Bornholm, Bornholm - ebook
Bornholm, Bornholm - ebook
Niemcy, początek drugiej wojny światowej. Horst Bartlik mieszka w niewielkim miasteczku, prowadzi ustabilizowane, pozbawione wstrząsów życie. Dwie okoliczności decydują o jego dalszym losie. Odkrywa, że nie kocha już swojej żony, a następnie zostaje wysłany na wojnę. Skierowany do bazy na Bornholmie odzyskuje dawną pewność siebie, męskość. Okaże się, że wojna przyniesie mu szansę na miłość.
Historia Bartlika przerywana jest inną opowieścią, opowieścią młodego mężczyzny. Jego jedyną słuchaczką jest pogrążona w śpiączce matka: bohaterka jego historii, obiekt synowskiej miłości i nienawiści. Obu narratorów i ich oddalone od siebie czterdziestoletnim odstępem czasu opowieści łączą subtelne elementy pozwalające przejść z jednej płaszczyzny literackiej do drugiej. Fotografie oglądane przez jednego z narratorów zostały kiedyś zrobione przez drugiego; odnaleziony w szopie zabytkowy aparat fotograficzny jest własnością drugiego bohatera. "Bornholm, Bornholm" mówi o braku porozumienia między bliskimi, niemożności nawiązania relacji pełnej ufności i zrozumienia. Bez tego mąż po latach małżeństwa zastanawia się nad sensem przysięgi, a syn nie ma w sobie odwagi, by zaprotestować przeciw nadopiekuńczości matki. Dobrzaniecki opisuje skomplikowane relacje z mieszaniną ironii i powagi; nostalgia łączy się z surowym opisem codzienności, wyobcowania i często bolesnych, przejmujących relacji rodzinnych.
Nakładem Noir sur Blanc ukazuje się wznowienie tego tytułu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65613-69-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Widzę cię, jak stoisz w ogródku przy krzaku malin. Jest ciepło i nie ma wiatru. Obok twojej lewej stopy leży wiklinowy koszyczek. Leniwym ruchem ręki przepędzasz osę. Powraca kilka razy, aż wreszcie rezygnuje i kieruje się w stronę rzędów czarnej porzeczki. Delikatnie zrywasz najbardziej dojrzałe owoce. Te purpurowe, duże i piękne, aż błyszczą. Nie spieszysz się, zresztą nigdy nie lubiłaś pośpiechu. Siedzę na parapecie i patrzę. Uwielbiam cię obserwować. Oglądasz dłonie. Najpierw wierzch, potem spód i znowu się zachwycasz, że wygrałaś z krzakiem, że i tym razem nie zostawił ani jednego kolca, ani jednego zadraśnięcia. Kładziesz się na plecach i patrzysz w niebo. Prawą ręką wyrywasz źdźbło i wkładasz do ust. Czekasz. Wiesz, że przyjdę. Wcześniej czy później zejdę z parapetu, zamknę okno, wejdę do kuchni, potem do sieni, otworzę drzwi i będę na ganku. Tam posiedzę chwilę na schodach i pójdę w twoją stronę. Po prawej minę starą topolę obrośniętą bluszczem, a po lewej orzech, który co dwa lata umiera i co dwa lata wraca do życia. Przejdę obok kilku wiśni i śliw i będę już przy tobie, czując zapach malin i zapach murku, na którym rozgościło się dzikie grono. Za chwilę się podniesiesz. Usiądziesz i skrzyżujesz nogi. A potem sięgniesz ręką do koszyka i wyjmiesz malinę. Tylko jedną. Powiesz: „Zamknij oczy i otwórz buzię”. Poczuję niesamowitą słodycz. Kilkanaście razy będziemy odgrywać tę samą scenę. Ty będziesz mi wkładać do ust po jednej malinie, a ja za każdym razem będę otwierał buzię i zamykał oczy. Potem powyrywam najdłuższe źdźbła trawy i powiążę je z sobą. A potem każdą wyjętą malinę przekłuję źdźbłem, aż powstaną korale. Zawieszę ci naszyjnik, a ty powiesz: „Piękny i pięknie pachnie”. Przyjdzie wieczór i położę się do łóżka, ale tej nocy nie będę mógł zasnąć, bo z twojego pokoju będą dobiegać jęki. Podejdę do drzwi i przyłożę do nich ucho. Zerknę przez dziurkę od klucza. Blade światło oświetli twoją nagą postać. Leżysz na kołdrach i poduszkach uformowanych w ludzką postać. Trzymając się oburącz metalowych główek z przodu łóżka, jeździsz ciałem po tych kołdrach i poduszkach w górę i w dół. Oddychasz głęboko, coraz głębiej. Aż w pewnym momencie tracisz oddech i na chwilę zapada cisza, która na sam koniec przeradza się w pisk. Wyglądasz przez chwilę, jakbyś spadła na te kołdry z wysokiego budynku. Przez moment nie żyjesz, nie oddychasz, nie wydajesz z siebie żadnego dźwięku. Boję się, że umarłaś, ale po chwili odwracasz się na plecy i bierzesz głęboki wdech. Widzę, jak prawą dłonią zaczynasz powoli gładzić lewą. Potem dłoń wędruje niżej, niżej, aż zatapia się. Znowu zaczniesz jęczeć i palce lądują w twojej buzi i znowu tam na dole. Tak wiele razy będziesz je topić pomiędzy nogami i w buzi, aż ponownie dopadnie cię bezdech, aż ponownie umrzesz i ponownie ożyjesz. Na sam koniec wstaniesz i włożysz koszulę nocną. Kiedy zobaczę, że zbliżasz się do drzwi, szybciutko i cichutko ucieknę do swojego łóżka. A kiedy otworzysz drzwi od pokoju, zacisnę mocno oczy, aby cię upewnić, że twardo śpię. Ty przemkniesz przez mój pokój do kuchni i umyjesz dłonie. Napijesz się mleka i popatrzysz przez okno na sad. Otworzysz je na oścież i zawiesisz wzrok na cieniu orzecha. Nagły i silny podmuch da życie skrzypiącym okiennicom. Odwrócisz się i z zafrasowaniem w oczach spojrzysz w stronę mojego łóżka, ale ja będę dalej udawał, a ty będziesz przekonana, że smacznie śpię. Następny silny podmuch zmusi cię do zamknięcia okna. Jeszcze przez chwilę będziesz stała w kuchni, bo przez szybę zobaczysz błysk, a liście orzecha nagle zaczną się dotykać. Potem będą następne błyski i usłyszysz grzmoty. Ja się wtedy obrócę na bok. A ty dalej będziesz stała i patrzyła, jak krople na szybie łączą się z sobą i strużkami ciekną w dół. Szyba stanie się całkowicie nieprzejrzysta, ale ty naciągniesz na dłoń rękaw koszuli nocnej i chuchniesz. Dotkniesz szyby i wykonasz okrężny ruch. Za chwilę znowu zaparuje. Zrezygnujesz i udasz się do mojego pokoju. Usiądziesz w nogach i będziesz na mnie patrzeć. Choć mam zamknięte oczy, dobrze wiem, co robisz i gdzie patrzysz. Jeszcze raz upewnisz się, że twardo śpię, bo przewrócisz mnie z boku na plecy. Ja będę dalej wspaniale udawał i nawet do głowy ci nie przyjdzie, że byłem pod drzwiami, że patrzyłem przez dziurkę od klucza. Wrócisz do swojego pokoju, wejdziesz do łóżka i zgasisz lampkę.I
Horst Bartlik siedział w wiklinowym fotelu w swoim gabinecie. Patrzył na ścianę obwieszoną gablotami pełnymi motyli. Jego wzrok zatrzymał się na małej gablotce, w której przytwierdzone do podłoża prezentowały się rusałka admirał i paź królowej. To było tak dawno temu... Zamyślił się. Po pewnym czasie wstał, podszedł do ściany i zaczął się uważnie przyglądać motylom. Z ogrodu dochodziły głosy bawiących się dzieci. Jeszcze was na świecie nie było, kiedy złapałem je dla waszej matki, pomyślał. Wetknąłem jej we włosy. Zawstydziła się. Poszedłem do łazienki i przyniosłem lusterko. Wyglądasz jak karaibska księżniczka, powiedziałem. No, sama zobacz. Nieśmiało spojrzała w lusterko, a potem poczerwieniała. Bartlik, patrząc na te dwa okazy, po raz kolejny zadawał sobie w myślach pytanie: czy oni się kiedykolwiek kochali? Gdy już odnalazł twierdzącą odpowiedź na to pytanie, zadawał sobie następne. Jeśli tak, to kiedy? Jeśli się kochaliśmy i to było wtedy, to kto kogo bardziej kochał? Ja ją czy ona mnie? Tego dnia Horst wystraszył się, bo pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że myśli w czasie przeszłym o tych sprawach. Dlaczego oboje powtarzali przed księdzem dziesięć lat temu, że ślubują sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nie rozstaną się aż do śmierci? Czy Bóg przewidział, że jeden, dwa lub wszystkie elementy tej umowy przestaną kiedyś obowiązywać? I co wtedy? A dzieci? Mają się męczyć? Z ogrodu znowu dobiegły rozbawione głosy.
– Obiad, obiad!
Śmiechy ucichły, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Zdjął ze ściany gablotę z rusałką admirałem i paziem królowej. Położył ją na biurku, wyjął scyzoryk. Kiedy go otwierał, skaleczył się i kropelka krwi spadła na szybkę. To już całkowity koniec, pomyślał. Tylko jak długo może trwać koniec... Znowu się zamyślił. Wsadził krwawiący palec do ust i zaczął go ssać. Gdy poczuł smak krwi, podszedł do okna i splunął przed siebie. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi.
– Proszę.
– Zupa stygnie. Dzieci są bardzo głodne. Zejdź do nas.
Nie odwracając się do żony, patrząc na ogród, powiedział oschle, żeby zaczynali bez niego.
– Nie jestem głodny. Posiedzę jeszcze trochę w gabinecie.
– Źle się czujesz? – zapytała strapiona.
– To przejdzie. Mam nadzieję, że wkrótce przejdzie. Nie martw się, to nic. Jedzcie sami, na zdrowie.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Horst przymknął okno i podszedł do biurka. Obejrzał skaleczony palec. Już nie krwawił, a na przecięciu zdążyła powstać biała ryska. Z wielką dokładnością, wręcz namaszczeniem, zaczął za pomocą scyzoryka odklejać szarą taśmę łączącą szklaną górę z drewnianymi bokami. Wydaje się, że rusałka i paź mają już siebie dość, więc trzeba im będzie zrobić osobne mieszkania, powiedział do siebie. Wstał i podszedł do szafy. Otworzył ją i wyjął dwie małe gablotki. Rusałkę admirała umieścił w jednej, a pazia królowej w drugiej, przyszpilił odwłoki i zakrył szkłem. Dokładnie obkleił boki taśmą. Wbił w ścianę gwóźdź i zawiesił admirała na starym miejscu, a rusałkę na nowym. Jeszcze przez chwilę patrzył na ich rozwód.
– No i co się dzisiaj z tobą stało? – zapytała żona, poprawiając pod głową poduszkę.
– Nic, po prostu nie miałem apetytu i te motyle...
– Dzieci były bardzo zaskoczone, zawsze jadamy razem.
– Wiem.
– A co z tymi motylami?
– Z motylami wszystko w porządku, skaleczyłem się przy otwieraniu gabloty.
– Poniszczyły się czy co?
– Poniszczyły – powtórzył po niej jak echo.
– Po co otwierałeś gablotę?
Horst usiadł na łóżku i sięgnął po szklankę wody stojącą na szafce nocnej. Wypił ją duszkiem. Położył się i też poprawił poduszkę. Patrzył w sufit.
– Nie poniszczyły się, postanowiłem je rozdzielić.
– Rozdzielić?
– No tak, rozdzielić. Pazia wsadziłem do osobnej gabloty, a rusałkę do osobnej.
– I z tego powodu straciłeś apetyt? To trzeba było tego nie robić.
– Ty ciągle o tym obiedzie, daj już spokój.
– Horst, co jest?
– Nic – odpowiedział ściszonym głosem.
– W szkole jakieś problemy?
– Jakie problemy, przecież są wakacje.
– No właśnie, ale może już myślisz o wrześniu.
– Do września jeszcze dwa miesiące. Jak przyjdzie wrzesień, to wtedy będę się martwił szkołą.
– Jesteś dobrym nauczycielem, nie martw się.
– Boże, a ty dalej swoje. Powiedziałem, że nie martwię się szkołą, zresztą nie wiadomo, jaki ten wrzesień będzie, wszyscy mówią o wojnie. Daj już spokój, nie wypytuj, to nie ma sensu. Po prostu rozdzieliłem te motyle, przyszedł już najwyższy czas, żeby coś z nimi zrobić. Nie pasowały do siebie w jednej gablocie. Rusałka taka dostojna i smutna, a paź królowej kolorowy i postrzelony.
Horst zbliżył się do żony i położył dłoń na jej piersi. Chciał patrzeć jej prosto w oczy, ale ona odwróciła głowę w stronę okna.
– Zgaś światło – powiedziała po cichu.
– Czy zawsze musimy to robić przy zgaszonym świetle?
– Tak czuję się lepiej.
– Wstydzisz się mnie?
– Nie ciebie, siebie się wstydzę. To już nie to samo, to nie to samo ciało co dziesięć lat temu. Wstydzę się swoich obwisłych piersi i miękkiego brzucha, a noc wszystko wygładza. Noc jest dobra, prawda? – zapytała go tak, jakby z góry wiedziała, że odpowie twierdząco.
– Tak, noc wygładza, masz rację – odpowiedział pod nosem, a potem zgasił lampkę nocną i podniósł jej koszulę.
– Nie, nie chcę.
Horst zamarł, odsunął się od niej i położył na plecach na swojej połowie łóżka. Ciężko oddychał.
– Jak chcesz, to zrobię ci ręką – zaproponowała nieśmiało.
– Ręką, ręką. Zawsze kończy się na ręce! – prawie wykrzyknął. – Co się z tobą stało? Co się z tobą dzieje? Wstydzisz się, a potem, jak już światło zgaszone, to nie chcesz i proponujesz mi ręką. Ręką to ja sobie mogę sam. A zresztą, to nie ma sensu, już od dłuższego czasu nie ma sensu, po co te całe wygłupy. Robię z siebie tylko durnia.
– Przepraszam, przepraszam, Horst – powiedziała cicho.
– Dwa motyle, dwa motyle w osobnych gablotach to my – zaczął nucić pod nosem do melodii szlagieru Marleny Dietrich.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------