego stopnia. To, co mówisz, jest okropne.
Naukowiec ściągnął usta w sardonicznym grymasie.
– Witaj w realnym życiu, drogi Charlesie: świat, w którym żyjemy, jest okropny. Możliwe, że czasami malowniczy krajobraz, poruszający utwór muzyczny czy urodziwa kobieta pozwalają nam na chwilę o tym zapomnieć, ale pod całą tą piękną powierzchnią zazwyczaj kryją się śmierć, degradacja i największa zgroza.
Oficer FBI wolał nie odpowiadać. Znał niektóre powody zgorzknienia swego przyjaciela i choć go rozumiał, ani trochę nie podzielał jego punktu widzenia. Charles Cassidy nie zamierzał zaprzeczać, że życie potrafi być nieraz okrutne. Niemniej akurat on od dwudziestu lat miał tę samą żonę, matkę ich trojga dzieci, i patrząc na nią, wciąż czuł ogień. Zawsze gdy wracał do domu po dniu ciężkiej pracy, ogarniało go poczucie błogości i dziękował Bogu za otrzymane łaski.
– Cóż, odbiegamy od tematu, który nas tu przywiódł. – Spokojny głos Doolana wyrwał ich z zamyślenia i Cassidy skierował całą uwagę na człowieka, który do tej pory prawie wcale się nie odzywał. – Pytanie brzmi: co teraz robimy? Jakie środki ostrożności powinniśmy przedsięwziąć, żeby to się nie powtórzyło? Gramy tu o wysoką stawkę; rząd w ostatnich latach zainwestował w te badania wiele milionów dolarów.
– To przecież jasne, co mamy robić. – Głos funkcjonariusza FBI zabrzmiał donośnie wśród pomalowanych na biało ścian gabinetu. – Przede wszystkim w tej chwili trzeba chronić Roberta. Oczywiste jest, że niedługo po niego przyjdą.
♥
Trzy dni później Robert Gaddi stawił się w gmachu J. Edgara Hoovera, mieszczącym główną centralę FBI. Tym razem zadał sobie trud i porządnie zaparkował swoje maserati grancabrio; kolekcja mandatów zalegających w jednej z szuflad jego biurka biła już wszelkie rekordy, a ostatnia zażarta dyskusja z funkcjonariuszem drogówki o mało nie skończyła się dla niego aresztem.
Chociaż wyraźnie kulał, wspiął się szybko po kamiennych schodach do wejścia, wspierając się na nieodłącznej lasce.
– Nie może pan wejść! Pan Cassidy ma spotkanie!
Nie zwracając najmniejszej uwagi na protesty udręczonej sekretarki, która próbowała go zatrzymać, otworzył drzwi gabinetu z typowym dla siebie impetem.
– Co takiego ważnego chciałeś mi powiedzieć?
Jak to miał w zwyczaju, walnął prosto z mostu, nie tracąc czasu na powitalne grzeczności, i jakby był u siebie w domu, od razu opadł na jeden z wygodnych czarnych skórzanych foteli rozstawionych przed obszernym drewnianym stołem w gabinecie przyjaciela. Wyciągnąwszy przed siebie nogę, spostrzegł parę małych stóp obutych w jedne z tych okropnych płaskich pantofli. Bez większego zainteresowania jego wzrok powędrował w górę po nogawkach ciemnobrązowych spodni i pasującego do nich żakietu, a kiedy dotarł do młodzieńczej twarzy, zatrzymał się zaledwie na kilka sekund. Nie poświęcając więcej uwagi osobie siedzącej obok, wrócił spojrzeniem do swego korpulentnego przyjaciela, który również rozpierał się w ogromnym ergonomicznym fotelu.
– Dalej, Charles, czas to pieniądz!
Cassidy z dezaprobatą pokręcił głową.
– Na Boga, Robercie! Chciałbym wiedzieć, gdzie są twoje maniery. Panno Zhao, proszę wybaczyć doktorowi Gaddiemu. Robercie, przedstawiam ci Lian Zhao, twoją nową agentkę ochrony.
Naukowiec wbił wzrok w przyjaciela, po czym ponownie zwrócił się ku kobiecie, której przed chwilą nie zaszczycił większym zainteresowaniem. Nie mogąc ukryć zdumienia, z mocą utkwił złociste oczy – chociaż otwierał już oboje i nie stracił wzroku, skóra po lewej stronie twarzy wciąż miała żółtawo-fioletowy odcień siniaków – w jej niemal dziecięcej twarzy.
Zniosła to badawcze spojrzenie ze spokojem. Wielkie oczy w kolorze promiennego wiosennego nieba obserwowały go z uwagą.
– Żartujesz, co? Mam ją też rano odprowadzać do szkoły?
Spostrzegł, że jego opryskliwy komentarz w najmniejszym stopniu nie wpłynął na spokój tych zadziwiających niebieskich oczu, i poczuł się urażony.
– Robercie, Robercie. Panna Zhao nie jest żadną dziewczynką. Pracuje w jednej z najlepszych firm ochroniarskich na świecie i jest specjalistką od sztuk walki. To ona ochraniała Samanthę Knowles.
Mimo że naukowiec większą część dnia spędzał w laboratorium i jedynie czasami wysłuchiwał wiadomości z internetu, wiedział, że Charles mówi o sławnej prezenterce ze świata mody, której jakiś szaleniec regularnie groził śmiercią. Gaddi czytał, że agresor był o krok od spełnienia groźby, ale ochrona udaremniła jego atak.
Charles może sobie mówić, co chce, pomyślał doktor, jemu samemu trudno było jednak uwierzyć, że ta skromnie wyglądająca, ubrana w nudne brązowe spodnium dziewczyna o twarzy bez śladu makijażu, bardzo jasnych włosach zebranych w prosty koński ogon, małych dłoniach, długich palcach i krótkich, niepomalowanych paznokciach, trzymająca ręce na kolanach, a nogi zbyt blisko siebie, byłaby w stanie sama przejść przez jezdnię po pasach, nie mówiąc już o odparciu ataku szaleńca.
– Lian Zhao – powtórzył z pogardą i dodał uszczypliwie: – Chciałbym wiedzieć, po kiego diabła posługuje się pani chińskim imieniem i nazwiskiem. Założę się, o co pani zechce, że nie ma pani w żyłach ani krzty krwi żółtej rasy. Czy po to, żeby dodać wiarygodności tej nieprawdopodobnej historii o królowej kung-fu?
Dziewczyna po raz pierwszy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, a słysząc jej głos, poważny i słodki zarazem, Robert poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku.
– Moje imię oznacza „wysmukłą wierzbę”, a noszę nazwisko czcigodnego mistrza Szaolin.
– Wysmukła wierzba. Na Boga! – Przewrócił oczami. – Charles, to jakiś żart, prawda?
Widząc minę przyjaciela, pełną niechęci i niedowierzania, Cassidy powstrzymał się od uśmiechu i odrzekł śmiertelnie serio:
– Nie jest to rzecz, z której można by sobie żartować, Robercie. Lian zostaje twoim ochroniarzem. Od tej chwili stajecie się nierozłączni. Będzie mieszkała w twoim domu, wszędzie z tobą jeździła, a nawet towarzyszyła ci w jebanym kiblu, jeśli to będzie konieczne. Pani wybaczy, panno Zhao – przeprosił, nagle zdając sobie sprawę ze swojego słownictwa.
Agentka popatrzyła na niego, nie tracąc ani odrobiny spokoju.
– Najlepiej, żebyś natychmiast opuścił Waszyngton i schronił się w La Fortezzy – kontynuował Cassidy. – Znajdziesz tam wszystko, czego ci potrzeba do prowadzenia badań, a będziesz lepiej chroniony. Dodatkowo przydzielę ci paru ludzi; w ten sposób twój włoski zameczek stanie się praktycznie nie do zdobycia.
– Nie ma mowy! – odparł naukowiec tonem źle wychowanego dziecka, a jednocześnie dłonią o dużych, eleganckich palcach przesunął sobie po niesfornej czarnej czuprynie.
– Przykro mi, Robercie, nie masz innego wyjścia. Ian Doolan postawił sprawę jasno: albo zgodzisz się na ochronę, albo fundusze przeznaczone na twoje badania zostaną drastycznie zredukowane.
Ultimatum sprawiło, że w dwojgu niespotykanie bursztynowych oczach zapłonęły rozżarzone ogniki. Doktor, rozdrażniony, pochwycił gałkę laski i zakręcił nią. Walnął przy tym dziewczynę w nogę, ale nie przeprosił. Nawet nie mrugnęła i ten brak jej reakcji rozzłościł go jeszcze bardziej. Wściekły, zerwał się z miejsca i bez pożegnania pośpiesznie wymaszerował z gabinetu, zupełnie nie dbając o to, czy ta dziwna kobieta pójdzie za nim czy zostanie.
A jednak gdy wszedł do windy, guzik parteru został wciśnięty palcem kobiecej ręki. W środku znajdowało się jeszcze kilka osób, dlatego Robert milczał ze zmarszczonym czołem i ignorował swojego anioła stróża. Był tak wściekły, że po wyjściu na ulicę przez nieuwagę wetknął metalową końcówkę laski w kratkę wentylacyjną metra i stracił równowagę. Próbował ją odzyskać, opierając ciężar ciała na niesprawnej nodze bardziej, niż powinien, i udo przeszyła mu na wylot ostra igła bólu. Zanim jednak noga ugięła się zupełnie, drobna kobieta, cały czas idąca u jego boku, bez słowa wzięła go pod ramię i mocno podtrzymała, nie pozwalając, by upokorzony zwalił się na chodnik.
Rozwścieczony własną niezdarnością, Robert nie mógł nie zauważyć, jak pewnie kruche kości wsunięte pod jego ramię wytrzymały ten dodatkowy ciężar. Mimo że dla postronnych wyglądała zapewne na dziewczynkę podtrzymującą dorosłego, stwierdził w duchu, że wrażenie to jest mylące, ponieważ jego palce niechcący musnęły przez brzydki brązowy żakiet małą kształtną pierś.
– W porządku?
Znowu ten głos, spokojny i słodki, wywołujący wir sprzecznych emocji w jego wnętrzu. Robert zauważył, że jego własna pierś wznosi się i opada w zwiększonym tempie, podczas gdy jej oddech pozostał tak lekki, jakby kobieta miała uwieszony na ramieniu nie prawie dziewięćdziesięciokilogramowy ciężar, tylko zwiewny szal.
Nie siląc się na podziękowanie, odsunął się od niej szorstko i stanął pewniej na zdrowej nodze, żeby uwolnić laskę z metalowej kratki. Następnie wcisnął guzik na pilocie od wozu, na co ten odpowiedział mrugnięciem migaczy, po czym kulejąc wyraźniej niż zwykle, obszedł samochód i siadł za kierownicą. Zanim skończył zapinać pas bezpieczeństwa, otworzyły się drzwi od strony pasażera i Lian Zhao siadła obok niego.
Robert prowadził w milczeniu, zmierzając do luksusowego hotelu, w którym zajmował apartament, ilekroć zatrzymywał się w Waszyngtonie. Nie zniósłby, gdyby ta dziwna młódka zaczęła paplać bez ładu i składu, jak miały w zwyczaju kobiety, z którymi czasem się umawiał. A jednak nie wiedzieć czemu cichość towarzyszki jeszcze bardziej doprowadzała go do szału.
– Co z tobą? Jesteś taka głupia, że nie masz o czym rozmawiać?
Myślał, że mu nie odpowie, ale po chwili odezwała się spokojnie:
– „Jeśli nie masz nic ważnego do powiedzenia, zachowaj godne milczenie”.
Zwrócił ku niej twarz i wlepił w nią wzrok ze zdziwieniem, lecz najwyraźniej nie poczuła się dotknięta i nadal z widocznym zainteresowaniem przyglądała się ulicom Waszyngtonu, ruchliwym w ten roboczy poranek. Robert nie był przyzwyczajony do tego, by go ignorowano. Jego agresywna postawa zawsze wywoływała jakąś reakcję – na ogół negatywną. Każda inna kobieta na jej miejscu wybuchnęłaby w tym momencie łzami, ale to nijakie dziewczątko pozostawało niewzruszone, jakby był zaledwie naprzykrzającą się muchą, na którą lepiej nie zwracać uwagi.
Wkrótce przyszło mu na ratunek własne poczucie humoru i zaczął dostrzegać komizm sytuacji.
– Skoro mój nowy ochroniarz jest kimś w rodzaju Kwai Changa, a ja jestem małym konikiem polnym… – Niebieskie oczy znów na nim spoczęły, tak samo obojętne jak poprzednio. – Nie oglądałaś Kung Fu? Pewnie, że nie, jesteś na to za młoda. Bardziej pasuje ci SpongeBob. Co, nie oglądasz telewizji?
– Nie.
Nagle Roberta naszła chęć dowiedzenia się czegoś więcej o tej dziwnej istocie wyglądającej na dziewczynkę, lecz opanowaniem dorównującej staruszkom.
– Umiesz odpowiadać pełnymi zdaniami czy znasz jedynie kilka monosylab?
Nic. Jego milcząca towarzyszka patrzyła przed siebie, zaabsorbowana imponującym białym obeliskiem pomnika Waszyngtona.
Chociaż Robert przez całą drogę zadawał pytania, nie dostał żadnej odpowiedzi i kiedy w końcu zaparkował maserati w hotelowym garażu, jego wybuchowy temperament znów doprowadził go na skraj eksplozji. Rozzłoszczony, wysiadł z wozu i gwałtownie zatrzasnął drzwi, po czym pokuśtykał do windy i dziabnął przycisk końcem laski.
Ani się obejrzał, jak został znienacka unieruchomiony przy ścianie. Z zaskoczenia nie zdołał zareagować. Spuścił wzrok na drobną kobietę, która lewym przedramieniem napierała na jego pierś i przyglądała mu się chłodno. Ze zdumieniem patrzył, jak dziewczyna unosi drugą rękę i przykłada opuszki palców na wysokości jego serca. Delikatny kontakt, który jednak okazał się znacznie skuteczniejszy, niż gdyby przyszpiliła go do ściany setką żelaznych szpikulców.
– „Lepiej jest pokonać siebie, niż wygrać tysiąc bitew”. Masz serce pełne gniewu, Robercie Gaddi. Nie możesz pozwalać, by gniew przez ciebie przemawiał, ponieważ w końcu zostawi cię głuchego na wszystko inne niż jego żądania.
Była to najdłuższa wypowiedź, jaką od niej usłyszał, odkąd się poznali. Zdziwił go tajemniczy akcent pobrzmiewający w jej słowach. Choć doskonale mówiła po angielsku, nie była ani Angielką, ani Amerykanką. Uważnie przyjrzał się skierowanej ku górze twarzy i z zaskoczeniem odkrył, że w jej rysach nie ma nic pospolitego. Lian Zhao nie tylko miała wielkie oczy, mały zgrabny nos i zmysłowe usta; bardziej niż to jego uwagę przyciągnęły blada skóra, kremowa i aksamitna, pozbawiona jakichkolwiek niedoskonałości. Czując się niezręcznie, poruszył głową, by przerwać oczarowanie, w którym się pogrążył, i rzekł opryskliwie:
– Musisz gadać jak w porąbanym filmie z Jackiem Chanem, pokręcony dębie, czy jak się tam zwiesz?
Znów jedno z tych zbijających z tropu niebieskich spojrzeń i milczenie jako jedyna odpowiedź. Nagle jednak kąciki jej ust powoli się uniosły w niespodziewanym uśmiechu, który zaparł mu dech w piesi.
– Lian, mam na imię Lian.
Cofnęła się o krok i odsunęła od niego. Robert poczuł, że znów może oddychać normalnie. Nerwowo poluźnił palcem wskazującym kołnierzyk koszuli, jakby krawat go dusił, po czym już bez słowa wszedł do windy, a kiedy Lian do niego dołączyła, wcisnął guzik. W drodze do apartamentu nie odrywał od niej złocistych oczu, lecz jeśli się spodziewał, że dziewczynę to zdenerwuje, to się przeliczył.
Gdy przybyli na miejsce, otworzył drzwi i zaprosił ją do środka.
– Tam jest twoja sypialnia. – Wskazał nieduży pokoik. – Niestety, to bardzo mały apartament, będziemy zmuszeni korzystać z jednej łazienki, a ja nie jestem przyzwyczajony dzielić z kimś mieszkania. Nie chcę widzieć majtek suszących się na wieszaku od ręczników ani szminek na umywalce, zrozumiano?
Zobaczył, że dziewczyna kładzie na łóżku sfatygowany czarny plecak, który nosiła przez cały ranek. Bez zastanowienia zadał kolejne pytanie:
– To cały twój bagaż?
Potwierdziła niemal niedostrzegalnym ruchem głowy, po czym usiadła na materacu wąskiego łóżka stojącego pod oknem i rozejrzała się z ciekawością.
– Mam nadzieję, że zapakowałaś coś nie aż tak paskudnego jak ten garnitur i buty, które masz na sobie. Dla takiego wrażliwego faceta jak ja brak piękna jest straszliwą obrazą. Jeśli więc zamierzasz na służbie przy mnie ubierać się jak dziwoląg, z góry zaznaczam, że na to nie pozwolę.
– Ubranie nie jest ważne.
Sarkastycznie uniósł brew.
– Zastanawiam się, z jakiej choinki się urwałaś. Pierwszy raz słyszę, żeby kobieta mówiła coś takiego. Ale okej, może raczej powinienem się zastanawiać, czy faktycznie jesteś kobietą. Ile masz lat?
Lian wydawała się odporna na jego humory i tym razem nie wstrzymywała się z odpowiedzią.
– Dwadzieścia sześć, chyba.
– Chyba? – Nie wyglądała nawet na pełnoletnią i ta enigmatyczna odpowiedź ponownie wzbudziła w Robercie ciekawość.
– Mistrz Cheng obliczył mój wiek na podstawie mojego wzrostu i wielkości kości nadgarstka.
U człowieka o tak dociekliwym umyśle jak on tego rodzaju odpowiedź mogła wzbudzić tylko jeszcze większą chęć dotarcia do sedna sprawy.
– A twoi rodzice?
Uniosła ręce dłońmi skierowanymi w górę. No oczywiście, pomyślał Robert, znużony. Gdyby tej kobiecie płacili za każde wypowiedziane słowo, byłaby biedna jak mysz kościelna. Było jasne, że nie będzie współpracowała, wobec czego postanowił dać jej spokój. Na razie.
– Lepiej przenieś swoje precjoza do mojej szafy – rzekł sarkastycznie. – Popracuję chwilę na laptopie. Potem pójdziemy coś zjeść.
Odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Lian wstała i zaczęła opróżniać plecak, swoje nieliczne rzeczy umieszczając w szafie. Jako ostatni z jednej z bocznych kieszeni wyjęła najcenniejszy przedmiot – mala, czyli buddyjski sznur modlitewny o stu ośmiu drewnianych paciorkach, podarowany jej przez mistrza, kiedy się z nią żegnał przed sześcioma laty – i położyła go z czcią na nocnym stoliku.
Potem usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i plecami wyprostowanymi jak struna. Oparła grzbiety dłoni na kolanach i próbowała medytować, lecz obraz pełnych złości niezwykłych złocistych oczu nie pozwalał jej się skupić. Wobec tego skierowała myśli na poznanego dzisiaj mężczyznę: Roberta Gaddiego, człowieka, którego miała ochraniać z poświęceniem życia, a który najwyraźniej darzył ją nienawiścią. Zastanawiała się, czy gorycz wrząca w jego wnętrzu bierze się z tego, że jest kulawy. Coś jej jednak podpowiadało, że nie to jest przyczyną.
Gdyby tu była poprzednia chroniona przez nią osoba, Samantha Knowles, na pewno z chorobliwą ciekawością zapytałaby, czy Lian uważa go za przystojnego. Pytanie to zadawała za każdym razem, kiedy pokazywała jej kolejnego przedstawiciela płci męskiej, i Lian wiedziała, że jej nieodmienna wymijająca odpowiedź: „Piękno kryje się w największej głębi człowieka”, doprowadzi Samanthę do szału.
Próbowała pomyśleć o pierwszym wrażeniu, jakie zrobił na niej Robert Gaddi, gdy go poznała przed kilkoma godzinami. Był wysoki i dobrze zbudowany. Chociaż kulawy, Lian zauważyła pod jego koszulą twarde mięśnie, więc zapewne uprawiał jakiś sport, żeby nie stracić formy. Na tle ciemnych włosów i śniadej skóry wyraźnie się odznaczały te niezwykłe tęczówki w kolorze bursztynu. Lian nigdy dotąd nie widziała takich oczu. Gdy się odwrócił, żeby na nią popatrzeć w siedzibie FBI, odniosła niesamowite wrażenie, jakiego nigdy wcześniej nie doznała, bardzo podobne do jednego z tych alarmujących sygnałów, które mistrz Cheng nauczył ją wykrywać i które z miejsca wzbudzały jej czujność. Po latach nieustannych ćwiczeń Lian całkowicie ufała swej intuicji, a ta w tej chwili ostrzegała, że człowiek, dla którego zaczęła pracować, stanowi dla niej jakiegoś rodzaju zagrożenie. Lepiej nie tracić czujności, pomyślała. Istniało słowo, które doskonale definiowało Roberta Gaddiego: niebezpieczeństwo.
♥
Kilka godzin później, siedząc z nią twarzą w twarz w uroczej francuskiej restauracji usytuowanej kilka przecznic od hotelu, Robert bezceremonialnie przyglądał się Lian z taką uwagą, jakby to było DNA jednego z wirusów, które badał pod mikroskopem. Właśnie zamówił chablis vaudésir i miał nalać trochę do jej kieliszka, gdy szybkim ruchem zakryła dłonią szkło.
– Nie piję alkoholu.
Złociste oczy zaiskrzyły się pod zmarszczonymi czarnymi brwiami z groźnym błyskiem, kiedy Robert napełniał własny kieliszek.
– Nie pijesz alkoholu, nie mówisz, koszmarnie się ubierasz. Jak jakaś cholerna mniszka! – rzucił opryskliwie, głośno stawiając butelkę na stole.
Lian z niezmąconym spokojem wbiła w niego wielkie niebieskie oczy, przekrzywiła głowę delikatnym ruchem, który przypominał mu ptaszka czekającego na okruchy, i powiedziała bardzo poważnie:
– Mniszka i cholerna… te słowa do siebie nie pasują. Czy tak się mówi?
Nagle jej rozmówca odchylił się w krześle i wybuchnął śmiechem, ukazując białe uzębienie i Lian przypomniała sobie te pełne blasku promienie słoneczne, które umiały się przebić przez najgęstsze chmury w szary dzień.
W tym momencie do ich stolika podszedł szef kuchni. Znał Roberta od kilku lat i polecając mu dania spoza karty, rozgadał się po francusku, na co naukowiec odpowiedział swobodnie w tym samym języku. Potem zwrócił się do swej młodej towarzyszki, żeby jej przetłumaczyć, ale ku jego zaskoczeniu odparła płynną francuszczyzną, że nie trzeba, ponieważ wszystko doskonale zrozumiała. Zachwycony kucharz porozmawiał z nią jeszcze przez chwilę, po czym zanotował zamówienie i oddalił się w podskokach.
– Ile znasz języków?
Lian westchnęła. Nie lubiła mówić o sobie. Niemniej było jasne, że ten człowiek nie przestanie jej wypytywać, więc zrezygnowana, postanowiła odpowiedzieć.
– Znam standardowy język chiński, to jest mandaryński, hanyu, a także język wu i kantoński. Pewien Amerykanin, który składał śluby w naszej świątyni, uczył nas swojego języka, jeśli ktoś był zainteresowany. A pewnego dnia odkryłam, że mówię też po francusku.
Zaintrygowała Roberta tak, że nie posiadał się ze zdumienia. Odczekał niecierpliwie, aż kelner położy na stole talerze z zamówionymi daniami, po czym zaraz wrócił do wypytywania.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Jak to: pewnego dnia odkryłaś, że mówisz po francusku? Nikt nie uczy się języka ot tak, z powietrza.
Lian wzruszyła ramionami i zaczęła jeść sałatkę – jedyne, co zamówiła. Rzucił jej gniewne spojrzenie.
– Mogłabyś tak łaskawie przestać otaczać się aurą tajemniczości i mówić bardziej konkretnie? – Wbił widelec w ślimaka i podsunął go jej pod nos. – Chcesz spróbować?
Odwróciła twarz.
– Nie jadam mięsa.
Robert znowu przewrócił oczami.
– O co chodzi? Religia ci zabrania?
– To jedno z dziesięciu przykazań kodeksu moralnego szkoły Szaolin: nie jeść mięsa ani nie pić wina.
– A ten twój francuski? – Robert umiał być naprawdę uparty, jeśli tego chciał.
Lian fuknęła ze zniecierpliwieniem.
– Nie wiem, skąd znam ten język, naprawdę. Kilka lat temu ochraniałam w Kanadzie śpiewaka francuskiego pochodzenia i uświadomiłam sobie, że doskonale rozumiem, co mówi, i mogę z nim rozmawiać, ale nie umiem czytać. A teraz, Robercie Gaddi, może byłbyś łaskaw darować sobie na chwilę pytania, żebym mogła zjeść w spokoju?
– Pamiętaj, że jestem twoim szefem, nie pozwalaj sobie na impertynencję, bo cię zwolnię!
Na jego groźbę odpowiedziała tylko jednym z tych niebieskich nieprzeniknionych spojrzeń i dalej spokojnie żuła kęs. Przez kilka minut naukowiec zajmował się swoim talerzem ze ślimakami, lecz zaraz znowu wrócił do ataku. Od dawna nikt go tak nie zaintrygował. Normalnie jego zainteresowanie wzbudzały tylko sprawy związane z pracą, a jednak Lian Zhao, ta mądra i zarazem odpychająca staruszka o twarzy dziewczynki, okazała się wyjątkowo zagadkowa.
– Niech będzie, że urodziłaś się w Chinach. Tylko co do tego ustąpię, ponieważ nie uważam, żeby którekolwiek z twoich rodziców było rasy żółtej. Wystarczająco znam się na genetyce, wierz mi – dodał w zadufaniu, rozpierając się na krześle i nie spuszczając z niej wzroku.
– Nie wiem, czy się tam urodziłam.
– Cholera jasna! Możesz choć raz udzielić mi odpowiedzi jak pan Bóg przykazał? – Zirytowany, walnął w stół obiema dłońmi, lecz jego rozmówczyni patrzyła na niego niewzruszona.
– Nie wiem, gdzie się urodziłam – rzekła w końcu. – Nie mam wspomnień z pierwszych lat życia. Mistrz Cheng znalazł mnie, kiedy jadłam zepsute owoce, które zbierałam z ziemi na targu w Luoyangu. Wyglądało na to, że od paru dni włóczyłam się po ulicach i spałam skulona w jakimś brudnym zaułku. Od tamtego czasu moją rodziną byli mnisi i uczniowie z klasztoru Szaolin. Przynajmniej tyle mi wiadomo. Zadowolony, Robercie Gaddi?
Nie odpowiedział. Po raz pierwszy w życiu zabrakło mu słów. Akurat w tym momencie pojawił się kelner, by zabrać naczynia z pierwszego dania, i Robert uparł się, żeby Lian zamówiła deser, podczas gdy on będzie jadł drugie danie. Choć protestowała, kazał przynieść dla niej naleśniki z czekoladą i śmietanką. Rozbawiła go jej mina, zaskoczona wyśmienitym smakiem, kiedy dziewczyna podniosła widelec do ust.
– Smaczne, co?
Za całą odpowiedź niebieskie tęczówki rozpromieniły się szczęściem i przez kilka sekund naukowiec widział zarys osoby kryjącej się za tą prawie nieprzeniknioną zasłoną samokontroli.
„No, no – powiedział sobie w duchu. – Panna Zhao to jedna wielka zagadka”.
A jeśli istniało na tym świecie coś, czemu Robert Gaddi nie potrafił się oprzeć, było to porządne wyzwanie.