Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Boska broń - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 lutego 2025
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Boska broń - ebook

Amea wiedzie na pozór zwyczajne życie, choć niepokojące sny przenoszą ją do nieznanej, lecz jakże realnej krainy. Wszystko zmienia się, gdy w sylwestrową noc wraz z trojgiem przyjaciół zostaje przeniesiona do Centui. Tam odkrywa, że jej sny to nie iluzje, ale wspomnienia – a ona sama jest legendarną córką bogów, wezwaną, by znów stawić czoła złu, które zagraża pięciu królestwom. Czy ci, z którymi przyjdzie jej się zmierzyć, rzeczywiście są jej wrogami? Co naprawdę kryje się za powrotem Amei do Królestwa Środka? W tej grze nic nie jest takie, jak się wydaje. A granica między sojusznikami a wrogami jest cieńsza niż kiedykolwiek.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397022263
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Znów stała na tym nieszczęsnym wzgórzu. W powietrzu unosił się metaliczny zapach krwi, a w uszach dudniła kakofonia szczęku metalu, ryków bestii przelatujących nad jej głową oraz krzyków walczących i umierających wojowników. Gdziekolwiek spojrzała, brutalna bitwa zbierała swe żniwa. Kałuże krwi zlewały się w wielkie morze, a trupy ścieliły ziemię. Jej wzrok zatrzymał się na przystojnym, ciemnowłosym młodzieńcu. Walczył zaciekle, by ona była bezpieczna. Uwielbiała go. Kochała. Za każdym razem, gdy na niego patrzyła, jej serce przyspieszało. Uśmiechnął się do niej, a ona wiedziała już, co za chwilę nastąpi. Chciała go ostrzec, krzyknąć, by uważał, ale nie mogła. Nigdy nie mogła. Wielokrotnie przeżywała ten koszmar, więc wiedziała, że on zginie.

Czasami marzenia senne były przyjemne i beztroskie – jak wtedy, gdy znajdowała się w ramionach tego ciemnowłosego mężczyzny albo gdy razem wybierali się na przejażdżki po gęstym lesie. Śniła też o przedziwnych krainach i ludziach, których nigdy nie spotkała. Latała w przestworzach przytulona do ciepłego cielska ogromnego smoka. Lubiła te sny. Były tak realne, jakby przedstawiały prawdziwe zdarzenia. Doświadczała tych marzeń sennych, od kiedy była dzieckiem, i odnosiła wrażenie, że dorastały wraz z nią. Jednak w pewnym momencie, gdy miała mniej więcej dwadzieścia lat, przestały się pojawiać nowe.

Za to zaczęły powracać stare. Z nich wszystkich ten o bitwie był najgorszy. Nienawidziła go. Niejednokrotnie próbowała się z niego wybudzić, ale na nic się to zdawało – musiała dotrwać do finału. Znała go zbyt dobrze. Wiedziała, że w końcu pojawi się bestia, która przebije serce młodzieńca. W tym samym momencie jej własne rozpadnie się na milion kawałków. Choć będzie się starała uratować nieznajomego, pochłoną go morskie odmęty, gdy wypadnie ze szponów smoka. Potem rozpęta się piekło. W jej żyłach zapłonie ogień, który spopieli wszystko w zasięgu jej wzroku. Ona sama stanie się chodzącą śmiercią. Jednym kiwnięciem palca pozbawi życia ludzi, którzy pechowo staną na jej drodze.

Po tym śnie budziła się wypruta z sił i z pustką w sercu. Mimo że po przebudzeniu nigdy nie pamiętała zbyt wiele, a twarze ludzi przysłaniała mgła, pozostawały emocje, które towarzyszyły jej w tamtych chwilach. Wielokrotnie usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, zwłaszcza ciemnowłosego przystojniaka, ale nigdy nie była w stanie. Wiedziała tylko, że miał piękne, zielone oczy i uśmiech, który przyprawiał ją o szybsze bicie serca. Dopiero kiedy znowu zapadała w sen, widziała go wyraźnie.

Ostatnio te mary stały się jeszcze bardziej natarczywe i realistyczne. Nawet po wybudzeniu ciągle zaprzątały jej myśli. Wykorzystywała niemal wszystkie pokłady samokontroli, by skupić się na tym, co działo się wokół niej.

– No, moi drodzy, to jeszcze raz: za nas! – zarządził młody, jasnowłosy mężczyzna, unosząc kufel piwa i starając się przekrzyczeć hałas, jaki panował w pubie.

– James, daj spokój, już trzeci raz pijesz nasze zdrowie – powiedziała ze śmiechem śliczna dziewczyna, która siedziała obok niego. Lekkie, różowe pasemka jej włosów kołysały się, kiedy kręciła głową z rozbawieniem.

– Co ja poradzę, że się za wami tak stęskniłem?! – odparł, obejmując mocno drugiego chłopaka, który niemal wylał część swojego piwa, bo nie spodziewał się, że zaraz znajdzie się w żelaznym uścisku starszego brata.

– Ogarnij się, stary, wystarczy – odpowiedział Aiden, starając się uwolnić. Przyzwyczaił się już do tego, że James otwarcie okazywał uczucia, zwłaszcza po alkoholu.

– Przecież nie widziałeś nas raptem kilka tygodni! – rzuciła dziewczyna.

– Oj, Lizzie, Lizzie, Lizzie… To niemal wieczność! Przyznaj, że też się za mną stęskniłaś! – Puścił do niej oko.

– No już dobrze, przyznaję – zachichotała.

– Oby zbliżający się nowy rok pozwolił nam spędzać ze sobą więcej czasu! – zawołał James, a wszyscy mu przytaknęli.

– Jakie macie postanowienia noworoczne? – zapytała Lizzie, pochylając się nad stołem. – Ja to bym chciała znaleźć kogoś, kto będzie ze mną choćby nie wiem co i pokocha mnie nad życie! – rozmarzyła się, podpierając podbródek na splecionych dłoniach.

– A to nie było przypadkiem twoje poprzednie postanowienie? – powątpiewał James.

– Cóż, nie spełniło się, więc warto spróbować raz jeszcze – odpowiedziała, prostując plecy ze śmiechem.

– A co z tamtym sportowcem? – zagadnął rozbawiony Aiden.

– To już dawno skończone. – Lizzie machnęła niedbale ręką.

– A ten z laboratorium, jak on miał…? Nieważne. Co z nim? Przecież mówiłaś, że świetnie się wam układa i że to może być to!

– Ach, jednak się myliłam – powiedziała od niechcenia i z udawanym zainteresowaniem spojrzała na swoje paznokcie, pomalowane na wściekle różowy kolor.

– Och, Lizzie… Niepoprawna romantyczka z ciebie – westchnął James, po czym napił się piwa.

– I za to mnie uwielbiacie! – odparła, puszczając oko.

– Ja chcę przeżyć przygodę życia! Jeszcze nie wiem, co to będzie, ale czuję to w kościach. A ty, braciszku?

– Ja chciałbym zbudować coś niesamowitego, przełomowego! - wyznał Aiden z zapałem.

– I pewnie tak będzie! A ty co tak cicho siedzisz, Amea? Jakie masz plany na nadchodzący rok? – James pochylił się nad stołem w stronę zamyślonej blondynki, która siedziała naprzeciwko niego.

– Ja? Sama nie wiem… Może dowiem się czegoś o sobie. Kim jestem, skąd pochodzę i tak dalej – odrzekła, patrząc się w dno szklanki.

– Ciągle przeżywasz to, że rodzice zataili przed tobą prawdę? – zapytała łagodnie Lizzie.

– Może trochę… – Amea wzruszyła ramionami. Już dawno temu przestała się zwierzać ze snów i tego, jak na nią wpływają. Wymówka, którą podrzuciła jej Lizzie, była wygodniejszą opcją. – Jak się przez ponad dwadzieścia lat żyło w kłamstwie na temat swojego pochodzenia, to trudno od tak przejść nad tym do porządku dziennego.

– Jasne, zwłaszcza że to wszystko jest nieźle pokręcone, co nie? No bo w sumie gdyby nie te dokumenty, które znalazłaś w trakcie sprzątania, to pewnie nigdy byś się nie dowiedziała. Wszystko wskazywało na to, że twoi starzy to twoi biologiczni rodzice. Kto by pomyślał, że twoja mama na zdjęciach z czasów ciąży nie nosi ciebie… Au! – krzyknęła Lizzie, kiedy dostała łokciem od Aidena.

Chłopak popatrzył na nią karcąco, a ona mruknęła coś na kształt przeprosin.

Amea nie miała jej tego za złe. Wiedziała, że przyjaciółka nie chciała jej dobić. Po prostu procenty przyćmiły jej trzeźwe myślenie.

– W sumie to ma sens, że nie jestem ich córką. Zawsze czułam się inna, czułam, że tu nie pasuję… Ale teraz nie ma co już się tym przejmować – powiedziała, starając się uśmiechnąć.

Czasami Amea zastanawiała się, kim są jej biologiczni rodzice. Z tego, co udało się jej dowiedzieć, po prostu pojawiła się w szpitalu. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła. W jednej chwili sala, w której ją znaleziono, była pusta, a mrugnięcie oka później Amea leżała już w jednym z łóżeczek. Miała nawet opaskę z imieniem, chociaż była zupełnie inna niż te, które dawano w tym szpitalu.

Jej przybrani rodzice uznali to za znak. Właśnie stracili dziecko w wyniku komplikacji porodowych, więc stwierdzili, że zajęcie się maleństwem niespodzianką ukoi ich ból. Tak więc Amea trafiła do nich.

Przez te dwadzieścia lat ani razu nie odczuła, że może nie być ich córką. Rodzice kochali ją ponad życie. Była ich oczkiem w głowie i promyczkiem szczęścia. Teraz, kiedy już o wszystkim wiedziała, rozumiała, dlaczego była dla nich tak ważna. Żałowała, że nie może z nimi o tym porozmawiać i zapewnić o swej niezmiennej miłości.

– Pamiętaj, nieważne, kto cię spłodził czy też urodził. Ważne, kto kochał, wychowywał i wspierał. To jest prawdziwa rodzina. – Aiden wyraził to, o czym myślała Amea.

– Właśnie! Więzy krwi to nie wszystko. Popatrz na nas. Łączy nas tylko to, że nasi rodzice hajtnęli się, gdy my byliśmy dzieciakami. A przecież Aiden jest najwspanialszym młodszym braciszkiem, jakiego mogłem sobie wymarzyć – odezwał się James, znów ściskając chłopaka i dając mu całusa w jego ciemne włosy.

– No już starczy, też cię kocham, stary – powiedział ze śmiechem.

– Ach, chłopcy – zachichotała Lizzie. – Ale mają rację. Twoi rodzice może i nie byli twoimi prawdziwymi życiodawcami, ale zrobili wszystko, by stworzyć ci kochający dom. My także jesteśmy twoją rodziną! Może dziwną i chaotyczną, ale dla ciebie jesteśmy w stanie pójść na drugi koniec świata – zadeklarowała, przytulając przyjaciółkę.

– Wiem, dzięki – odparła Amea z uśmiechem.

Nagle do jej uszu dotarły niezrozumiałe słowa.

– Te Tse Tei me.

– Mówiliście coś? – zapytała, zerkając na swoich przyjaciół.

– Nie, musiało ci się wydawać – odpowiedziała Lizzie i zaczęła opowiadać jakąś zabawną historię, która niedawno jej się przydarzyła.

– Pewnie tak – mruknęła Amea i wzięła łyk piwa od Jamesa.

– Te Tse Tei me.

Znów to usłyszała. Tym razem miała wrażenie, że ktoś mówi prosto do jej ucha. Aż się obróciła, by zobaczyć, czy ktoś za nią nie stoi. Nikogo jednak nie było. Bar był zatłoczony, jak to w sylwestra, ale nie dojrzała za sobą nikogo, kto mógłby jej szeptać do ucha.

Potarła skronie. Pewnie się jej zdawało. Może była zanadto zmęczona. To był długi dzień. Gdyby nie fakt, że obiecała spędzić ten wieczór z przyjaciółmi, pewnie już dawno smacznie by spała. Jednak wspólny sylwester był tradycją sięgającą czasów, gdy byli jeszcze dzieciakami. Początkowo spędzała go tylko z Lizzie – przez całą noc przebierały się w rzeczy ich matek i udawały gwiazdy, księżniczki, wojowniczki, a nawet babcie podróżniczki. Z czasem postanowiły zaprosić Aidena, a ten pojawił się ze swoim bratem. Wszyscy szybko się zaprzyjaźnili, a wieczory przebieranek zmieniły nieco formułę, chociaż niekiedy dziewczynom udawało się wciągnąć do swoich zabaw chłopaków. Zazwyczaj jednak grali w planszówki i gry video, oglądali filmy, opychali się masą niezdrowego jedzenia i bawili, jak na dzieciaki przystało.

Gdy byli już nastolatkami, w sylwestra postanowili po raz pierwszy spróbować alkoholu. Spędzali ten wieczór u Amei, której rodzice świętowali poza domem. Zakradli się do barku pełnego różnorodnych trunków. Lizzie zgarnęła z półki w salonie książkę z przepisami na drinki. Przyjaciele postanowili wypróbować wszystkie, do których mieli składniki, co skończyło się katastrofą żołądkową i wielkim sprzątaniem salonu, byleby tylko zatrzeć ślady zbrodni. Nie byli pewni, czy dorośli domyślili się tego, co młodzież wyczyniała podczas ich nieobecności, czy może zdradził ich jakiś niezauważony dowód nocnych zabaw. W każdym razie następnego dnia rodzice Amei obudzili ich serią głośnych dźwięków – od ulubionego zespołu punkowego z młodości ojca po odgłosy robota kuchennego. Minęło sporo czasu zanim przyjaciele ponownie sięgnęli po procenty.

Oczywiście zdarzało im się imprezować, nawet ostro, co potem odchorowywali, ale nigdy nie było już tak spektakularnie jak za pierwszym razem. Z czasem ich dzikie zabawy straciły na mocy, aż w końcu przyjaciele niemal całkowicie ich zaprzestali i zostali przy spokojnych posiadówkach. Lizzie żartowała, że się starzeją, ale prawda była taka, że od tragicznej śmierci rodziców Amea nie miała ochoty na szalone eskapady. Czuła się rozbita i osamotniona.

– Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Aiden.

– Tak, zdawało mi się, że ktoś szeptał mi coś do ucha… – powiedziała, starając się przywołać uśmiech.

– Te Tse Tei me.

Tym razem słowa były głośniejsze.

– Słyszeliście to? – wymamrotała Amea, na co jej przyjaciele popatrzyli po sobie.

– Ale co mielibyśmy słyszeć? – spytała ostrożnie Lizzie.

W jej brązowych oczach Amea ujrzała niepokój.

– Jakieś dziwne słowa, jakby w obcym języku.

– Nic nie słyszeliśmy – zapewnił Aiden.

– Może chcesz wyjść na dwór? – zaproponował James, bacznie rozglądając się dookoła, jakby chciał namierzyć źródło owych dźwięków.

– Dobry pomysł. Zresztą niedługo będą puszczać fajerwerki, chodźmy w nasze miejsce – rzuciła Lizzie, pokazując godzinę na smartfonie, więc wszyscy zaczęli się zbierać.

* * *

Na dworze było zimno. Śnieg prószył lekko, zmieniając okolicę w scenerię żywcem wziętą ze świątecznych filmów, którymi Lizzie katowała wszystkich od początku listopada aż po Nowy Rok.

Różowowłosa dziewczyna i James trzymali się pod ramię, skacząc i śpiewając piosenki, a Amea wraz z Aidenem podążali za nimi i z uśmiechem spoglądali na wygłupy przyjaciół. Kiedy co chwila robili piruety, zamieniali się miejscami czy wykonywali inne akrobacje, można ich było rozpoznać przede wszystkim po kolorach kurtek. Neonowo różowa puchówka Lizzie mocno kontrastowała z jasnobrązową Jamesa. Z daleka byli nawet podobnego wzrostu, co niewątpliwie było zasługą kozaków na wysokiej platformie, które nosiła przyjaciółka, i jej śmiesznej czapki z odstającymi uszami.

Gdyby Amea miała sklasyfikować jakoś członków ich paczki, to Lizzie byłaby tą piękną, zabawną i popularną dziewczyną. Zawsze idealnie ubrana, umalowana i uczesana. Przy tym bardzo dobra uczennica, a potem studentka. Uwielbiana przez wszystkich.

James z kolei był typem śmieszka i sportowca, do którego wzdychają wszystkie dziewczyny. Modnie obcięte włosy w kolorze blond, szeroki uśmiech i idealna sylwetka. Lizzie zawsze mu powtarzała, że gdyby zachowywał się poważniej, to pewnie miałby szanse w modelingu. On w odpowiedzi przybierał coraz dziwniejsze pozy z przesadnie poważną miną, pytając, czy tak jest lepiej. Choć zgrywał lekkoducha, był również bardzo opiekuńczy wobec młodszego brata przyrodniego. Amea przez krótki czas spotykała z Jamesem, ale dosyć szybko doszła do wniosku, że nie czuje do niego nic więcej poza przyjaźnią. Przez prawie trzy miesiące łudziła się, że może jej uczucia się zmienią, jednak tak się nie stało.

Aiden z kolei był cichym chłopakiem. Pasjonował się majsterkowaniem i elektroniką. Stanowił oazę spokoju i racjonalności. Gdy Amea potrzebowała wytchnienia, zawsze mogła się do niego udać chociażby po to, by w ciszy posiedzieć w jego obecności. Nie był tak szalony jak jego brat, ale za to jako jeden z nielicznych potrafił go ustawić do pionu. Różnili się jak woda i ogień, począwszy od wyglądu, na charakterze i gustach kończąc. Aiden miał włosy ciemne jak noc i skośne oczy, które błyszczały z ekscytacji za każdym razem, gdy miał okazję poznać działanie nowego mechanizmu. Mimo że miał ogromną słabość do słodkości, był najchudszy z nich wszystkich. Niewątpliwie miał niesamowity metabolizm, który pozwalał mu bez konsekwencji pałaszować masę niezdrowego jedzenia, czego zazdrościły mu przyjaciółki.

I jeszcze ona – niezbyt wysoka blondynka o ciemnoniebieskich oczach. Amei wydawało się, że w ich paczce była najmniej niezwykła. Nie wyróżniała się urodą jak Lizzie, mimo że obiektywnie rzecz ujmując, była ładna. Nie miała żadnego większego talentu, choć trzeba jej oddać, że była wysportowana. Przez lata trenowała różne sztuki walki i była w tym niezła, a co ważniejsze – lubiła to. Za każdym razem, gdy zaczynała sparing, miała wrażenie, że jej mięśnie same wiedzą, co robić, a krew buzuje, jakby krzyczała, że to jest to.

– Pospieszcie się, zostało już tylko kilka minut! – zawołała Lizzie i wskoczyła Jamesowi na barana, popędzając go w stronę budynku znajdującego się przed nimi.

– Uważajcie, żebyście się nie poślizgnęli! – krzyknął za nimi Aiden, po czym westchnął. Choć był najmłodszy z ich czwórki, czasami zachowywał się jak mama kwoka, która musi pilnować szalejące dzieciaki.

– Te Tse Tei me.

Amea pomasowała skronie.

– Wszystko w porządku? – zapytał przyjaciel.

– Tak. Chodź, zanim zrobią sobie krzywdę, wbiegając po oblodzonych schodach – odpowiedziała, starając się uśmiechnąć.

Aiden przez chwilę pilnie przyglądał się jej twarzy, jakby wiedział, że Amea kłamie. Starał się dostrzec, co ją dręczyło. Ostatecznie bez słowa kiwnął głową i przyspieszyli.

Ich miejsce było niczym innym jak dachem starego bloku, w którym przez jakiś czas wszyscy mieszkali. Gdy je odkryli, momentalnie się w nim zakochali i postanowili urządzić po swojemu. Ozdobili kilkoma lampkami choinkowymi, wnieśli starą kanapę, którą znaleźli na śmietniku, i postawili mały stolik zrobiony z porzuconych palet. Latem potrafili spędzać tam całe wieczory, ale zimą trudno było wytrzymać na mrozie. Był to jednak wspaniały punkt widokowy, by oglądać coroczny pokaz fajerwerków. Mimo że minęło już kilka miesięcy, od kiedy tam nie mieszkali, nadal zdarzało im się wracać w to miejsce. Jako że blok zamieszkiwały głównie osoby starsze, których nie interesowało wspinanie się na dach budynku, nikt oprócz przyjaciół nie wiedział o tej bazie.

James zaczął strzepywać śnieg z kanapy, Aiden pozapalał lampki, Amea wyciągnęła kilka starych koców, a Lizzie przyniosła butelkę szampana, którą wręczyła najstarszemu z nich.

– Uwaga! Gotowi? – zapytała, patrząc na swój zegarek. – Dziesięć, dziewięć, osiem… – zaczęła, machając ręką jak dyrygent, by pozostali do niej dołączyli.

– Te Tse Tei me.

Ból głowy Amei z każdą chwilą narastał. Miała wrażenie, że krew bulgocze w niej i pali ją od środka.

– …siedem, sześć, pięć… – odliczali przyjaciele.

Do nozdrzy Amei doleciał zapach świec i kadzideł.

– Te Tse Tei me!

Powietrze wokół zgęstniało.

– …cztery, trzy, dwa…

Amea poczuła, jakby coś chciało się z niej wyrwać.

– TE TSE TEI ME!

Dziewczynie wydawało się, że znajduje się w dwóch miejscach naraz.

– …jeden i zero! Wszystkiego najlepszego!

Wraz z pierwszym wystrzałem fajerwerków James z głośnym hukiem otworzył szampana i wziął jeden łyk, a następnie przekazał butelkę dalej.

Amea nie mogła się jednak skupić na świętowaniu. Jej głowę rozdzierał przeszywający ból. Słowa w obcym języku mieszały się z wystrzałami i śmiechem przyjaciół, a rozbłyski niemal ją oślepiały. Ledwo była w stanie oddychać. Jakby metalowy pierścień zaciskał się na jej klatce piersiowej, uniemożliwiając nabranie powietrza.

– Mea, wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej… – Lizzie podeszła do przyjaciółki.

– Głowa… Ach! – wykrztusiła, łapiąc się za skronie. W życiu nie doświadczyła podobnego bólu.

– Może ktoś dosypał ci coś do drinka? – zasugerował zaniepokojony Aiden, odstawiając butelkę na stolik.

– Nie wiem… I te głosy…

Zebrani spojrzeli po sobie, a następnie na Ameę. Aiden i Lizzie chcieli pomóc przyjaciółce, chociaż nie mieli pojęcia, co mogą zrobić. Już mieli wzywać karetkę, kiedy usłyszeli Jamesa.

– Ej… Czy mi się wydaje, czy coś z tymi fajerwerkami jest nie tak?

Faktycznie, niebo zaczynało przybierać dziwne kolory, i to wcale nie z powodu sztucznych ogni, które coraz rzadziej wznosiły się w powietrze. Każdy barwny wybuch zdawał się pochłaniać ciemność nocy. Z czasem kolory zaczęły blednąć, pozostawiając po sobie łuny światła. Wszystko wkoło stawało się coraz jaśniejsze, wręcz nie dało się na to patrzeć.

– Co się, do cholery, dzieje?! – krzyknęła Lizzie, osłaniając oczy jedną ręką, a drugą mocno trzymając Ameę za ramię.

– Nie wiem, ale lepiej uciekajmy do środka – zaproponował Aiden i chwycił Jamesa za łokieć.

– Jestem za! – odpowiedział jego brat, łapiąc Lizzie za rękę.

– Ale gdzie są drzwi na klatkę schodową?! – zawołała dziewczyna, rozglądając się nerwowo.

Wokół nie było widać nic poza oślepiającym światłem.

Nagle Amea krzyknęła tak głośno, że wszyscy z przerażenia zacisnęli oczy. Gdy je otworzyli, zobaczyli, że już nie są na dachu.Rozdział 2

Niektórzy uważali, że Astor jest tak stary jak świat, a przynajmniej pamięta czasy Wielkiej Bitwy. Prawda była taka, że najwyższy kapłan liczył niecałe siedemdziesiąt lat i jak na swój wiek czuł się całkiem nieźle. Tylko czasami dokuczały mu bóle mięśni lub stawów. To, co mu bardziej doskwierało, to presja, jaką wywierał na niego król Dimit.

Szpiedzy coraz częściej donosili o niepokojących zjawiskach na granicach królestw sąsiadujących z dawnym Mrocznym Terytorium. Mówiło się, że znów rośnie w siłę i ponownie planuje podbój Kontynentu. Dimit bardzo się tym przejmował. Wiedział, że jeśli czeka ich wojna z siłami zła, sami nie dadzą rady. Potrzebowali sprzymierzeńców z innych królestw, a te niestety od kilkudziesięciu lat dalekie były od zjednoczenia. Potrzebowali kogoś, kto im pomoże. Kogoś, kto ich ponownie połączy i poprowadzi do zwycięstwa. On sam był już za stary. Musieli sprowadzić kogoś silniejszego. Legendarnego bohatera, który już raz ocalił świat. Tse Tei, córkę bogów.

Niektórzy brali ją za wytwór wyobraźni bardów. Piękną legendę, która jednoczyła ludzi, i poruszającą bajkę dla dzieci. Jednak Dimit głęboko w sercu wierzył, że córka bogów naprawdę istniała. Widział w niej jedyną nadzieję na ochronę swego ludu. W związku z tym nakazał Astorowi znaleźć wszystkie możliwe materiały związane z Tse Tei, przestudiować kroniki i magiczne księgi, by dowiedzieli się, jak ją przywołać.

Kapłan był wiernym sługą swego króla, a zarazem jego dobrym przyjacielem. Chociaż jako najwyższy w hierarchii świątynnej wyróżniał się wielką wiarą, to nawet on wątpił w to, czy faktycznie udałoby się zawezwać istotę niemal boską. Na tyle, na ile zdołał zgłębić naturę bogów, byli oni raczej mało rozmowni i niezbyt chętni do ukazywania swych planów i objawiania mocy. Znał jednak doskonale Dimita. Ten niegdyś wspaniały i silny władca, cechujący się rozwagą i mądrością, który przez ostatnie dwadzieścia lat dbał o stabilność i pokój Centui, teraz był jedynie starcem pogrążonym w żałobie po stracie jedynego dziecka. Nie zmieniło się tylko jedno. Był uparty. Kiedy coś sobie postanowił, nic nie potrafiło go od tego odwieść.

Po śmierci syna Dimit szukał ukojenia w religii. Wierzył, że wszystko ma jakiś głębszy sens, który objaśnią mu bogowie. To właśnie ich trzeba słuchać, gdyż szykują jakiś wielki plan. Astor powątpiewał w tę myśl, ale chciał pomóc, więc posłusznie wykonywał rozkazy. Przeszukał wiele ksiąg, skryptów i kronik. Na niewiele się to jednak zdało. I bez tego kapłan znał legendy o powrocie Tse Tei, która wybawi wszystkich i zmieni świat, jeśli nadejdzie kolejne zagrożenie. Jednakże jak większość ludzi brał te opowieści za metaforę końca świata.

W końcu po wielu tygodniach poszukiwań Astor znalazł w Wielkiej Bibliotece Oświeconych lichy dziennik, ukryty między opasłymi tomami. Większość zapisów wyblakła, a część stron wręcz kruszyła się w dłoni. Był tam jednak fragment mówiący o powrocie Tse Tei i o tym, jak można tego dokonać. Astor nie był przekonany co do prawdziwości owego dziennika. Gdyby był autentyczny, to nie leżałby zapomniany na jednej z półek, ale byłby starannie przechowywany, niemal jako skarb. Kapłan postanowił jednak powiedzieć królowi o tym znalezisku, oczywiście wspominając o swoich wątpliwościach.

Dimit od razu podekscytował się myślą, że może w końcu znalazło się rozwiązanie problemów. Rozkazał jak najszybciej rozpocząć procedurę opisywaną w dzienniku. Astor nawet nie próbował odwieść króla od tego pomysłu. Wiedział, że to by nic nie dało. Starał się jednak utrzymać planowane działania w tajemnicy z obawy, że poddani mogliby pomyśleć, iż Dimit postradał zmysły.

Ceremonia miała się odbyć możliwie szybko. Zaproszono władców innych królestw, bo elementem kluczowym do wezwania córki bogów miało być ich zjednoczenie. Ci nie byli specjalnie zainteresowani. Dopiero powołanie się na Alhevim, czyli święto organizowane raz na dziesięć lat dla upamiętnienia zjednoczenia bogów przeciwko złu, przyniosło pożądany skutek. Co prawda, obchody powinny się odbyć w poprzednim roku, jednak zbiegły się w czasie ze śmiercią księcia Janisa, chorobą króla Ognistej Ziemi i przekazaniem władzy jego synowi, a także krótkimi buntami w Nortuvii. Postanowiono więc przełożyć uroczystość na inny termin. Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że Dimit jeszcze bardziej naciskał, by znaleźć sposób na przywołanie córki bogów.

Mało kto wierzył w powodzenie tego planu. Królowa Olena, sir Legeth – bratanek króla, sir Ilio – dowódca sił zbrojnych, a także Astor – wszyscy starali się w jak najłagodniejszy sposób przekazać władcy, że to nie ma sensu. Jednak król nawet na chwilę nie zwątpił w sukces tego przedsięwzięcia. Przez kilka miesięcy sam pisał do władców i ich kapłanów, usiłując przekonać do swego zamysłu. W końcu wszyscy się zgodzili.

W dniu ceremonii Dimit wręcz jaśniał optymizmem i radością. Astor już dawno nie widział go w tak dobrej kondycji, a na pewno nie po śmierci księcia. Żałował, że inni władcy i ich kapłani, z którymi spotkali się w jednej z zamkowych kapliczek, nie podzielali entuzjazmu króla Centui. Żeby nie wzbudzić podejrzeń poddanych, przybycie znamienitych gości miało wyglądać jak zwykłe obchody Alhevim. Jedyną różnicą było to, że wieczorem władcy i najwyżsi kapłani w otoczeniu kilku najbliższych i najbardziej zaufanych strażników spotkali się z dala od ciekawskich oczu, by przeprowadzić ceremonię wezwania.

– Ekhem… – odchrząknął Astor. – Spotkaliśmy się tutaj, by świętować święte przymierze Alhevim, a przede wszystkim, by wezwać ukochane dziecię bogów, legendarną Tse Tei, która już raz pogromiła mrok, kończąc czas wojny. Dziś stajemy w obliczu kolejnej, gdyż siły wroga rosną, a my, ludy Kontynentu, jesteśmy rozbici. Potrzebujemy przewodnictwa i siły bogów, by znów zapanował ład.

Astor odwrócił się do władców, by odebrać przedmioty symbolizujące ich krainy oraz zebrać kilka cennych kropel krwi przybyłych. Kiedy zaproszeni dowiedzieli się, że obrzędy będą wymagały takiej ofiary, zwątpili w słuszność przyjazdu do Centui. Astor jednak cierpliwie tłumaczył władcom i kapłanom, dlaczego jest to konieczne. Był prawie pewny, że odmówią, ale ku jego zdziwieniu w końcu się zgodzili.

– Woda, która oczyszcza i niszczy. Wzywamy Tse Tei, córkę boga Lorthana!

Na te słowa do kapłana podeszła wysoka kobieta o jasnych włosach, splecionych tuż przy skórze. Ravia, królowa Nortuvii. Astor odebrał od niej kamienną misę z wodą. Uniósł ją wysoko i po chwili odłożył na ołtarz.

– Te Tse Tei me – odpowiedzieli zebrani.

Następnie kapłan srebrnym nożem naciął skórę na wnętrzu dłoni władczyni i poczekał, aż krople krwi spłyną do kielicha, który trzymał w drugiej ręce. Kobieta nawet się nie skrzywiła. Jak większość osób z północy była twarda. Musiała być, jeśli chciała rządzić krajem niemal dzikich wojowników. Kiedy Astor kiwnął jej głową, że może odejść, bez słowa wycofała się, ciągnąc po ziemi płaszcz obszyty futrem z białych lisów. Jak na gust kapłana nie był to najlepszy strój na panującą obecnie porę roku, ale gdzieżby śmiał się wtrącać.

– Ziemia, która rodzi nowe, i przyjmuje to, co martwe. Wzywamy Tse Tei, córkę bogini Galii!

Z kręgu wystąpiła kolejna kobieta z widocznym ciążowym brzuchem. Królowa Irene przekazała w glinianej misie garść ciemnej gleby, by po chwili kapłan mógł odłożyć ją obok pierwszego podarunku.

– Te Tse Tei me.

Kobieta wyciągnęła dłoń w stronę Astora, a drugą położyła sobie na brzuchu, głaszcząc go nerwowo. Kapłan uśmiechnął się do niej łagodnie, a po chwili pozwolił wrócić na miejsce.

– Powietrze, które jest pierwszym, co pobieramy przy narodzinach, i ostatnim, co oddajemy w momencie śmierci. Wzywamy Tse Tei, córkę boga Ussa!

Tym razem przed ołtarz wyszedł mężczyzna w średnim wieku o długich, ciemnych włosach. Z szacunkiem przekazał długie pióro.

– Te Tse Tei me.

Tarin, władca Królestwa Powietrza, był jedynym, którego nie trzeba było przekonywać do wykonania rytuału. Był znany z wielkiej pobożności i na wieść o możliwości przywołania córki bogów jego oczy aż rozbłysły z ekscytacji. Kiedy kapłan naciął mu skórę, opuścił powieki niczym w duchowym uniesieniu. Nawet Astor uważał, że król zachowuje się nieco nadgorliwie.

– Ogień, który rozprasza mrok i tworzy cienie. Wzywamy Tse Tei, córkę bogini Hesy!

Na to wezwanie wystąpił ostatni z zaproszonych władców. Poważny i atletycznie zbudowany Khahin podał zapaloną świeczkę. Chór zebranych powtórzył po raz kolejny formułkę, Astor pobrał krew, ledwo spoglądając na górującego nad nim mężczyznę. Było w nim coś, co przypominało mu samą boginię Hesę.

– Wiedza, waleczność, odwaga, życie i śmierć. Wzywamy Tse Tei, córkę boga Vendesa! – zawołał kapłan i odebrał z rąk króla Dimita dziennik. Pobrał krew od władcy i odłożył kielich ze sztyletem obok innych darów.

– Te Tse Tei me!

– Te Tse Tei me, przybądź córko bogów!

– TE TSE TEI ME!

Powietrze jakby zgęstniało. Czuć było napięcie, ale nic poza tym.

Zgromadzeni odczekali kilka minut w ciszy, aż w końcu ktoś się odezwał:

– Wasza miłość, proszę o wybaczenie, ale chyba się nie udało. Proponuję wrócić do komnat, zanim służba coś zauważy – zasugerował szeptem bratanek króla.

– Legeth ma rację, kochanie… Zaprośmy gości na ucztę – zaczęła królowa, a część zebranych osób przytaknęła.

– Milczcie! Nie czujecie tego? – zawołał Dimit.

Wszyscy popatrzyli po sobie, nie wiedząc, o co chodzi królowi.

– Nadchodzi… – powiedział władca Centui.

– Z całym szacunkiem, stryju…

– Ciii! – przerwał Astor i zaczął nasłuchiwać. – Faktycznie coś się dzieje.

Wszystko zaczęło się trząść i naraz zerwał się wiatr. Powietrze, aż buzowało od magii.

– To działa! – krzyknął uradowany król.

Siła trzęsienia była tak wielka, że ze sklepienia zaczęły odpadać odłamki tynku i kamienia. Sir Ilio podbiegł do króla, by go osłonić. Podobnie zachowali się inni strażnicy, chcący ochronić swoich władców.

– Chyba powinniśmy się stąd oddalić, wasza wysokość! – zaproponował Ilio.

– Zwariowałeś? Nie mógłbym tego przegapić! – zawołał rozradowany król.

Niestety nikt więcej nie podzielał jego entuzjazmu. Nawet król Tarin. Wszyscy byli przerażeni.

Nagle na środku pomieszczenia pojawił się punkt światła, który rósł z każdą chwilą, aż w końcu wybuchł. Siła eksplozji odrzuciła wszystkich do tyłu, a jej blask oślepił zebranych. Gdy po chwili odzyskali wzrok, ich oczom ukazało się czworo młodych ludzi.

– Niemożliwe… To ona… – wyszeptał Astor.

Kapłan naoglądał się wystarczająco wiele portretów, rycin i pomników córki bogów, by nie pomylić jej z kimkolwiek innym. Długie, złote włosy i ciemnoniebieskie oczy, które przypominały morskie odmęty w czasie sztormu. W samej stolicy Centui były co najmniej dwie rzeźby Tse Tei, w tym jedna na rynku. Jej sława sięgała aż po krańce Kontynentu. Astor wątpił, czy gdziekolwiek znajdzie się choć jeden człowiek, który nie słyszał o córce bogów. Wspominano ją w każdą rocznicę Wielkiej Bitwy czy Alhevim. Opowiadano legendy o jej mocy i odwadze. Śpiewano pieśni na jej cześć. Była idolką większości dziewcząt, które marzyły o tym, by być tak waleczne i piękne jak ona, czy też zaznać równie wielkiej miłości jak ta, którą dzieliła z księciem Loganem.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytał jeden z nieznajomych.

Przybysze patrzyli wokół z przerażeniem. Kurczowo trzymali się siebie nawzajem i nerwowo rozglądali. Tylko córka bogów nie wydawała się zdenerwowana, chociaż na jej twarzy również malował się szok.

– Centua… – przemówiła i zaraz się zdziwiła, jakby nie spodziewała się, że to powie.

– Eee… Tak, pani, jesteśmy w Centui – potwierdził nieśmiało kapłan. – Jestem Astor, najwyższy kapłan. – Mężczyzna ukłonił się nisko.

– Myślałam, że to były tylko sny… Czy ja znów śnię? – zwróciła się do swoich towarzyszy.

– My też to widzimy… – zapewniła ta, która trzymała córkę bogów za ramię.

– Pani, wezwaliśmy cię, bo zanosi się na kolejną wielką wojnę i tylko ty nam możesz pomóc.

– Kolejna wojna? – Przyzwana zmarszczyła brwi. – Ile czasu minęło od pierwszej?

– Sto pięćdziesiąt lat – odpowiedział kapłan, czując, jak zasycha mu w gardle.

Amea wciągnęła ze świstem powietrze.

– Co tu się, do cholery, dzieje? – szepnął jeden z mężczyzn.

– Nie jestem pewna – odparła Amea.

– Mea?

– Ja… ja chyba wróciłam do domu… – rzekła z niedowierzaniem córka bogów.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij